W wielu dziedzinach zawsze pozostanę dzieckiem, ale jednym z tych dzieci, które od początku noszą w sobie dorosłego, potworem, który, gdy dorośnie, z kolei nie przestanie nosić w sobie dziecka, co nel mezzo del camin daje w wyniku koegzystencję nie zawsze pokojową, opatrzoną co najmniej dwoma wylotami na świat.
Można to rozumieć metaforycznie, ale w każdym razie
wskazuje to na usposobienie, które nie zrezygnowało z dziecinnego spojrzenia za
cenę uzyskania spojrzenia dorosłego, zaś to zestawienie (dające poetę, może
kryminalistę, na pewno kronopia, a ewentualnie humorystę kwestia dozowania,
akcentowania, wyboru: teraz się bawię, teraz zabijam) manifestuje się uczuciem
bycia nie całkiem we wszelkich strukturach, wszystkich pajęczynach, które
przędzie życie, a w których jesteśmy równocześnie pająkiem i muchą.
Wiele z tego, co napisałem, można podciągnąć Pod pojęcie ekscentryczności, jako że pomiędzy
życiem a pisaniem nigdy właściwie nie zauważyłem wyraźnej różnicy. Jeżeli w
życiu (w moim przypadku) udaje mi się zatuszować ten mój niecałkowity udział -
w pisaniu nie jestem w stanie go ukryć; przecież dlatego właśnie piszę, że
mnie nie ma lub że jestem częściowo; piszę przez bankructwo, przez rozpacz. Ale
ponieważ piszę „spomiędzy", stale zapraszam innych, by szukali swoich „pomiędzy"
i z nich spoglądali na ogród pełen drzew, których owoce mogłyby być na przykład
drogimi kamieniami. Potworek się nie zmienia.
Ta ciągła obecność ludyczna tłumaczy, o ile nie
usprawiedliwia, wiele z tego, co napisałem, jeżeli nie wiele z tego, co
przeżyłem. Zarzuca się moim powieściom - tym igraszkom na krawędzi balkonu, tej
zapałce obok butelki z benzyną, nabitemu rewolwerowi leżącemu na nocnym stoliku
- intelektualne poszukiwanie w zakresie samej powieści, które jest jakoby
stałym komentarzem akcji, wielokrotnie zaś akcją komentarza. Nudzi mnie
dowodzenie a posteriori, że stosując tę magiczną dialektykę mężczyzna-dziecko
gra o życie; że tak, że nie, że polega na. A czyż gdy patrzymy z bliska, ta gra
nie jest procederem poczynającym się z rozpaczy, ażeby dojść do umieszczenia
się, uplasowania: gol, szach-mat, rzut wolny. Czyż nie jest zakończeniem pewnej
ceremonii zmierzającej do ostatecznego zastygnięcia, które by ją ukoronowało?
Dzisiejszy człowiek z łatwością wierzy, że jego wiadomości z
historii i filozofii wyzwalają go od naiwnego realizmu. Zarówno na wykładach
uniwersyteckich, jak w kawiarnianych rozmowach chętnie przyznaje, że nie jest
tym, na którego wygląda, zawsze gotów
jest twierdzić, że zmysły zwodzą go, zaś inteligencja stwarza znośny, chociaż
niekompletny. obraz świata. Ilekroć zamyśla się metafizycznie, staje się
„smutniejszy i mędrszy", ale to zamyślenie jest chwilowe, jest wyjątkiem,
podczas gdy ciągłość życia wszystkimi sposobami lokuje go w pozorach, utwierdza
je wokół niego, zdobi je w definicje, funkcje, wartości. Ten człowiek jest
raczej naiwnym realistą niż realistą naiwnym. Wystarczy obserwować jego
stosunek do niecodzienności, wyjątkowości : albo sprowadza je do zjawiska
estetycznego, względnie poetycznego („to było zupełnie surrealistyczne, daję
ci słowo..."), albo z miejsca rezygnuje z badamy „międzyspojrzenia",
które ewentualnie mógł mu dać sen, jakieś niepowodzenie, rzadko spotykana
asocjacja słowna lub przyczynowa, niepokojący zbieg okoliczności -jakiekolwiek,
choćby migawkowe pęknięcie ciągłości. Jeżeli go zapytać, odpowie, że w ogóle
nie wierzy w codzienną rzeczywistość, że akceptuje ją tylko pragmatycznie.
Akurat nie wierzy! To jedyna rzecz, w którą wierzy. Jego odczuwanie życia
podobne jest do mechanizmu jego spojrzenia: czasem miewa efemeryczną świadomość,
że co ileś tam sekund mrugnięcie przerywa widzenie, które jego świadomość
postanowiła uznawać za nieprzerwane; ale niemal natychmiast mruganie z
powrotem staje się podświadome, zaś książka czy też jabłko utrwalają się w
pozornie ciągłym trwaniu. Między okolicznościami a tymi, którzy tym
okolicznościom podlegają, tworzy się coś w rodzaju dżentelmeńskiej umowy; ty
nie wytrącasz mnie z moich zwyczajów, ja cię nie drażnię i nie łaskoczę. Czasem
jednak mężczyzna-dziecko nie jest dżentelmenem, czasem jest kronopiem, nie
wyznającym się w liniach zbieżnych, które albo stwarzają zadowalającą
perspektywę, albo, jak w nieudolnych kolażach, zdradzają swą nieodpowiednią
skalę: mrówka nie mieści się w pałacu, a czwórka zawiera trzy lub pięć
jednostek. Mnie zdarzają się dosłownie takie rzeczy: raz jestem większy od
konia, którego dosiadam, raz wpadam w któryś, z moich pantofli, tłukąc się
boleśnie, nie mówiąc o trudnościach wylezienia zeń, potykaniu się na supełkach
sznurowadeł i potwornym odkryciu już na samym skraju, że ktoś wsadził bucik do
szafy i jestem w gorszej sytuacji niż Edmund Dantes w zamku d'If, bo w moich
szafach nie ma żadnego proboszcza.
I podoba mi się, i jestem straszliwie szczęśliwy w moim
piekle, i piszę. Żyję i piszę zagrożony ową „bocznością", tą prawdziwą paralaksą, tym byciem zawszy trochę za bardzo na lewo lub za bardzo w głąb od
miejsca, w którym należałoby być, ażeby wszystko zsiadło się pomyślnie w
jeszcze jeden dzionek bezkonfliktowego życia. Od małego, z zaciśniętymi zębami,
przyjąłem ten los, który odróżniał mnie od moich kolegów, jednocześnie pociągając
ich ku dziwakowi, ku oryginałowi, ku temu, który pcha paluch w kręcący się
wentylator. Ale i ja miałem swoje przyjemności : jedynym warunkiem było, żeby
choć czasem zidentyfikować się z kimś (z kolegą, z ekscentrycznym wujem, z
jakąś starą wariatką), z kimś, kto by także nie pasował do swojej matrykuły -
co rzecz jasna nie było łatwe. Ale szybko odkryłem koty, w których mogłem
doszukiwać się mojej doli, i książki pełne hej po brzegi. W tych latach mogłem
był przepowiadać sobie - może apokryficzne - wiersze Poego
From childhood's hour I have
not been
As others were; I have not
seen
As others saw; I could not
bring
My passions from a common
spring.
Ale to, co dla niego było stygmatem (lucyferycznym, ale przez to samo - potwornym), który izolował go i skazywał.
And all I loved, I
loved alone
mnie
nie odrywało od tych, z których obłym wszechświatem stykałem się tylko w jednym
punkcie. Subtelna hipokryzja, zdolność do wszelkich mimetyzmów, czułość, która
przekraczała granice, ale równocześnie je zacierała, zaskoczenia i zmartwienia
dzieciństwa zabarwiały się uprzejmą ironią. Przypominam sobie, jak mając
jedenaście lat pożyczyłem koledze Tajemnicę Wilhelma Storitza, gdzie Verne
ofiarowywał mi, jak zawsze, naturalne i serdeczne podejście do rzeczywistości
nie całkowicie różnej od normalnej. Kolega zwrócił mi książkę: „Nie doczytałem
jej, jest zbyt fantastyczna". Nigdy nie zapomnę zgorszonego zdumienia tej
chwili. Niewidoczność człowieka fantastyczna? A więc tylko futbol, poranna kawa
i pierwsze zwierzenia seksualne miałyby nas łączyć?
Będąc dorastającym chłopcem, jak tylu innych wierzyłem, że
moje wyobcowanie jest znakiem zapowiadającym poetę, i w tym okresie życia, w
którym wszystkie fary literatury znajdują swoje odbicie w człowieku, pisałem
wiersze, jakie wtedy się pisze. Z latami odkryłem, że o ile każdy poeta jest
wyobcowany, o tyle nie każdy wyobcowany jest poetą w ogólnie przyjętym
znaczeniu tego słowa. Tu wkraczam na teren polemiczny: kto chce, niech podnosi
rękawicę. Jeżeli pod słowem poeta teoretycznie rozumiem człowieka piszącego
wiersze, powód, dla którego je pisze (me dyskutując ich jakości), bierze się z
tego, że jego wyobcowanie, jako takie, zawsze wprawia w ruch mechanizmy challenge and response. Tym sposobem, ilekroć poeta okazuje się wrażliwy na własną „boczność",
na własne wyobcowanie w stosunku do rzeczywistości pozornie pozostającej w zgodzie
z otoczeniem, reaguje poetycko (niemal chciałbym rzec „profesjonalnie",
zwłaszcza począwszy od pewnej dojrzałości technicznej). Inaczej mówiąc, pisze
wiersze, będące jakby petryfikacją tego wyobcowania, które widzi i czuje
zamiast czegoś, obok czegoś, poniżej czegoś, wbrew czemuś, co inni widzą takim,
jakim im się wydaje, że jest, bez przesunięć ani autokrytyki. Wątpię, czy
istnieje choćby jeden wielki poemat, który by nie był albo rezultatem tego
wyobcowania, albo go nie wyrażał. Więcej: który by go nie uczynniał i nie
potęgował w przeczuciu, że właśnie to „pomiędzy" jest strefą, którą
wiedzie droga. Również i filozof wyobcowuje się i odrywa, dobrowolnie szukając
pęknięć w tym, co jest na powierzchni; jego poszukiwanie także bierze się z
mechanizmu challenge and response. W obu tych wypadkach, jakkolwiek cele są
różne, pojawia się odpowiedź robocza, podejście techniczne do określonego
przedmiotu.
Ale jak już wiemy, nie wszyscy wyobcowani są poetami czy też
zawodowymi filozofami. Prawie wszyscy zawsze zaczynają od tego, że są nimi lub
chcą być, lecz nadchodzi dzień, w którym zdają sobie sprawę, że nie mogą ani
też nie muszą udzielać tej response niemal z góry przesądzonej, jaką jest
wiersz lub filozofia wobec challenge'u wyobcowania. Ich postawa staje się
defensywna, ewentualnie nawet egoistyczna, jeżeli założyć, że chodzi o
zachowanie za wszelką cenę jasności myśli, o przeciwstawienie się podstępnej
deformacji, którą skodyfikowana codzienność montuje w świadomości z czynnym
udziałem intelektu, środków informacji, hedonizmu, sklerozy, inter alfa
małżeństwa. Humoryści, niektórzy anarchiści, niemało kryminalistów i wielka
ilość powieściopisarzy sytuuje się w tym niełatwym do zdefiniowania sektorze,
w którym dola wyobcowanego nie zmusza do wypowiedzi o charakterze poetyckim. Ci
niezawodowi poeci znoszą swoje wyobcowanie z większą naturalnością, acz z
mniejszym blaskiem, i można by niemal powiedzieć, że ich świadomość wyobcowania
jest bardziej ludyczna w porównaniu do lirycznej czy też tragicznej wypowiedzi
poety. Podczas gdy on zawsze podejmuje walkę, ci „po prostu wyobcowani"
łączą się w ekscentryczności, ale tylko do punktu, w którym wyjątkowość -
filozofa czy też poetę pobudzająca do challenge'u - staje się ich naturalnym
losem, losem, który zaczynają kochać, przystosowując swoje zachowanie do tej
powolnej akceptacji. Myślę o Jarrym, o tym długim działaniu na zasadzie humoru,
ironii, poufałości, które w końcu przechyla szalę na stronę wyjątków, anulując
skandaliczną różnicę pomiędzy zwykłym a niezwykłym, i pozwala zwyczajnie (już
bez konkretnej response, bo już nie ma challenge'u) przejść na plan, który w
braku lepszego określenia będziemy nadal nazywać rzeczywistością, lecz nie
będącą już ani flatus vocis, ani głupią pociechą, że lepsze to niż nic.
Julio Cortazar "W osiemdziesiąt światów dookoła dnia", przełożyła Zofia Chądzyńska, Czytelnik, Warszawa 1976, s. 33-40.
"Ilekroć zamyśla się metafizycznie, staje się „smutniejszy i mędrszy", ale to zamyślenie jest chwilowe, jest wyjątkiem, podczas gdy ciągłość życia wszystkimi sposobami lokuje go w pozorach, utwierdza je wokół niego, zdobi je w definicje, funkcje, wartości." - z tym się zgadzam całkowicie, zresztą nie tylko z tym, bo co jakiś czas wpadam w metafizyczne zamyślenie i robię się od tego smutniejsza, ale wcale nie ,,mędrsza'.
OdpowiedzUsuńwyciągają mnie z tego Ciągi Bliżesz, podobnie jak Julia. z Ciągami Dalszymi są zawsze problemy ;-P
z potrzebą identyfikacji też ma rację, no ale od czegóż mamy koty i książki! :)
generalnie to wieczne wtykanie palca między drzwi jednej i drugiej rzeczywistości to jakiś nadmiar, bo obie są niepoznawalne.
a wszystko przez to, że mamy za duże mózgi, ot co ;-))