czwartek, 27 września 2012

Chwile

Sándor Márai
1943

Chwile, w których taka cisza - w nas i wokół nas - że zdaje się, jakbym słyszał sekretne tykanie mechanizmu poruszającego świat. Przebudzenia zimowym świtem, kiedy czujesz, że jeszcze ciągle jesteś zdrowy, wiek ni czas nie naruszyły cię jeszcze. Pogodny, choć drżący z zimna, ubierasz się w lodowatym pokoju. Na ulicy mroźny wiatr miecie śniegiem, pierwsze tramwaje plują w ciemność żółtym, chropawym światłem, jak pijacy, gdy o świcie kaszlą głosem przypominającym dźwięk pękniętego dzwonu.

Łaźnia parowa w zimowe poranki. Jestem jednym z pierwszych gości. Woda czysta, zielonkawa jak szkło. Jednooki aptekarz niczym cyklop samotnie moknący u źródła. Masażysta pracowicie miętosi i ugniata twoje mięśnie, to rodzaj pochwały za to, że jeszcze nie zbutwiałeś zanurzony w marynatach i pomyjach życia. Masażysta nosi pseudonim Viktor, choć naprawdę na imię ma Karoly. Dlaczego? „To jego artystyczny przydomek" - odpowiada łaziebny.

Zimowy poranek w kawiarni po wyjściu z łaźni parowej. Herbata, zimne mięso, gazety. Bezpieczne schronienie, jakiego udziela cywilizacja. I świadomość, że ten błogostan jest bardziej kruchy niż szklanka z herbatą, którą podnosisz do ust.

Tamta chwila, kiedy z moją pierwszą miłością szedłem po rżysku pomiędzy stogami żyta. Mam czternaście lat, ona trzynaście. Na bosych szczupłych nogach nosi sandały. Trzymamy się za ręce jak Jaś i Małgosia z bajki. Nic się poza tym nie dzieje. Wokół nas równina, stogi. Niebo koloru fiołkowego, zbliża się deszcz. Napięcie w powietrzu i w naszych sercach staje się nie do wytrzymania. Idziemy tak długo, plecy pokrywa mi gęsia skórka, a jej oczy wypełniają się łzami. To koniec lata, przyroda w pełnej krasie, lecz śmiertelnie smutna. Następnego dnia wyjeżdżam, wracam do miasta. Nigdy więcej jej nie widziałem.

Letnie popołudnie na skałach Cap d'Antibes. Mimozy i kaktusy z rozkoszą wystawiają się do słońca. W głębi, u podnóża skały morze, ciemnoniebieskie, nieruchome jak szkło. Tajemniczy spokój i szafir Morza Śródziemnego: jakby anioły po całotygodniowym niebiańskim praniu wlały niebieską farbkę do tej balii. Za plecami mam żółty pałacyk w stylu empire, to hotel. Na leżaku pod drzewem mimozy leży prawie naga młoda kobieta, chłonie słońce, ciszę i poruszenia wiatru tak samo jak drzewa, skały, morze. Jedność i harmonia we wszystkim, co żyje i istnieje. Słony zapach morskiej wody i cierpka, surowa woń kwiatów. Ze szczytu skały nachylam się nad taflą i widzę swoje odbicie w głębi, w lśniącym, szafirowym, kryształowym lustrze wody. Mam trzydzieści lat. Jestem szczęśliwy.

Letnie popołudnie w Bartfie. Pokój w gospodzie, w której kiedyś zatrzymała się sama królowa Elżbieta. W lesie pośród sosen mały sztuczny basen, którego źródlana woda ogrzewana jest parą. W kotłowni palą żywicznym drzewem sosnowym, wokół basenu unosi się w powietrzu mieszanka zapachu żywicy, pary i dymu. Przy leśnych ścieżkach rydze, cierpkawe borówki. Już tu kiedyś byłem, w dzieciństwie, z matką. Ze szczytów gór widać Polskę. Wszystko tu wonne od macierzanki. W pobliżu zamek Rakoczego i jego lipy. Pływam na plecach w letniej wodzie, a ponad szczytami gór, nad sosnami jasny błękit letniego nieba, bez chmurki. Nie czuję swojego ciała: wszystko mnie unosi, woda, ziemia, niebo. Gdzieś w oddali, w wiosce o piątej po południu zaczynają grać Cyganie. 

Deszczowe przedpołudnie w parku w Gódólló. Już od godziny stoję przed wejściem do zamku przed dwoma wyprostowanymi jak struna huzarami. Nagle pojawia się król. Ma na sobie mundur z podniesionym kołnierzem. Po lewej stąpa młody oficer. Powoli, z rękami w kieszeniach król rusza rozmiękłymi od deszczu alejkami parku, pośród mokrych drzew. Widzę go drugi raz w życiu. Ma młodą zaczerwienioną twarz. Przez chwilę zatrzymuje na mnie wzrok, niezorientowany. Mój ukłon odwzajemnia bezradnym, przyjaznym gestem. W mieście już wrze rewolucja. W tamtej chwili mam osiemnaście lat i wiem, że panowanie tego młodego króla nie potrwa długo. Pozostały mu miesiące, może nawet tylko tygodnie. Bardzo mi go żal, tego samotnego króla błąkającego się w deszczu pomiędzy drzewami parku. Jest tak bezdomny, jak bywają tylko królowie na chwilę przed swym upadkiem.

Kąpielisko w Trypolisie o czwartej po południu. Przyjechałem tu z Leptis Magna autem, w temperaturze czterdziestu stopni. Powietrze jak roztopione żelazo w chwili, gdy wyjęte z pieca trafia do wlewki. Żółty piasek pustyni i nic innego. Wizja granatu morza za żółtym piaskiem. Dwie godziny po betonowej drodze do Bengazi. Nigdzie ani jednej oazy. I ta pewność, że żywioły są silniejsze od auta i jeśli przyjdzie nam się zatrzymać o trzeciej po południu w samym środku pustyni z odkrytymi głowami - zginiemy na pewno. Ogarniająca nas obojętność i pogodna rezygnacja na chwilę przed porażeniem słonecznym, jak zawsze, gdy człowiek spotyka się z żywiołem, z odwieczną potęgą: najwyżej umrzemy! Jakby ta możliwość, możliwość śmierci, była, gdy stoi się oko w oko z żywiołem, dobra i podnosząca na duchu; jakby człowiek powiedział: wracamy do domu. A potem morze. W cementowej kabinie skorpiony, zakrwawiona wata i pajęczyny. Morze, które nie jest tu ani chłodne, ani nawet letnie, lecz inne. To praojczyzna, praojczyzna wszystkich Europejczyków, śródziemnomorska swojskość, prawody, w których się poczęliśmy. Biorą cię w ramiona i kołyszą. W tej wodzie, w wodzie Morza Śródziemnego, jest coś szczególnego: inaczej jest letnia, inne ma fale, inny kolor i zapach niż ocean. Przez godzinę pełnia szczęścia ducha i ciała. Moje ciało nie zachowuje w wodzie żadnej odrębności. Jak embrion w wodach płodowych, przeżywam tę godzinę w doskonałym ukryciu i poczuciu bezpieczeństwa.

O siódmej wieczorem na rogu ulicy w Londynie ktoś przemawia do tłumu. Pada deszcz. Londyn w deszczu miękki i śliski jak wodny stwór, zakłopotany i niezdarny z powodu swoich wymiarów. W zielonym świetle ulicznych lamp gazowych twarze ludzi nabierają upiornego wyrazu. Jakby słuchał tu mówcy tłum topielców na dnie morza. Jest to chwila, w której nadeszła wieść, że rozpoczęła się wojna Włochów z Abisynią. Ludzie słuchają, utkwiwszy szklany wzrok w mówcy, który wymachuje parasolem. Wracam z biblioteki, całe popołudnie oglądałem wizerunki asyryjskich księżniczek. Boli mnie głowa. Przetkany perłowymi światłami deszczowy londyński zmierzch otula mnie niczym ogromny kompres. Ludzie stoją nieruchomo wokół mówcy. To milczenie i znieruchomienie niepokoją i przerażają bardziej niż wszelki hałas, krzyki, groźby. To Anglicy. Ich milczenie jest straszne. Po raz pierwszy dane mi jest zrozumieć coś, co do tej pory znałem tylko z literatury, wiedziałem o tym z drugiej ręki: oni gniewają się inaczej niż my na kontynencie. Gniewają się wytrwale, refleksy ich nerwów potrafią ten gniew rozciągnąć w czasie. Zaczynają się gniewać dziś, w czwartek, i może dopiero po dziesięciu latach powiedzą, o co się pogniewali. Stoję pomiędzy nimi oniemiały. Jeszcze nigdy nie czułem się wśród ludzi tak beznadziejnie samotnie i obco.

Sándor Márai "Dziennik".

1 komentarz:

  1. ,,Moje ciało nie zachowuje w wodzie żadnej odrębności. Jak embrion w wodach płodowych" - ładnie to napisał. marzy mi się taka chwila. zastanawiałam się, kiedy ostatnio mi się przydarzyła, ale nie mogłam sobie przypomnieć.

    OdpowiedzUsuń