wtorek, 31 lipca 2012

Miłość do Agathy

Agatha Christie w swoim domu w Devonie w 1946

Rozmowa ukazała się w Tygodniku Powszechnym, a znalazłem ją w przepastnych czeluściach archiwum. Z Tomaszem Fiałkowskim i Marianem Stalą rozmawia Michał Okoński  

MICHAŁ OKOŃSKI: – Ile kryminałów przeczytaliście?

TOMASZ FIAŁKOWSKI: – Pewnie kilkaset.

MARIAN STALA: – Na pewno mniej niż Tomek.

Czy to nie dziwne, że ludzie na co dzień obcujący z kulturą wysoką, świetny znawca polskiej poezji i autor rubryki „Wśród książek”, maniakalnie pochłaniają kryminały?

TF: – Szczerze mówiąc czytam je nie dla zagadki kryminalnej czy z zamiłowania do rebusów, ale po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że świat nie wypadł jeszcze z ram. To rodzaj gry: literatura silnie skonwencjonalizowana, która z jednej strony daje dreszcz, a z drugiej, paradoksalnie – poczucie bezpieczeństwa. Klasyczny kryminał (bo to co mówię, odnoszę głównie do kryminału angielskiego, od Conan Doyle’a poczynając, a też i do Simenona) tworzy świat, w którym po to pokazuje się przekroczenie norm, żeby tym mocniej je następnie uwidocznić.

MS: – Uzasadniać czytania kryminałów nie trzeba, tak jak nie trzeba uzasadniać czytania czegokolwiek. Czytanie jest dla mnie czynnością podstawową – jeśli istnieje pewne zapisane terytorium kultury, to zawsze można je spenetrować. W zdziwienie, dlaczego my czytamy kryminały – nie wierzę. A dlaczego nie? Kryminały czyta się na zasadzie ucieczkowej. Tomek, być może, czyta kryminały, żeby nie napisać kolejnego odcinka rubryki, ja – żeby nie skończyć szkicu czy recenzji.

TF: – No i daje Ci to odprężenie...

MS: – Oczywiście, bo z lekturą ucieczkową wiąże się lektura zabawowa, lektura-gra. Czytanie kryminałów to zabawa konwencjami, gra pewnymi sposobami myślenia literackiego. W kryminale, zwłaszcza tym klasycznym, mamy do czynienia z literaturą podniesioną do kwadratu. Z niesłychanie literacką literaturą...

TF: – To wspaniałe pole ćwiczeń, na którym można analizować strukturę dzieła, sposób budowania napięcia, rozwijania intrygi, kształtowania postaci itd. Trochę jak ubranie, na którym widać wszystkie szwy i ściegi.

Chcecie powiedzieć, że czytacie kryminały z powodu ich niedoskonałości?

MS: – Możesz to nazwać niedoskonałością, możesz to nazwać schematycznością, możesz to nazwać jawnością chwytów literackich, które w literaturze wyższego rzędu są zdecydowanie bardziej zakonspirowane.

Rozmawiamy więc o czymś pomiędzy kulturą wysoką a niską... Nie jest to wszak kanon kultury?

MS: – To znowu zależy, jak rozumieć słowo „kanon”. Żeby czuć się dobrze w kręgu literatury wysokiej, trzeba mieć świadomość, co się odrzuca, a co stawia się po prostu niżej. A więc konstruować jakąś hierarchię. Nie jestem aż tak szalony jak ci literaturoznawcy, którzy twierdzą, że wszystkie teksty literackie można traktować jednakowo, tak samo Dantego, jak Agathę Christie czy Maurice Leblanca. Sądzę, iż jest inaczej; ale też jestem przekonany, iż ktoś, kto ma poczucie hierarchii, może bezpiecznie, bez żadnego kwestionowania kanonu, czytać rzeczy drugorzędne. Ale gdy ktoś nie zna kanonu, żywi się wyłącznie kryminałem, traktuje go ze śmiertelną powagą jako źródło informacji o świecie – no, to jest dramat.

TF: – Było wielu autorów, należących do literatury „wysokiej”, którzy na boku, dla przyjemności czy pieniędzy, pisali powieści kryminalne. Arnold Bennett, C. P. Snow, poeta Cecil Day Lewis, który używał pseudonimu Nicholas Blake. Milne, autor „Kubusia Puchatka”, ma na sumieniu „Tajemnicę Czerwonego Domu”. No, a Dickens? W końcu „Tajemnica Edwina Drooda” to jeden z pierwszych kryminałów, tym ciekawszy, że niedokończony.

MS: – Chesterton...

TF: – Ale z nim jest trochę inaczej, bo on świadomie używa gatunków popularnych jako wehikułu dla treści metafizycznych.

MS: – Co potwierdza Twoją tezę.

TF: – Sama Agatha Christie bynajmniej nie uważała się za Szekspira. Miała pełną świadomość tego, co robi, była dobrym rzemieślnikiem i nim właśnie chciała być.

MS: – Dwadzieścia pięć lat temu zastanawiano się, dlaczego w Polsce nie może powstać literatura środka i dlaczego pisarze albo są nastawieni na pisanie sześciusetstronicowych arcydzieł monologiem wewnętrznym albo są kompletnymi kretynami tworzącymi powieści milicyjne. Anglosasi, ze wspomnianą Agathą, mieli świadomość, że robią literaturę.

Co to w takim razie jest kryminał? Mógłby ktoś zapytać, czy „Zbrodnia i kara” jest kryminałem...

MS: – Oczywiście, że nie jest. Dostojewski korzystał ze schematów powieści sensacyjnej, a raczej romansu kryminalnego, ale jego dzieło należy do zupełnie innych rejonów literatury...

TF: – Nie każda powieść o morderstwie jest kryminałem. W ten sposób można dojść do wniosku, że „Makbet” to teatr sensacji.

MS: – Można się zresztą spytać, czy obecni tu czytają powieści kryminalne po to, żeby zajmować się tym, kto zabił.

TF: – Mnie oczywiście sprawia pewną satysfakcję, jeśli w połowie lektury znam już nazwisko mordercy, ale bawi mnie przede wszystkim „rozkręcanie” powieściowej konstrukcji i smakowanie realiów czy – zwykle dość taniego – psychologizmu. Agatha Christie w warstwie realistycznej opisuje przecież Anglię! W jej pierwszej powieści, „Tajemniczej historii w Styles”, mamy na przykład belgijskich emigrantów, którzy schronili się na Wyspie po inwazji niemieckiej na Belgię podczas I wojny światowej – stąd wziął się Poirot. Brytyjskie imperium było dla niej prawdziwą kopalnią pomysłów: chętnie sprowadzała z kolonii rozmaitych podejrzanych bohaterów o niejasnej przeszłości. Można się też z książek Agathy dowiedzieć, jak w powojennej Anglii funkcjonował czarny rynek żywności i co autorka sądziła o przemianach obyczajowych lat 60...

MS: – Obraz tych przemian jest zresztą dość karykaturalny, bo ona coraz bardziej oddalała się od rzeczywistości, miała coraz większy do niej dystans. Widać to choćby w tym, co pisała o ówczesnej młodzieży. Nie wiem, czy zauważyliście, jak ona odnotowała Beatlesów.

TF: – Trudno się dziwić, zważywszy jej konserwatywne przekonania. Agatha nie żywiła złudzeń wobec natury ludzkiej – w końcu przesłanie jej powieści z panną Marple głosi, że niebezpieczne instynkty drzemią także w poczciwych mieszkańcach malutkiej wioski, a dobra znajomość ich psychiki pomaga zrozumieć wszelkie możliwe zbrodnie – ale zło pozostaje u niej zawsze złem i w końcu doczeka się kary. Ona była zresztą zwolenniczką kary śmierci... Nawet tam, gdzie policja w ogóle nie wkracza – jak w „Dziesięciu Murzynkach” – bohater karze się sam.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Czytanie bywa okrutne


Z prof. Tadeuszem Sławkiem, literaturoznawcą, rozmawia Jarosław Makowski. Wywiad ukazał się w Tygodniku Powszechnym z cyklu Książki w Tygodniku [Nr 12 (2802), 23 marca 2003].

Jarosław Makowski: Podobno najprostsze pytania sprawiają najwięcej trudności specjalistom. Chcę zapytać Pana jako literaturoznawcę: po co człowiek w ogóle czyta książki?

Tadeusz Sławek: – To pytanie szczególnie kłopotliwe. Nas, czyli tzw. specjalistów, postrzega się jako ludzi, którzy stracili umiejętność czytania dla samej przyjemności czytania. Nie potrafiąc odpowiedzieć na proste pytanie: po co człowiek czyta książkę, zaczynamy się tłumaczyć z samego słowa „czytać”. Ryzykując krótką odpowiedź, powiedziałbym, że w zasadzie człowiek powinien czytać dla przyjemności.

Dwuznaczne przyjemności


Przyjemności czego? Jaka jest jej natura?

– Jest to przyjemność dwuznaczna i niebezpieczna: jeśli patrzymy na książkę, czy to zamkniętą, czy otwartą, przeczytaną czy nie przeczytaną, to jest ona na podobieństwo osoby, która śpi i którą bardzo dobrze znamy, a która mimo tego pozostaje dla nas owiana tajemnicą. Wydaje się nam, że wiele o niej wiemy, czasem niemal wszystko, a przecież oddala się ona od nas w świat, którego nie tylko ja nie znam, ale którego i ona sam nie pozna. Sny można studiować, ale już na jawie, w innej, nie „sennej” już rzeczywistości. Podobnie jest z książką. Wydawało mi się, że mniej więcej „znam” Balzaca; przeczytałem ostatnio na nowo kilka powieści, i... olśnienie... niczego nie wiedziałem, byłem jak ślepiec, który przejrzał na oczy. Jeśli dane mi będzie przeczytać Balzaca za 10 lat, pewnie okaże się, że dalej jestem ślepy, a moja wiedza jest żałosna. Dlatego przewrotną i przekorną naturę czytania książki postrzegam jako obcowanie z czymś, co się zna, ale jest to znajomość wciąż tylko pozorna i złudna. Natura rozkoszy czytania polega na oddalaniu się od złudzenia własnej wiedzy. 


Składanie liter nie jest jeszcze czytaniem. Czy istnieje umiejętność dobrego czytania, tak jak istnieje umiejętność pieczenia dobrego makowca?

– Korci mnie, by w tym miejscu uciec od rdzennego czasownika „czytać”. Mówi się przecież o „przeczytaniu”, „naczytaniu”, „doczytaniu”... Intryguje mnie jeszcze inne słowo: „zaczytanie”. Powiada się, że można się „zaczytać”, więcej: „zaczytać się na śmierć”, bądź, jak to się przytrafiło Borgesowi, do „utraty wzroku”. Ale nie o takie zaczytanie idzie. To, co nas profesjonalistów często trapi i co powoduje nieczyste sumienie w stosunku do czasownika „czytać”, to fakt, że doświadczenie „zaczytania” – czyli dobrego czytania – przytrafia nam się bardzo rzadko. Dążymy do niego, czasem nawet „na siłę”, ale nic z tego, ono zdarza się wtedy, kiedy chce, a nie wtedy, gdy sobie tego życzymy. To Rilke powiadał, że człowiek, który się zaczyta, jest na podobieństwo kogoś, dla kogo „tutaj” i „tam” traci ostre granice. Innymi słowy: umiejętność czytania to nie tylko szczególny sposób przeżywania tekstu, ale także specyficzny sposób przeżywania czasu. Dobrze czytać oznacza „zaczytać się”. A zaczytać się znaczy, ni mniej, ni więcej, jak inaczej przeżyć swoją czasowość. Z jednej strony „zagubić się” w czasie, z drugiej właśnie „odnaleźć się” w nim, poza pragmatyczną chronologią spotkań, kalendarzy, dat...

Ucieczka Jonasza

Czy w ten sposób czytanie nie przeradza się w ucieczkę? Czytam, by oddalić od siebie prozę życia, trudności w pracy...

– Może i jest to ucieczka, ale na szczęście bardzo przekorna. Doskonale to odsłania historia biblijnego Jonasza. On jest prorokiem niepokornym: nie chce słuchać, niejako lęka się swego przeznaczenia, ucieka, ale – koniec końców – trafia dokładnie tam, gdzie miał trafić. Podobnie jest z naszym zaczytaniem się: uciekając, wracamy w to samo miejsce. Z tą jednak różnicą, że jesteśmy znacznie bogatsi w rozmaite doświadczenia, ale także – jak sądzę – w praktyczne rozwiązania. Im bardziej chcemy uciec, tym bardziej okazuje się, że tkwimy w tym samym miejscu. W „Alicji po drugiej stronie lustra” jest scena, kiedy Alicja spotyka królową i zaczynają biec tak szybko, jak tylko potrafią, do granic wytrzymałości. Rychło się jednak orientują, że wciąż znajdują się w tym samym miejscu. Alicja mówi, że to dziwny kraj, a królowa odpowiada: jakbyś chciała być w innym miejscu, musiałabyś biec dwa razy szybciej; ale przecież nie da się biec szybciej... Otóż jestem przekonany, że zaczytując się nabieram siły, by podjąć problemy dnia codziennego. Po efekcie zaczytania się jakąś lekturą świat widzimy zupełnie inaczej, znajdujemy rozwiązania naszych problemów, kłopotów itd. Ba, moje uwikłanie w te, jak sądziłem, wyjątkowe i nieznośne zgryzoty traci swoją wyjątkowość. Czytając staję się bogatszy, a tym samym przestaję się skupiać na sobie, gdyż zaczynam widzieć siebie w całej konstelacji innych wydarzeń. W tym sensie czytanie bywa okrutne; usuwa nas z miejsca uprzywilejowanego, wyłącza padające na nas reflektory. Może dlatego człowiek dzisiaj „nie czyta”: chce być wyjątkowy i w centrum napięcia, a lektura uczy go pokory. Jeżeli czytanie jest ucieczką, to daj nam Panie Boże więcej takich ucieczek.

Skoro czytanie pomaga żyć, to dlaczego trzy czwarte Polaków nie czyta w ogóle książek?

niedziela, 29 lipca 2012

Szara godzina

"Poszłam do pokoju J. i wyjrzałam przez okno. Był wieczór, prawie ciemno, ostatki dnia siały miękkie światło. Szara godzina, gdy ludzie wydają się nierealni. Przyglądam się człowiekowi, spacerującemu tam i z powrotem po drodze - podobny był do muchy, łażącej po ścianie; patrzyłam też na kilku ludzi, pchających taczki - widać było tylko ich lędźwie i nogi. W domu na przeciwko, w parterowym, grubo zakratowanym oknie, siedziała ciemnowłosa dziewczynka w szarej chustce i czytała książkę. Włosy jej były rozdzielone na środku głowy, miała wąską, pociągłą twarz. Była po prostu urocza, siedząc w oknie nad połyskującą bielą książki. Poczułam coś w rodzaju hiszpańskiej namiętności...

Wydaje mi się, jak gdyby Bóg, otworzywszy dłoń, pozwolił nam na niej trochę potańczyć, a potem zacisnął ją mocno, tak mocno, że nikt nie zdołałby nawet krzyknąć... Dziś wieczór wieje okropny wiatr. Jestem bardzo zmęczona, lecz nie mogę sie położyć. Nie mogę spać i nie mogę jeść. Zanadto jestem zmęczona".

1914

Katherine Mansfield "Dziennik", tłum. Teresa Tatarkiewiczowa, Czytelnik, Warszawa 1985, s.19-20.

Wpływy

Ściąga z historii literatury czy historia wpływów? Ciekawostka znaleziona przypadkowo na Facebooku, daje trochę do myślenia. Czy zgadzacie się z tym? Kogo waszym zdaniem brakuje, a kto jest może w niewłaściwym miejscu? I, już ostatnie pytanie, gdzie są Polacy?



sobota, 28 lipca 2012

Żyje się po to, żeby pisać

Raymond Chandler

Z wywiadu udzielonego Irvingowi Wallace’owi w Los Angeles


24 sierpnia 1945 r.


...Inspiracje? Wszystkie moje powieści brały swój po­czątek z jakichś znanych lub nikomu nieznanych zda­rzeń. Większość moich utworów miała źródło w znanych mi lub zasłyszanych historiach, których nie podawano do wiadomości publicznej. Dalej już zaczynała działać wyobraźnia.
Jak pracuję? Nie mam stałych godzin pracy. Nie po­trafię ich przestrzegać. Zaczynam rano i piszę, dopóki mogę. Pracuję bardzo szybko, ale głównie do kosza. Nigdy nie poprawiam zdania po zdaniu i linijki po linij­ce. Fragment, który mi się nie podoba, piszę na nowo. Powieści piszę sam na maszynie, w wytwórni natomiast dyktuję. Zdarza mi się na jednym posiedzeniu napisać pięć tysięcy słów i zawsze przepisuję ostateczną wersję. Im prędzej piszę, tym większą mam wydajność. Jeżeli piszę wolno, znaczy to, że mam kłopoty. Znaczy to, że popycham oporne słowa zamiast tego, żeby one mnie za sobą pociągały. Należę do rzadko spotykanych pisa­rzy, którzy nigdy nie mówią, że mają wspaniały pomysł na opowiadanie. Nie miewam pomysłów. Czasem wpada mi do głowy sytuacja, którą machinalnie rozwijam. 
Układanie fabuły przychodzi mi z trudem, najgorzej zaś jest z konstrukcją. Nigdy nie zapisuję fabuły, ale obmy­ślam ją, może nie całkowicie, lecz w każdym razie zanim ujmę ją w słowa pisane. Najlepiej mi idzie, kiedy znam zakończenie, zresztą staram się zawsze je znać, choć nie­często wiem, jakie będą prowadziły do niego stopnie. Marlowe wyrósł z popularnych magazynów bruko­wych. Nie był od początku jedną i tą samą postacią.

Do Hamisha Hamiltona

19 września 1951 r.

...Pisarz, który nie cierpi procesu pisania, jest czymś tak samo nieprawdopodobnym, jak prawnik, który nie cierpi prawa albo lekarz, który nie cierpi medycyny. Układanie akcji może być piekielną nudą, jeżeli nawet ma się do tego zdolności. Ale jest to przynajmniej coś, co trzeba zrobić, żeby móc przystąpić do właściwej ro­boty. Jednakże pisarz, który nie cierpi procesu pisania, którego nie cieszy wyczarowana przez siebie magia słów, po prostu nie jest dla mnie w ogóle pisarzem.
Żyje się to po, żeby pisać. Przez całą resztę trzeba przebrnąć, żeby dotrzeć do rzeczy najważniejszej. Jak można nie cierpieć procesu pisania? Co w tym zniechę­cającego? Równie dobrze można by powiedzieć, że ktoś lubi rąbać drzewo, sprzątać mieszkanie, ale nie znosi słońca, nocnego podmuchu wiatru, kołysania się kwia­tów, rosy na trawie czy śpiewu ptaków. Jak można nie cierpieć magii, która tworzy akapit, zdanie, linijkę dia­logu albo opis czegoś w sposób nowy i dotychczas niespotykany?


Do H. R. Harwooda 1

2 lipca 1951 r.

Nie mógłbym nikomu radzić, czy ma zostać pisarzem, czy też nie. Wbrew powszechnemu przekonaniu jest to zawód niewdzięczny, wymagający ciężkiej pracy i tylko drobnej części tych, co go próbują, udaje się zdobyć choćby niewielki stały dochód. Zmierzch tanich czaso­pism sensacyjnych sprawił, że debiut dla początkują­cych pisarzy stał się jeszcze trudniejszy niż dawniej, a łatwy nie był nigdy. Wnoszę jednak, że szczególna sytuacja osobista pozwala Panu na uprawianie tego za­wodu w sensie fizycznym i mam nadzieję, że długo jesz­cze nie będzie Pan musiał zarabiać na życie pisaniem, bo szanse na to są bardzo, bardzo nikłe.
Pisze Pan, że planuje „niezwłocznie rozpocząć naukę podstawowych zasad techniki narracji, które powinien znać każdy początkujący pisarz”. Z własnego doświad­czenia mogę Pana ostrzec, że pisarza, który nie potrafi sam się uczyć, nie nauczy nikt inny, i wyjąwszy kursy specjalne przy dobrych uniwersytetach, mam bardzo pesymistyczny pogląd na naukę pisania w ogóle, a prze­de wszystkim na taką naukę, jaką polecają tak zwane pisma dla pisarzy. Nie nauczą Pana niczego, do czego nie dojdzie Pan sam, studiując i analizując książki in­nych pisarzy. Analizować i wzorować się, innej nauki nie trzeba. Przyznaję, że ocena osób postronnych jest przydatna, czasem nawet niezbędna, ale kiedy ma się za nią płacić, budzi zazwyczaj podejrzenia.
Jeśli chodzi o metody układania i robienia planu ak­cji, niestety, nic tu nie mogę pomóc, bo nigdy sam żad­nych planów nie piszę. Obmyślam akcję w trakcie pi­sania, zwykle robię to źle i muszę zaczynać wszystko od początku. Wiem, że niektórzy pisarze sporządzają z wielką dokładnością plan swoich wątków, nim zaczną je pisać, ale ja do nich nie należę. Nie układam akcji, narasta u mnie sama. Jeżeli nie narasta, ciskam wszyst­ko do kosza i zaczynam na nowo. Może lepszych rad udzieli Panu ktoś, kto pracuje w oparciu o konspekt. Tego Panu życzę.

1 List pisany w O’Reilly Veterans’ Hospital w Springfield, Missouri.


Raymond Chandler "Mówi Chandler" (Chandlar Speaking), przeklad Ewa Budrewicz, wstęp Krzysztof Mętrak, Czytelnik, Wydanie I, Warszawa 1983, s.344. 

piątek, 27 lipca 2012

"Droga do Tarvisio" Grzegorz Kozera

Zacznę może nietypowo, bo od zdania z okładki: "Droga do Tarvisio Grzegorza Kozery to powieść drogi, tyle że nie w amerykańskim, ale w polskim stylu". Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. To bardzo polska książka. I nie jest to wcale dla mnie wada, wręcz przeciwnie.

Książka spodobała mi się z kilku powodów. Po pierwsze, lubię ten typ literatury. Po drugie, bohater, Grzegorz, do którego czuję sympatię, dosyć bliski mi duchowo, czterdziestokilkuletni mężczyzna, niezadowolony ze swej pracy polski inteligent, niezbyt kochający ludzi, wybierający życie w samotności i przynależność do wszelkich mniejszości, lubiący dobrą muzykę, obrazy i książki. Poznajemy go w dosyć krytycznym dla niego momencie - właśnie odeszła od niego ukochana kobieta, Matylda. Mieli wyruszyć razem w podróż do Pragi i Wiednia. Grzegorz postanawia mimo wszystko nie rezygnować z wyjazdu i wyrusza samochodem na samotną wyprawę po Europie. Odwiedza zaplanowane już wcześniej i ważne dla niego miejsca, w Pradze są to grób, dom i muzeum Franza Kafki, w Wiedniu Kunsthistorisches Museum wraz z tysiącami malarskich arcydzieł. Pomimo wszystkich tych wspaniałych dzieł, nie może przestać myśleć o swojej ukochanej, rozmawia z nią w myślach i żałuje, że jej teraz z nim nie ma. Szczęście i radość nie smakują, jeżeli nie możesz się nimi z kimś podzielić. Następnie, mimo, że wcześniej nie planował tego, Grzegorz, jedzie z Wiednia do Włoch i odwiedza kolejne, znane mu z wcześniejszych wizyt i ważne dla niego miejsca, Tarvisio i Padwę.

Tak naprawdę nie wiadomo czym jest dla niego ta podróż, ucieczką czy może poszukiwaniem samego siebie: "Wiedziała, że uciekam, tylko, że mnie nikt nie gonił, najwyżej ja ścigałem samego siebie". W Padwie, mimo, że niezbyt wierzący, odwiedza grób św. Antoniego, w którego opiekę wierzy i któremu ufa. Być może, podświadomie, nie zdając sobie z tego sprawy, po to właśnie wyruszył w swoją samotną podróż, aby w pewien sposób zmienić się, dojść do zgody z samym sobą i prosić św. Antoniego o odzyskanie ukochanej kobiety. Wyjeżdżając z kraju chciał się, chociaż na jakiś czas, uwolnić się od polskości, Polaków i wszystkich niezbyt przyjemnych rzeczy z nimi związanych. Nie było mu to jednak pisane. Spotyka rodaków co krok na swojej drodze i to prawie zawsze w niezbyt miłych dla niego okolicznościach przyrody. Stara się unikać i omijać ich z daleka, ale oni za sprawą jakiegoś niewidzialnego magnesu wciąż wracają razem ze swoimi wadami. Grzegorz, jak sam o sobie mówi, lubi należeć do mniejszości. Jednak niektóre z jego poglądów czy obsesji, antyniemieckość na przykład, sytuują go raczej pośród dużej rzeszy Polaków. Będąc już u kresu swojej podróży, w dosłownym i metaforycznym znaczeniu, zastanawia się nad swoimi kompleksami, fobiami i przesądami - politycznymi, narodowościowymi i religijnymi - zdając sobie z nich sprawę, widząc ich śmieszność i przesadę oraz szukając przyczyn ich powstania.

Zakończenie powieści jest zaskakujące, ale bardzo ciekawe. Muszę przyznać, że spodziewałem się zupełnie czegoś innego. W książce sporo jest kontrowersyjnych i niepoprawnych politycznie poglądów oraz niecenzuralnego języka. Jeżeli o mnie chodzi to zupełnie mi on nie przeszkadza, o ile użyty jest w jakimś ważnym celu. "Drogę do Tarvisio" przeczytałem z wielką przyjemnością, to książka bardzo szczera i prawdziwa, napisana świetnie, z dużą dozą humoru. Do klasyki przejdzie scena z polskim kloszardem spotkanym w Wiedniu czy wycieczką Polaków z przewodnikiem w muzeum, która przegania swojego rodaka, bo on za tą przyjemność nie zapłacił. Jakie to aż do bólu polskie.

Grzegorz Kozera "Droga do Tarvisio", seria Z Wykrzyknikiem!, Dobra Literatura, Słupsk 2012, s.182


czwartek, 26 lipca 2012

Zawsze miewałem lekkie halucynacje

Vladimir Nabokov
"Odkąd sobie przypominam siebie (z ciekawością, rozbawieniem, rzadko z podziwem lub odrazą), zawsze miewałem lekkie halucynacje. Jedne są słuchowe, drugie wzrokowe, ale z żadnych nie wynoszę większych korzyści. Prorocze głosy, które pętały Sokratesa lub podżegały Joannę Darc, degenerują się we mnie do poziomu czegoś, co wpada człowiekowi w ucho między podniesieniem a rzuceniem słuchawki, w której rozbrzmiewa jazgot paplaniny z telefonu towarzyskiego. Tuż przed zaśnięciem często zdaję sobie sprawę z jednostronnej poniekąd rozmowy prowadzonej w sąsiednim przedziale mojej głowy, całkiem niezależnie od rzeczywistego toku myśli. Jest to neutralny, oddalony, anonimowy głos, ja zaś wyławiam słowa bez najmniejszego dla mnie znaczenia - pada jakieś zdanie po angielsku lub po rosyjsku, nawet nie adresowane do mnie, a tak błahe, że nie śmiem tu podać przykładów, aby jego płytkości, którą pragnę oddać, nie naruszyło przypadkiem głębsze kretowisko sensu. To idiotyczne zjawisko najwyraźniej jest słuchowym odpowiednikiem pewnych przedsennych wizji, również świetnie mi znanych. Nie chodzi mi tu bowiem o wyrazisty obraz psychiczny (taki jak na przykład twarz któregoś z ukochanych, dawno już nie żyjących rodziców) wyczarowany muśnięciem skrzydła woli; ten bowiem należy do najodważniejszych ruchów, na jakie stać ludzkiego ducha. Nie mówię też bynajmniej o tak zwanych muscae voliantes - cieniach rzucanych na pręciki siatkówki przez pyłki w cieczy szklistej, które postrzegamy jako przeźroczyste nitki dryfujące po polu widzenia. Chyba bliższa tym hipnogogicznym mirażom, które mam na myśli, jest kolorowa plamka, dźgnięcie powidoku, jakim zgaszona przed chwilą lampa godzi w powiekową noc. Ale taki wstrząs nie musi doprawdy być punktem startowym dla powolnego, miarowego rozwoju wizji, które przesuwają mi się przed zamkniętymi oczami. Przepływają i odpływają, bez udziału odurzonego obserwatora, z gruntu jednak inne od sennych obrazów, gdyż jest on wciąż panem swoich zmysłów. Często bywają groteskowe. Nawiedzają mnie profile łajdaków, chociażby karzeł o rumianej, prostackiej twarzy ze spuchniętym nozdrzem lub uchem. Czasem jednak moje fotyzmy przybierają dość kojącą, nieostrą formę, i wtedy widzę - rzutowane niejako na moją powiekę od środka - szare postaci spacerujące miedzy ulami, czarne papużki znikające z wolna w górskich śniegach albo liliową dal rozpływającą się za ruchomymi masztami".

Vladimir Nabokov "Pamięci, przemów. Autobiografia raz jeszcze", przełożyła z angielskiego Anna Kołyszko, posłowiem opatrzył Leszek Engelking, Muza, Warszawa 2004,s.29-30.

środa, 25 lipca 2012

"Sny" Janusz Koryl

"Sny" Janusza Koryla to połączenie kryminału, fantastyki, horroru oraz powieści sensacyjnej i zupełnie nowa jakość na polskim rynku czytelniczym. Niektórzy recenzenci porównują autora "Snów" do Stephena Kinga, bowiem podobnie jak ten ostatni, wybiera na miejsce akcji swojej powieści małe prowincjonalne miasteczko i opisuje rozgrywające się w nim niezwykłe i dosyć przerażające wydarzenia. Tyle, że przedstawiane realia są jak najbardziej polskie i bardzo swojskie.

Tym razem jest to sześciotysięczny Dynów, położony niedaleko Rzeszowa na Podkarpaciu. Dochodzi tu do serii śmiertelnych wypadków. Giną kolejni ludzie i nie było by może w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że wszystko dużo wcześniej widział w swoich snach miejscowy proboszcz. Ksiądz Eugeniusz skrupulatnie zapisuje w prowadzonym przez siebie zeszycie każdy kolejny sen. Najczęściej zna zarówno przestępców jak i  ich ofiary, należą bowiem do tutejszej parafii, chodzą do kościoła, przyjmują komunię świętą. Sny są straszne już same w sobie, ale jak by tego było jeszcze mało, po jakimś czasie zaczynają się sprawdzać w najdrobniejszych szczegółach na jawie. Kiedy zostaje zgwałcona i zamordowana młoda kobieta, ksiądz Eugeniusz postanawia przerwać milczenie i opowiedzieć o wszystkim policji i co najważniejsze podać nazwisko mordercy. Jak było do przewidzenia, inspektor rzeszowskiej policji nie wierzy mu, nie traktuje jego snów poważnie, uważając go za nieszkodliwego wariata. Ksiądz chce aby sny już się skończyły, ma ich serdecznie dosyć. Jeden z kolejnych snów doprowadza go w końcu do próby samobójczej. Policja nie mając wyboru zaczyna w końcu wierzyć i stara się odnaleźć potencjalne ofiary i sprawców opisanych w zeszycie ze snami przez księdza. Czy jednak nie za późno? Nie chcę napisać za dużo o fabule książki, aby nie psuć Wam przyjemności z czytania.

"Sny" to nie jest typowy kryminał. Od samego początku wiadomo kto, jak i dlaczego zabił. Zagadkę stanowią tutaj same sny. Czytając tę powieść staramy się znaleźć odpowiedź na liczne nasuwające się pytania. Czy można we śnie zobaczyć przyszłość i co jeżeli ją już poznamy? Czy, jeżeli jest niezbyt ciekawa, można ją zmienić i uniknąć najgorszego? Czy można zatrzymać to co komu pisane? "Sny" są interesujące z jeszcze innego powodu. Jest to kapitalnie odmalowany obraz małomiasteczkowego społeczeństwa. Poznajemy życie małego miasteczka, jego mieszkańców, ich problemy, zainteresowania i pragnienia, bardzo często przedstawione z nutą czarnego humoru. W każdym razie, ja osobiście znajduję go w tej świetnie napisanej książce, w której trudno jest znaleźć choćby jedno złe i niepotrzebne zdanie. "Sny" wciągają od pierwszego zdania i nie wypuszczają ze swych objęć aż do końca.

Janusz Koryl - ur. w 1962 roku w Rzeszowie, z wykształcenia polonista. Debiutował w 1985 roku zbiorem wierszy Uśmierzanie źródeł. Poeta, autor reportaży, prozaik. Wydał kilkanaście książek poetyckich (m.in. Kłopoty z nicością, Siatka na motyle, Spacer po linie) oraz powieści: Zegary idą do nieba (2007), Śmierć nosorożca (2008), Sny (2011) i Ceremonia (2012). Sny zostały dwukrotnie nagrodzone przez internautów w ogólnopolskim plebiscycie W&W granice.pl: Najlepsza Książka na jesień 2011 oraz Książka Roku 2011 w kategorii Kryminał, Sensacja, Thriller.

Janusz Koryl "Sny", Wydawnictwo Dreams, Rzeszów 2011, s.142.


Jestem bookish writerem

Monika Dąbrowska: W "Domu ciszy" napisał pan: "Mężczyznom nie należy zadawać zbyt wielu pytań. Ciekawość zostaw kotom".

Orhan Pamuk: - Dziękujmy Bogu za ciekawość. Jestem typem człowieka, który lubi uczyć się wielu rzeczy samodzielnie i w taki też sposób poznawać świat. Studiowałem architekturę, po trzech latach rzuciłem to, później skończyłem dziennikarstwo, ale muszę przyznać, że nie nauczyłem się zbyt wiele w szkołach. Moim źródłem poznania były książki, chodziłem do antykwariatów, księgarń, bibliotek, żeby móc czytać i dowiadywać się. Jestem szczęśliwy, gdy spotykam człowieka przepełnionego ciekawością jak kot.

Stambuł jest dla pana jak Nowy Jork dla Woody'ego Allena - inspiracją i częścią osobowości?

 - Mój Stambuł lat 50. i 70., który opisałem w autobiografii "Stambuł. Wspomnienia i miasto", to miasto czarno białych ulic, ze śladami dawnej świetności otomańskiego imperium. Miasto na krańcach Europy widziane oczami dziecka. Ten mój Stambuł był miastem trzymilionowym, dzisiaj mieszka tu prawie 14 mln ludzi, bo przybyło 10 mln migrantów z Anatolii. Część z tego, co się w tym mieście dzieje, już opisałem, a może opiszę coś jeszcze.  Ktoś mnie niedawno zapytał na Uniwersytecie Columbia, czy napiszę książkę o Nowym Jorku. Nie, nigdy nie napiszę książki o innym mieście. Nadal będę pisał powieści o Stambule. Słowo "inspiracja" jest dla mnie przesłodzone. Moje relacje z tym miastem są bardziej przyziemne. Nidy go nie wybielałem, choć uszlachetniałem jego smutek. Staram się o nim mówić tak, jak inni mówią o swoich dłoniach. Nie mówię: "Oto moja ręka, jest wyjątkowo ładna". Nie, ja mówię: "Oto ręka. Żyje mi się z nią dobrze, bo jest moja".

Europejczycy uważają Konstantynopol za jedno z centrów starożytnego i średniowiecznego świata, a jego upadek za koniec starożytnej kultury. Czym dla Turków jest Stambuł i jego przeszłość?

- Ja wierzę w koncepcję gorącej i zimnej historii. Ta gorąca ukształtowała nas w ciągu ostatnich 200 lat, reszta jest czymś na kształt dekoracji. To, co się wydarzyło 600 lat temu, jest interesujące, czytamy o tym, ale to, co nas naprawdę ukształtowało, to ostatnie 100, a nawet 50 lat. Dla mnie istotna jest nie tyle historia, ile kultura jako ciągłość procesów. Ubóstwo, religie, sekularyzacja, polityka, problemy narodowościowe, bogactwo kultury, siła państwa - to są kwestię, które mnie zajmują.

Wyjaśni pan, co to jest huzun?

 - To arabskie słowo przypominające europejską melancholię. W "Stambule" poświęciłem cały rozdział temu zjawisku. Melancholia jest osobistym odczuciem, a huzun Stambułu jest właściwy dla całej społeczności. To także jest pewien sposób życia. U jego podstaw leży przekonanie, że żyjemy na krańcu Europy, poddajemy się wpływom zachodnim, ale prowadzimy skromne, wręcz biedne życie. Oznaki świetności imperium otomańskiego w miarę upływu czasu przeistaczały się w ruinę, a zmiany, na które liczyliśmy, nie zachodziły tak szybko jak w Europie, która jest przecież tak blisko. To powodowało frustrację. W latach 50. i 60. myśleliśmy, że nic się nie zmieni. Zadałem sobie kiedyś pytanie: jakie uczucia wywołuje we mnie krajobraz Stambułu? To uczucie zbliżone do melancholii, ale bliższe temu, co Arabowie i Turcy nazywają huzun. I według mnie to jest istota tego miasta. Bo huzun można porównać do japońskiej szlachetnej ułomności, tego, że niemożliwe jest osiągnięcie bezwzględnego sukcesu, bo żyje się we wspólnocie, w której każdy od kogoś zależy i nawzajem się ogranicza. W takiej filozofii dojrzewało całe miasto w latach 50., 60. i 70. Teraz ludzie chcą być bogaci i szczęśliwi, nie wstydzą się tych pragnień. Może tureckie huzun już przeminęło?

Zglobalizowany świat nie pozwoli nam na zachowanie odrębnych tożsamości?

- Złe w globalizacji jest to, co prowadzi do zacierania różnic i do wzrostu międzynarodowego kapitału. Ale z drugiej strony otwierają się społeczeństwa żyjące na uboczu świata. Globalizacja wprowadza nie tylko gospodarczy, ale i polityczny liberalizm, wolność słowa. Zbliża nas do siebie, pozwala na swobodną wymianę myśli. A ludzie i idee powinni swobodnie krążyć po świecie.

W "Stambule" pisze pan o wielkiej rodzinie, która mimo konfliktów żyje pod jednym dachem.

 - Moja rodzina krótko przed moimi narodzinami przeniosła się z wielkiego domu w otomańskim stylu do nowoczesnej kamienicy, w której rodzice zajęli jedno z mieszkań, podobnie jak moja ciotka i jej mąż czy moja babka. I tak z domu, w którym kilka rodzin dzieliło wspólne skrzydło, przenieśliśmy się do kamienicy, w której większość drzwi prowadzących do mieszkań była zamknięta. Ten dom sprawiał wrażenie tłocznego, szczególnie podczas posiłków, kiedy cała rodzina zasiadała do stołu. Po jakimś czasie, kiedy fortuna rodzinna została uszczuplona, wyprowadziliśmy się - ja, mój brat i rodzice - do innego mieszkania, bardziej w stylu europejskim. Później wziąłem ślub, zamieszkałem osobno, a potem się rozwiodłem. 50 lat temu mieszkałem z 30-osobową rodziną, teraz żyję sam. To efekt nowoczesności. Czy jest mi z tego powodu smutno? Tak. Ale w mojej naturze leży potrzeba bycia samemu. Składam się z takich sprzeczności: tęsknię za dużą rodziną, ale w tym samym czasie chcę być sam w swoim pokoju.

W "Nowym życiu" pierwsze zdanie brzmi "Przeczytałem kiedyś pewną książkę i całe życie się zmieniło". To możliwe?

 - Jeżeli jesteś nieszczęśliwy, świat cię uwiera, to właśnie w taki radykalny sposób czytasz, całym sobą. Świat eksploduje i odnajdujesz nowe życie. Ja tak czytałem, jakbym oczekiwał, że nagle spłynie na mnie światło. Jeżeli jakaś książka zatruwała mnie, natychmiast sięgałem po następną, jak po odtrutkę. Jestem bookish writerem, jak mówią Anglosasi, przyznaję się. Bookish writer ma ograniczone doświadczenie życiowe i czerpie je z przeżyć innych. Nie chciałem być kimś takim. Może teraz, w wieku 57 lat, coraz mniej we mnie z takiego bookish writera, coraz bardziej chcę się komunikować z ludźmi. Ale kiedy miałem 20 lat, chciałem pisać tak jak Dostojewski, Tołstoj czy Gombrowicz.

To oni są pana mistrzami?

- Dla mnie czterej najwięksi to: Tołstoj, Dostojewski, Proust i Mann. Oczywiście są i inni: Calvino, Borges, Nabokov czy Poe - oni wywołali we mnie chęć do eksperymentów. Ciągle wierzę w sztukę bawienia się narracją, szkatułkowych historii. Doprowadzania do tego, że koniec opowiadania pozwala spojrzeć na świat w zupełnie inny sposób albo że możesz odwrócić świat do góry nogami.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Smutek i zachwyt

Foto Agencja PAP

"Dwa doznania przeważają u Iwaszkiewicza: smutek i zachwyt. Zwykle pojawiają się osobno, jednak jest coś, co je łączy. Łzy. Iwaszkiewicz to bodaj największa beksa polskiej literatury. Płacze cały czas: przy czytaniu Konopnickiej, patrząc na zachód słońca, słuchając muzyki, siedząc w kinie, tęskniąc do Błeszyńskiego, ale też wtedy, gdy jest sam i ta samotność jest nie do zniesienia. W tej trwałej dyspozycji do płaczu Iwaszkiewicz przypomina Ciorana. Co ciekawe, z Cioranem Iwaszkiewicz spotyka się także w dwóch innych wymiarach. Jak on, ciało uważa za klęskę człowieka i jak on wie, że brud cielesności oczyszcza się najskuteczniej przez muzykę. Gdzie znaleźć tu miejsce dla łez? W sferze pośredniej, między ciałem i muzyką, między radością i smutkiem, między nadmiarem i brakiem, między miłością i samotnością, w tej sferze pośredniej, w której, chcąc nie chcąc, ulokował się ze swoim smutno-ekstatycznym życiem Jarosław Iwaszkiewicz. W recenzji Tataraku Maria Danilewiczowa pytała, dlaczego w nowelach Iwaszkiewicza wszyscy mężczyźni płaczą. Odpowiedź zirytowanego pisarza: »Bo wszystkie nowele są o mnie, droga pani Danilewiczowa«. Bo »wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę«, jak napisał w jednym z piękniejszych swoich ostatnich wierszy, musi jakoś żyć. Ni tu, ni tam. »Poza życiem«. Płacząc."

Fragment znalazłem i bezwstydnie oraz bezwzglednie skopiowałem z bloga Kocham, lubię, szanuję, a pochodzi on z: Michał Paweł Markowski, Wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę [w:] tegoż, Słońce, możliwość, radość, Czarne, Wołowiec 2010, s.67.

Barbarzyńcy w domu

Elias Canetti

"U filozofów najbardziej odpychający jest dla mnie charakterystyczny dla ich sposobu myślenia proces opróżniania. Im częściej i im zręczniej posługują się swoimi pojęciami podstawowymi, tym mniejszy staje się świat, który ich otacza. Podobni są do barbarzyńców w wysokim i pięknym domu pełnym cudownych przedmiotów, stoją tam z zakasanymi rękawami, metodycznie, bezbłędnie wyrzucając wszystko przez okno: krzesła, zwierzęta, obrazy, talerze, dzieci, aż w końcu zostają tylko opróżnione pomieszczenia. Czasami wyrzucają nawet okna i drzwi. Dom pustoszeje, oni zaś wyobrażają sobie, że dzięki temu spustoszeniu stoi o wiele lepiej".

Fragment znalazłem na blogu Kocham, lubię, szanuję, a pochodzi on z: Elias Canetti, Myśli, wybrał, przełożył i wstępem opatrzył Janusz Danecki, PIW, Warszawa 1976, s.57.

Prawa rządzące pamięcią

Marcel Proust
„Walter Benjamin porównuje wysiłek pisarski Prousta do pracy Penelopy, która w nocy pruła to, co zdołała utkać w dzień. Praca nad cyklem powieściowym, jakim stało się W poszukiwaniu straconego czasu, była – jego zdaniem – odwróceniem tej sytuacji. Proust tworzył swoją tkankę w nocy, a pruł ją za dnia. Obrazy przeszłości, zwłaszcza te, które były efektem uczuciowej «pamięci mimowolnej» (memoire involontaire), wysnuwane z osnowy zapomnienia, niszczyła w blasku dnia świadomość, będąca efektem racjonalizacji «pamięć intelektualna». Dlatego Proust – pisze Benjamin - «pod koniec życia dni swoje przemienił w noc, aby w zaciszu ciemnego pokoju, przy sztucznym świetle bez reszty poświęcić się dziełu, ale nie uronić żadnej spośród tych powikłanych arabesek» i dlatego korekty robione przez Prousta doprowadzały zecerów do rozpaczy: «szpalty wracały z gęsto zapisanymi marginesami, za to ani jeden błąd drukarski nie był poprawiony […]. Tak prawa rządzące pamięcią odbijały się na objętości dzieła».”

Fragment znalazłem na blogu Kocham, lubię, szanuję, a pochodzi z: Marek Zaleski, Świat powtórzony, [w:] tegoż, Formy pamięci, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2004, s.29.

Vładimir Nabokov o książce pod tytułem „Lolita”

"Wykładowcy literatury chętnie wymyślają takie na przykład problemy: „Jaki cel przyświecał autorowi?” albo jeszcze gorzej: „Co ten facet usiłuje powiedzieć?” Otóż należę do kategorii autorów, którzy rozpoczynają pracę nad książką wyłącznie po to, żeby wreszcie mieć tę książkę z głowy, a proszeni o opisanie jej źródeł i rozwoju sięgać muszą po takie starożytne określenia, jak Interakcja Inspiracji z Kombinacją - co brzmi, przyznaję, jakby magik dla objaśnienia jednej sztuczki wykonywał inną. [...]

Książka rozwijała się wolno, z wieloma przerwami i odskokami. Wymyślenie Rosji i Europy Zachodniej zajęło mi około czterdziestu lat, teraz zaś musiałem wymyślić Amerykę. Zdobycie lokalnych ingrediencji, które pozwoliłyby mi wstrzyknąć choć odrobinę przeciętnej „rzeczywistości” (wyraz ten jako jeden z nielicznych nic nie znaczy bez cudzysłowu) w zacier osobistej fantazji, okazało się znacznie trudniejsze w wieku lat pięćdziesięciu niż było w Europie za młodu, kiedy chłonność i pamięć osiągały szczyty automatyzmu. Wchodziły mi w paradę inne książki. Parę razy byłem o krok od tego, żeby spalić niedokończony brulion, i nawet doniosłem swoją Juanitę Dark aż do miejsca, gdzie na niewinny trawnik padał cień pochyłego piecyka, powstrzymała mnie jednak myśl, że widmo zniszczonej powieści straszyć będzie w moim archiwum, póki nie umrę. [...]

Z początku idąc za radą starego przezornego przyjaciela potulnie zastrzegłem się, że książka ma zostać wydana anonimowo. Wątpię, czy kiedykolwiek pożałuję, iż wkrótce potem uzmysłowiłem sobie, jak bardzo prawdopodobne jest, że przywdziana maska stanie się zdrajczynią mej sprawy, i postanowiłem podpisać się pod „Lolitą”. Czterej amerykańscy wydawcy, W, X, Y i Z, którym kolejno zaproponowano maszynopis, dali go do przejrzenia recenzentom i doznali jeszcze większego wstrząsu niż to przewidywał mój stary przezorny przyjaciel F.P. [...]

Pewne techniki użyte w początkowych partiach „Lolity” (na przykład dziennik Humberta) nasunęły niektórym z moich pierwszych czytelników błędne przekonanie, iż będzie to książka sprośna. Czytelnicy ci spodziewali się narastającej sekwencji scen erotycznych; gdy ta się urwała, oni także przerwali lekturę, znudzeni i zawiedzeni. Podejrzewam, że między innymi właśnie dlatego nie wszyscy czterej wydawcy doczytali maszynopis do końca. To, czy uznali go za pornografię, nie interesowało mnie. Powodem odrzucenia książki nie było moje ujęcie tematu, lecz sam temat, co najmniej bowiem trzy tematy stanowią dla większości amerykańskich wydawców absolutne tabu. Dwa pozostałe to małżeństwo, w którym dochodzi do pomieszania rasy białej z czarną, uwieńczone zupełnym i triumfalnym sukcesem, owocujące tłumem dzieci i wnuków; oraz zupełny ateista, który wiedzie żywot szczęśliwy i pożyteczny, a umiera we śnie, mając sto sześć lat.

Zdarzały się bardzo zabawne reakcje: pewien recenzent zasugerował, że jego firma ewentualnie wzięłaby pod rozwagę możliwość publikacji, gdybym przerobił moją Lolitę na dwunastoletniego chłopca, którego farmer Humbert posiadłby w stodole, w nędznej i jałowej scenerii, a całość opowiedziana byłaby w krótkich, mocnych, „realistycznych” zdaniach („To wariat. Wszyscy chyba jesteśmy wariaci. Bóg to też chyba wariat”. Itd.). Choć powinno być już powszechnie wiadome, że nie cierpię symboli i alegorii (trochę z powodu mojej zadawnionej waśni z freudowskim czarownictwem, trochę zaś dlatego, że mam wstręt do uogólnień, jakie wymyślają mitomani literaccy i socjologowie), skądinąd inteligentny recenzent przejrzawszy część pierwszą podsumował „Lolitę” jako „Uwiedzenie młodej Ameryki przez starą Europę”, podczas gdy inny przeglądacz dostrzegł w niej „Uwiedzenie starej Europy przez młodą Amerykę”. Wydawca X, którego doradców tak znudził Humbert, że dobrnęli tylko do strony sto osiemdziesiątej ósmej, wykazał dość naiwności, aby mi napisać, że część druga jest za długa. Natomiast wydawca Y z żalem stwierdził, iż w mojej książce nie ma ani jednego dobrego człowieka. Wydawca Z. przewidywał, że gdyby opublikował „Lolitę”, obaj trafilibyśmy do więzienia.


Od żadnego pisarza w wolnym kraju nie można wymagać, żeby zawracał sobie głowę tym, gdzie dokładnie leży granica między postrzeganiem zmysłowym a zmysłowością; jest to groteskowy postulat; mogę jedynie podziwiać, lecz nie naśladować precyzję osądu tych fachowców, którzy zamieszczają w czasopismach zdjęcia nadobnych młodych ssaków, tak upozowanych, że dekolt jest akurat dość głęboki i w sam raz dość płytki, aby na jego widok zachichotał dawny mistrz, a poczmistrz nie zmarszczył brwi. Mniemam, że pewnych czytelników mile łaskocze prezentacja iście ściennego słownictwa w owych beznadziejnie banalnych i grubaśnych powieścidłach, które kciukami wystukują na maszynach zdenerwowani przeciętniacy, a sprzedajny recenzent opatruje takimi epitetami, jak „mocna rzecz” i „naga prawda”. Pewne łagodne duszyczki uznać mogą „Lolitę” za książkę pozbawioną znaczenia, ponieważ nie płynie z niej żadna nauka. Nie jestem czytelnikiem ani autorem prozy dydaktycznej, a za „Lolitą”, wbrew twierdzeniu Johna Raya, nie wlecze się żaden morał. Utwór prozatorski istnieje dla mnie tylko o tyle, o ile daje mi coś, co bez ogródek nazwę rozkoszą estetyczną, czyli poczucie, że zdołałem jakoś, którędyś nawiązać łączność z odmiennymi stanami bytu, w których sztuka (ciekawość, czułość, dobroć, ekstaza) stanowi normę. Niewiele jest takich książek. Cała reszta to albo aktualna tandeta, albo tak zwana przez niektórych Literatura Idei, czyli w wielu wypadkach aktualna tandeta podana w formie ogromnych klocków z gipsu, pieczołowicie przekazywanych ze stulecia w stulecie, póki ktoś nie przyjdzie z młotkiem i nie trzaśnie porządnie w Balzaca, w Gorkiego, w Manna. Jeszcze inni czytelnicy twierdzą, że „Lolita” jest antyamerykańska. Oskarżenie to boli mnie dużo bardziej niż idiotyczny zarzut niemoralności. [...]

Bojąc się, żeby tej krótkiej wypowiedzi nie uznano za wentyl dla zapiekłych uraz, spieszę dodać, że choć sporo niewiniątek przeczytało maszynopis „Lolity” lub wydanie Olympia Press, zastanawiając się: „Czemu on to musiał napisać?”, albo: „Za jakie grzechy mam czytać o wariatach?”, wiele osób mądrych, wrażliwych i pryncypialnych zrozumiało moją książkę dużo lepiej niż ja sam potrafię tu objaśnić jej mechanizm.

Każdy poważny pisarz, śmiem twierdzić, czuje nieustanną kojącą obecność którejś ze swych opublikowanych książek. Świeci ona gdzieś w suterenie równym płomykiem i wystarczy, że autor dotknie swego prywatnego termostatu, a już następuje cicha eksplozyjka znajomego ciepła. Tę obecność, ten blask bijący z łatwo dostępnej dali odczuwa się jako coś bardzo przyjaznego, a im dokładniej książka wpasowała się w przewidziany dla niej kontur i kolor, tym obfitszym i gładszym pała blaskiem. Istnieją w niej jednak punkty, boczne drogi, ulubione kotlinki, chętniej wspominane i napawające autora tkliwszą radością niż pozostałe partie utworu. Nie czytałem „Lolity”, odkąd wiosną 1955 roku zrobiłem korektę, lecz w rozkoszny sposób odczuwam jej stałą obecność: unosi się w domu cicho jak letni dzień, o którym wiemy, że za warstwą mgły jest słoneczny.

Ilekroć w ten sposób myślę o „Lolicie”, wybieram pewne obrazy, żeby nimi szczególnie się ponapawać: pana Taksowicza, listę obecności ze szkoły w Ramsdale, Charlottę, gdy mówi „wodoszczelny”, Lolitę, gdy podchodzi w zwolnionym tempie do prezentów Humberta, obrazy, które zdobią stylizowane poddasze Gastona Godina, fryzjera z Kasbeam (który kosztował mnie miesiąc pracy), Lolitę, kiedy gra w tenisa, szpital w Elphinstone, bladą, ciężarną, ukochaną, nieodwołalnie zaprzepaszczoną Dolly Schiller, gdy umiera w Gray Star, Szarej Gwieździe (w stolicy książki), miejskie odgłosy, niby dźwięki dzwonków pnące się z doliny górską ścieżką (na której schwytałem pierwszy znany okaz Lycaeides sublivens Nabokov). Są to nerwy powieści. Są to tajne punkty, podświadome współrzędne, wedle których utkano fabułę - choć doskonale zdaję sobie sprawę, że sceny te (oraz wiele innych) pospiesznie przeleci, przeoczy albo w ogóle do nich nie dotrze czytelnik, zaczynający lekturę w przeświadczeniu, iż jest to coś w rodzaju „Pamiętnika kurtyzany” czy „Les Amours de Milord Grosvit”. Owszem, zdarzają się w mojej powieści rozmaite aluzje do fizjologicznych popędów zboczeńca. Ale nie jesteśmy przecież dziećmi, niepiśmiennymi młodocianymi przestępcami ani chłopcami z angielskich szkół publicznych, którzy po całej nocy homoseksualnych hulanek muszą znosić ten paradoks, że każe im się czytać Starożytnych w wersji ocenzurowanej.

Jest to czysta dziecinada, jeśli czytelnik zgłębia utwór literacki, żeby zasięgnąć informacji o jakimś kraju, warstwie społecznej lub o samym autorze. A jednak ktoś z grona moich bardzo nielicznych bliskich przyjaciół po przeczytaniu „Lolity” szczerze się zatroskał, że przyszło mi (właśnie mnie!) żyć „wśród tak przygnębiających typów” - choć jedyną niewygodą, jakiej rzeczywiście zaznałem, było to, że żyłem w swojej pracowni, w otoczeniu poniechanych kończyn i niedokończonych torsów.

Kiedy książka ta ukazała się w Paryżu nakładem „Olympia Press”, pewien krytyk amerykański zasugerował, iż „Lolita” opowiada o miłości, która związała mnie z powieścią romantyczną. Gdyby na miejsce „powieści romantycznej” wstawić „język angielski”, ta elegancka formułka stałaby się bliższa prawdy. Tu jednak czuję, że głos wznosi mi się do nazbyt piskliwych rejestrów. Żaden mój amerykański znajomy nie czytał moich rosyjskich książek, toteż każda ocena oparta na tym, co napisałem po angielsku, z konieczności jest wypaczona. Moją prywatną tragedią, która nikogo nie może i wręcz nawet nie powinna obchodzić, jest to, że musiałem porzucić swój naturalny idiom, swobodną, bogatą i bezgranicznie posłuszną ruszczyznę dla drugorzędnej angielszczyzny, pozbawionej całej aparatury - konfundującego lustra, czarnej aksamitnej kotary w tle, domniemanych asocjacji i tradycji - jaką rodowity iluzjonista we fraku o rozwianych połach umie wprząc w służbę swej magii, aby własnym przemysłem wznieść się ponad zastane dziedzictwo".

12 listopada 1956

Vladimir Nabokov Vładimir Nabokov o książce pod tytułem „Lolita” [w]: tegoż "Lolita", tłum. Michał Kłobukowski, Muza, Warszawa 2009,s.405-414.

niedziela, 22 lipca 2012

Sprawa wymiarów

Hemingway i Fitzgerald

"Znacznie później, w okresie, kiedy Zelda już przeszła to, co się wówczas nazywało pierwszym załamaniem nerwowym, a my akurat bylismy w Paryżu, Scott zaprosił mnie na obiad do restauracji Michauda na rogu rue Jacob i rue des Saints-Peres. Powiedział, że chce mnie zapytać o coś bardzo waznego, co ma dla niego wieksze znaczenie, niż wszystko na świecie, i że muszę mu powiedzieć absolutną prawdę. Powiedziałem, że postaram się najlepiej, jak potrafię. [...]

Podczas obiadu pił wino, ale nie działało na niego, a nie przygotował sie do obiadu pijąc soś przedtem. Rozmawialismy o naszej pracy i o różnych ludziach i pytał mnie o tych, których ostatnio nie widywaliśmy. Wiedziałem, że pisze coś dobrego i że ma z tym wielkie klopoty z wielu przyczyn, ale nie o tym chciał mówić. Czekałem, żeby to przyszło, ta rzecz, o której miałem powiedzieć absolutną prawdę, ale nie chciał tego poruszać przed końcem posiłku, zupełnie jak gdyby to był obiad, na którym omawia sie interesy.
 
W końcu, kiedy jedliśmy tort wiśniowy i pili ostatnią karafkę wina, powiedział:
- Ty wiesz, że ja nigdy nie spałem z nikim prócz Zeldy.
- Nie, nie wiedziałem.
- Myślałem, że ci mówiłem.
- Nie. Mówileś mi wiele rzeczy, ale nie to.
- O to właśnie muszę cię spytać.
- Dobrze. Mów.
- Zelda powiedziała, że tak jak jestem zbudowany, nie mogę nigdy uszczęśliwić żadnej kobiety, i to właśnie wytrącało ją pierwotnie z równowagi. Mówiła, że to jest sprawa wymiarów. Odkąd to powiedziała, nigdy nie czułem się już tak samo i muszę wiedzieć prawdę.
- Chodź do gabinetu - odrzekłem.
- Gdzie tu jest gabinet?
- Le water - powiedziałem.
Wróciliśmy na salę i usiedliśmy przy stoliku.
- Jesteś całkowicie w porządku - powiedziałem. - Jesteś okej. Nic ci nie brakuje. Oglądasz siebie z góry i widzisz sie w skrócie. Idź do Luwru i popatrz na tych ludzi z posągów, a potem wróć do domu i przejrzyj się w lustrze z profilu.
 - Te posągi mogą być niedokladne.
- Są wcale niezłe. Większość ludzi zgodziłaby się na to.
- Ale dlaczego ona miałaby tak mówić?
- Żeby cię unieszkodliwić. To jest najstarszy na świecie sposób unieszkodliwiania ludzi. Scott, prosiłeś mnie, żebym powiedział ci prawdę, i mogę powiedzieć ci dużo wiecej, ale to jest absolutna prawda i wszystko, czego ci trzeba. Mogłeś iść do doktora.
- Nie chciałem. Wolałem, żebyś ty powiedział mi prawdę.
- No, a czy mi wierzysz?
- Nie wiem - odrzekł.
- Chodź do Luwru - powiedziałem. - Trzeba tylko przejść tą ulicą i na drugą stronę rzeki.
 
Poszliśmy do Luwru i obejrzał posągi, ale wciąż miał wątpliwości co do siebie.
- Zasadniczo to nie jest kwestia rozmiaru w spoczynku - powiedziałem. - Idzie o rozmiar, jaki to przybiera. Jest także kwestia kąta.
Wytłumaczyłem mu, jak się używa poduszki, i kilka innych rzeczy, których znajomość mogła mu się przydać.
- Jest jedna dziewczyna - rzekł - ktora była dla mnie bardzo miła. Ale po tym, co powiedziała Zelda...
- Zapomnij o tym, co powiedziała Zelda - odparłem. Zelda zwariowała. Nic ci nie brakuje. Po prostu miej ufność w siebie i zrób to, czego chce ta dziewczyna. Zelda zwyczajnie chce ciebie zniszczyć.
- Ty nic nie wiesz o Zeldzie.
- W porządku - powiedziałem. - Dajmy z tym spokój. Ale przyszedłeś naobiad, żebymi postawić pytanie, i starałem dać ci uczciwą odpowiedź.
On jednak ciągle miał wątpliwości".

Ernest Hemingway "Ruchome święto", tłum. Bronisław Zieliński, Czytelnik, Warszawa 1966, s.144-146.

Dostęp do półek


"Dlaczego dostęp do półek jest tak ważny? Otóż jednym z nieporozumień, jakie dominują nad pojęciem biblioteki jest pogląd, idzie się tam po książkę, której tytuł się zna. Rzeczywiście, często się zdarza, że idzie się do biblioteki, bo chce się książki o znanym tytule, ale główną funkcją biblioteki, a przynajmniej funkcją biblioteki w moim domu i w domach wszystkich znajomych, jakich możemy odwiedzać, jest odkrywanie książek, których istnienia się nie podejrzewało, a które, jak się okazuje, są dla nas niezwykle ważne. Co prawda, możemy dokonać tego odkrycia przeglądając katalog, ale nie ma nic bardziej pouczającego i pasjonującego niż szperanie po półkach, na których zgromadzone zostały wszystkie książki na określony temat, czego w katalogu ułożonym według autorów nie da się odkryć, i znalezienie obok szukanej książki innej, której się nie szukało, ale która okazuje się fundamentalna. Tak więc w sytuacji idealnej biblioteka funkcjonowałaby trochę jak stragan bukinisty, jak miejsce, gdzie dokonuje się trouvailles, a tę funkcję umożliwia wyłącznie swobodny dostęp do korytarzy z półkami."

Umberto Eco, O bibliotece, przełożył Adam Szymanowski, Ossolineum,Wrocław 1990, s.19-20.

Ostatni list

Katherine Mansfield

DO J.M. MURRY'EGO

Avon, 31 grudnia 1922

  "Zarzuciłam gdzieś wieczne pióro, a ponieważ się śpieszę, musisz mi wybaczyć, że piszę ołówkiem. Czy zechciałbyś przyjechać tu 8 czy 9 stycznia i zostać do 14-15? Otwarcie naszego nowego teatru nastąpi 13. Będzie to wprost nadzwyczajne. Ale nie chcę obiecywać zbyt wiele. W razie gdybyś przyjechał, powiem Ci, co masz przywieźć z ubrania.
  Jeden sportowy garnitur, grube buty, pończochy, nieprzemakalny płaszcz i jakiś stary kapelusz. Jeden "porządny" garnitur, miękki kołnierzyk czy też taki, jaki teraz nosisz, krawat, odpowiednie obuwie i tak dalej - to wszystko. (Jesteś moim mężem, rozumiesz, i pragnę, abyś wyglądał... nie wiem, jak to wyrazić?) Jeżeli masz ciepłą kamizelkę, przywieź ją, a także flanelowe spodnie, przydadzą się, o ile tamte przemoczysz i zechcesz zmienić.
  Piszę do B., aby mi kupiła parę trzewików u Lewisa. Przywieziesz mi je, dobrze? Może poproszę ją także o przysłanie żakietu. Ona wręczy Ci paczkę. Zadepeszuj mi odpowiedź: "tak" czy "nie", a jeśli: "tak" - datę swego przyjazdu.
  Jest pociąg z Londynu, który przychodzi do Paryża około 4. Mógłbyś tego samego dnia przyjechać do Fontainebleau. Jeśli nie przyjedziesz tym pociągiem, przenocuj lepiej w Paryżu, gdyż nie ma dorożek na stacji.
  W Avon wysiadasz i bierzesz dorożkę, która przywiezie Cię tutaj za 8 franków razem z napiwkiem. Zadzwonisz do portiera, a ja Ci otworzę.
  Mam nadzieję, że zdecydujesz się przyjechać, mój ukochany. Postaraj się mnie zawiadomić, jak tylko możesz najwcześniej. Myślę, że zastaniesz tu zonę Czechowa. Wróciłam do swego ślicznego przestronnego pokoju, będziemy więc mieli dużo miejsca. Możemy także zasiąść w oborze i pić kefir. Nie mogę o niczym innym pisać w tym liście. Mam nadzieję, że niedługo dostanę od ciebie wiadomość."

  "Przyjechałem więc do Fontainebleau 9 stycznia, wcześnie po południu. Nie widziałem ani też zapewne nie zobaczę już nigdy piękniejszej kobiety niż Katarzyna Mansfield tego dnia; miało się wrażenie, że doskonałość, która tkwiła w jej duszy, zawładnęła nią wreszcie całkowicie. Znikła, używając jej własnych słów, reszta "osadu", ostatnie ślady "mętów ziemskiego upadku". Lecz by to osiągnąć, oddała życie.
  Gdy tegoż dnia o dziesiątej wieczór udała się na górę do swego pokoju, schwycił ją atak kaszlu, który skończył się gwałtownym krwotokiem. O wpół do jedenastej już nie żyła". J.M. Murry

 Katherine Mansfield "Listy", przekład autoryzowany Marii Godlewskiej, przedmowa Jana Koprowskiego, Czytelnik, Warszawa 1978, s.488-489. 

sobota, 21 lipca 2012

Jak czytać?

"Czytać należy intensywnie. Czasami powinieneś czytać z intensywnością większą od tej, z jaką pisano tekst, który czytasz. Czytać należy gorliwie, z pasją, z uwagą i bezlitośnie. Autor może paplać, lecz ty czytaj rozumnie; każde słowo, jedno po drugim, tam i z powrotem, wsłuchując się w książkę, wypatrując śladów, które prowadzą w gąszcz, uważając na tajemnicze sygnały, które sam autor mógł przeoczyć, gdy kroczył naprzód w puszczy swojego dzieła. Nigdy nie należy czytać lekceważąco, od niechcenia, jak ktoś, kogo zaproszono na królewską ucztę, a on tylko dłubie końcem widelca w potrawach. Czytać trzeba elegancko, wielkodusznie. Czytać należy tak, jakbyś w celi śmierci czytał ostatnią książkę, którą ci przyniósł strażnik więzienny. Czytać trzeba na śmierć i życie, bo to największy ludzki dar. Pomyśl: tylko człowiek umie czytać".

Fragmencik znaleziony na blogu Kocham, lubię, szanuję, a pochodzi z: Sándor Márai, Księga ziół, przeł. Feliks Netz, Czytelnik, Warszawa 2006, s.38-39.

Pierwsze zdanie

"- Widzi pan, doktorze, chcę, żeby w ów dzień, kiedy rękopis znajdzie się u wydawcy, wydawca przeczytawszy go wstał i powiedział do swych współpracowników: «Panowie, kapelusze z głów!»

To nagłe oświadczenie zdumiało Rieux. Wydało mu się, że jego towarzysz zrobił gest, jakby zdejmował kapelusz, uniósł bowiem rękę do głowy i wyciągnął ją poziomo. W górze dziwny gwizd powrócił z większą siłą.

- Tak - rzekł Grand - to musi być doskonałe. Choć niezbyt zorientowany w obyczajach literackich, Rieux pomyślał jednakże, że sprawy nie układają się tak po prostu i że na przykład wydawcy nie noszą w biurach kapeluszy. Ale w gruncie rzeczy nic nie wiadomo i Rieux wolał milczeć. [...] Grand tymczasem ciągnął dalej i Rieux nie chwytał wszystkiego, co zacny urzędnik mówił. Zrozumiał jedynie, że dzieło, o którym mowa, liczy już wiele stron, ale autor z bolesnym trudem doprowadza je do doskonałości.

- Wieczory, całe tygodnie nad jednym słowem... czasem nawet nad zwykłym spójnikiem.

- Tu Grand urwał i chwycił doktora za guzik od płaszcza. Słowa wychodziły utykając z jego źle uzębionych ust.

- Niech pan zrozumie dobrze, doktorze. Ściśle biorąc, dość łatwo jest wybrać między «ale» i «i». Trudniej już między «i» i «potem». Trudność rośnie przy «potem" i «następnie».

Ale na pewno najtrudniej jest wiedzieć, czy «i» jest, czy nie jest potrzebne.

- Tak - powiedział Rieux - rozumiem. Ruszył dalej. Grand zmieszany szedł obok doktora. - Niech mi pan wybaczy - wybąkał.

- Nie wiem, co się dziś ze mną dzieje!

Rieux uderzył go lekko po ramieniu, powiedział, że pragnie mu pomóc i że ta sprawa bardzo go interesuje. Grand jakby nieco się rozpogodził i gdy stanęli przed domem, po chwili wahania zaproponował doktorowi, żeby wszedł na moment. Rieux zgodził się. W jadalni Grand poprosił doktora, by usiadł przy stole pełnym papierów, które pokrywało mikroskopijne pismo usiane poprawkami.

- Tak, to jest to - rzekł Grand doktorowi, który zapytywał go spojrzeniem. - Ale czy chce się pan czegoś napić? Mam trochę wina.

Rieux podziękował. Przyglądał się arkuszom papieru.

- Niech pan nie patrzy - powiedział Grand. - To moje pierwsze zdanie. Dużo mam z nim kłopotu, dużo.

On także przyglądał się tym wszystkim arkuszom i zdawało się, ze jeden z nich przyciąga nieodparcie jego rękę; uniósł go w świetle żarówki nie przykrytej abażurem, tak że papier stał się przezroczysty. Arkusz drżał w jego ręce. Rieux zauważył, że czoło urzędnika było wilgotne.

- Niech pan siada - powiedział - i przeczyta mi to.

Grand spojrzał na niego i uśmiechnął się z pewną wdzięcznością.

- Tak - powiedział Rieux - rozumiem. Poczekał chwilę, wciąż przyglądając się kartce papieru, potem usiadł. [...] Głos Granda zabrzmiał głucho: «W piękny poranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego.» Cisza wróciła i razem z nią niewyraźny hałas cierpiącego miasta. Grand położył kartkę i patrzył na nią.

Po chwili podniósł oczy.

- Co pan o tym myśli?

Rieux odparł, że ten początek budzi w nim ochotę poznania dalszego ciągu. Ale Grand powiedział żywo, że nie jest to właściwy punkt widzenia. Uderzył dłonią na płask w papiery.

- To tylko szkic. Kiedy potrafię dokładnie oddać obraz, który mam w wyobraźni, kiedy moje zdanie nabierze rytmu tej przejażdżki kłusem, raz - dwa - trzy, raz - dwa - trzy, wówczas reszta stanie się łatwiejsza, a nade wszystko złudzenie tak wielkie, że można będzie powiedzieć: «Panowie, kapelusze z głów!»

Ale jeśli idzie o to, miał jeszcze czas. Nie zgodziłby się oddać zdania w takim kształcie drukarzowi. Mimo bowiem zadowolenia, jakie dawało mu niekiedy, zdawał sobie sprawę, że nie przylega jeszcze całkiem do rzeczywistości i że w pewnej mierze zachowało łatwiznę tonu, mimo wszystko zbliżającego je trochę do komunału. Przynajmniej taki był sens tego, co mówił, kiedy usłyszeli kroki ludzi biegnących pod oknami. Rieux wstał.

- Zobaczy pan, co z tego zrobię - powiedział Grand."

Fragment znalazłem na blogu Kocham, lubię, szanuję , a pochodzi z: Albert Camus, Dżuma, przeł. Joanna Guze.

Po pierwsze przyjaciele

Żródło

ZBIÓR ZALECEŃ ŻYCIOWYCH LESZKA KOŁAKOWSKIEGO

"Po pierwsze przyjaciele.
A poza tym:
- chcieć niezbyt wiele
- wyzwolić się z kultu młodości
- cieszyć się pięknem
- nie dbać o sławę
- wyzbyć się pożądliwości
- nie mieć pretensji do świata
- mierzyć siebie swoją miarą
- zrozumieć swój własny świat
- nie pouczać
- iść na kompromis ze sobą i światem
- godzić się na miernotę życia
- nie szukać szczęścia
- nie wierzyć w sprawiedliwość świata
- z zasady ufać ludziom
- nie skarżyć się na życie
- unikać rygoryzmu i fundamentalizmu".

Sonia Raduńska "Solo", Dobra Literatura, 2011, s.247.

piątek, 20 lipca 2012

Luźne uwagi na temat powieści kryminalnej (spisane w 1949 roku) - Raymond Chandler

Raymond Chandler
(1) Powieść kryminalna musi mieć wiarogodnie umo­tywowaną ekspozycję, jak i rozwiązanie. Musi składać się z wiarogodnych działań wiarogodnych ludzi w wiarogodnych okolicznościach pamiętając, że wiarogodność w znacznej mierze jest sprawą stylu. To wyłącza wię­kszość trickowych zakończeń i tak zwanych wątków „zamkniętego koła”, w których najmniej prawdopodob­na postać jest na siłę zrobiona przestępcą, nikogo nie przekonywując. Wyłącza się również takie wydumane sytuacje, jak u Agathy Christie w Murder in the Calais Coach1, gdzie samo założenie wymaga tak pomyślnego zbiegu okoliczności, że nikt by nie uwierzył nigdy w jego realność. Oczywiście, w tym wypadku, jak i w każdym innym, wiarogodność jest sprawą efektu, nie faktu, i gdy jeden pisarz poradzi sobie z takim mo­delem doskonale, w rękach innego, słabszego artysty może on się wydać idiotyczny.

(2) Powieść kryminalna musi być logiczna, gdy cho­dzi o metody zabójstwa i metody wykrywania. Nie do przyjęcia są jakieś superegzotyczne trucizny albo zmyś­lone efekty, takie jak na przykład otrucie niewłaściwą dawką leku itp. Odpadają też rewolwery z tłumikami (nie działają, bo lufa i komora nie są połączone), węże wpełzające po sznurze od dzwonka. Jeżeli detektyw jest wyszkolonym policjantem, musi zachowywać się jak policjant i posiadać wszelkie fizyczne i umysłowe ce­chy charakterystyczne dla tego zawodu. Jeżeli jest de­tektywem prywatnym albo amatorem, musi przynaj­mniej znać procedurę policyjną w dostatecznym stop­niu, żeby się nie ośmieszać. Powieść kryminalna musi brać pod uwagę aktualny poziom kulturalny czytelni­ków— to, co akceptowano u Sherlocka Holmesa, jest nie do przyjęcia u Sayers, Christie czy Cartera Dicksona.

(3) Powieść kryminalna musi być realistyczna, gdy chodzi o postacie, miejsce akcji i nastrój, musi dotyczyć autentycznych ludzi w autentycznym świecie. Oczywiś­cie jest w niej element fantazji. Łamie ona zasady prawdopodobieństwa, ograniczając czas i przestrzeń. Dlatego im bardziej nieprawdopodobne jest założenie, tym dosłowniejsze i dokładniejsze muszą być dalsze wydarzenia, które z niego wynikają. Bardzo niewielu pisarzy ma zdolność tworzenia żywych postaci, ale nie znaczy to, że zdolność ta jest niepotrzebna. Ci, co twier­dzą, że zagadka jest w powieści czynnikiem najważ­niejszym, usiłują po prostu ukryć w ten sposób swoją nieumiejętność tworzenia postaci i atmosfery. Postaci można tworzyć w różny sposób: metoda subiektywna polega na wnikaniu w myśli i uczucia bohatera, meto­da obiektywna czy też dramatyczna, stosowana w te­atrze, opiera się na wyglądzie, zachowaniu, wypowie­dziach i uczynkach bohatera, istnieje również metoda kronikarskiego opisu wydarzeń, znana obecnie jako styl dokumentalny. Ta ostatnia daje się zastosować szcze­gólnie do tego rodzaju powieści kryminalnej, która usi­łuje poprzestawać na beznamiętnym rejestrowaniu fak­tów, przypominającym oficjalne sprawozdanie. Ale bez względu na to, jaką autor stosuje metodę, musi stwo­rzyć postaci, jeżeli powieść ma osiągnąć poziom powy­żej przeciętności.

(4) Powieść kryminalna prócz elementu zagadki mu­si również zawierać wartości fabularne. Jest to pewne­go rodzaju nowość dla pisarzy-klasyków, bardzo nie­chętnie widziana przez pisarzy miernych. Niemniej zasada jest słuszna. Wszystkie rzeczywiście dobre po­wieści kryminalne czyta się po raz drugi, niektóre wie­le nawet razy. Oczywiście, nie mogłoby tak być, gdyby czytelnika interesowało tylko rozwiązanie zagadki. Po­wieści kryminalne, znane i czytane od wielu lat, zawsze mają zalety dobrej beletrystyki. Powieść kryminalna musi być żywa, barwna i błyskotliwa. Potrzeba wiel­kiej zręczności warsztatowej, żeby zaćmić nudny i cięż­ki styl, chociaż ta sztuczka udawała się niekiedy, zwłaszcza w Anglii.

(5) Wątek powieści kryminalnej musi być zakamuf­lowany w prosty sposób, żeby wyjaśnienie, które nas­tępuje we właściwym czasie, też nie było zbyt zawiłe. Idealnym-rozwiązaniem jest całkowite wyjaśnienie za­gadki w jednym błysku akcji. Ale tak dobre pomysły spotyka się rzadko i pisarzowi, któremu się to choć raz uda, należy pogratulować. Wyjaśnienie niekoniecznie ma być krótkie (chyba, że na filmie) i często nawet krótkie być nie może. Chodzi przede wszystkim o to, że­by samo przez się było interesujące, żeby czytelnik pragnął za wszelką cenę je poznać, żeby nie stanowiło na nowo opowiedzianej treści z nowymi czy też zmie­nionymi nie do poznania postaciami, które wprowadza się, aby przysłonić wątłą fabułę. Nie może to być jedy­nie rozwlekłe gromadzenie drobniutkich zdarzeń, któ­rych czytelnik po prostu nie może spamiętać. Wyjaś­nienie jest niezwykle trudną sprawą. Jeżeli wyjaśnie­niem zaspokajamy głupiego czytelnika, to zarazem do­prowadzamy do szału czytelnika inteligentnego, ale ukazuje to tylko jeden z podstawowych dylematów pi­sarza powieści kryminalnych, ten mianowicie, że po­wieść kryminalna musi przemawiać do przekroju całej rzeszy czytelników, a nie może przemawiać do wszyst­kich w ten sam sposób. Od wczesnych dni wielkiej po­wieści obyczajowej żaden gatunek literacki nie był czytany przez tylu ludzi najróżniejszego rodzaju. Pół­inteligenci nie czytają Flauberta, a intelektualiści z re­guły „nie zaglądają do opasłych cegieł lipnej historii udających powieści historyczne. Ale od czasu do czasu wszyscy — albo prawie wszyscy — czytają kryminały, a zdumiewająco dużo ludzi nie czyta nic poza tym. Ob­myślanie wyjaśnień dla czytelników, którzy tak bardzo się różnią wykształceniem, to problem prawie nie do rozwiązania. Wyjąwszy najbardziej oddanego temu ga­tunkowi miłośnika, który zniesie i zaakceptuje wszyst­ko, najlepsza może jest zasada filmów hollywoodzkich: „Wyjaśnienie ma się podawać tylko w szczytowych chwilach akcji i należy je zaraz przerywać”. (To zna­czy, że wyjaśnieniu musi zawsze towarzyszyć jakaś akcja i że powinno być podawane w małych dawkach, a nie od razu w całości.

(6) Powieść musi zwieść średnio inteligentnego czy­telnika. Ta sprawa i problem uczciwości to dwa naj­bardziej kłopotliwe elementy pisania powieści krymi­nalnych. Niektóre z najlepszych powieści nie zwodzą inteligentnego czytelnika aż do końca (na przykład po­wieści Austina Freemana). Ale co innego domyślać się, kto jest przestępcą, a co innego umotywować domysł rozumowaniem. Ponieważ czytelnicy różnią się między sobą inteligencją, niektórzy odgadną sprytnie ukryte rozwiązanie, innych zaś oszuka najgrubszymi nićmi szyty wątek. (Czy jakikolwiek współczesny czytelnik da się nabrać Red-Headed League? 2). Czy nowoczesna procedura policyjna może przegapić „Skradziony list”? 3 Ale całkowite wyprowadzenie w pole prawdziwego mi­łośnika powieści kryminalnych nie jest wcale koniecz­ne ani nawet pożądane. Zagadka na pół rozwiązana cie­kawsza jest od zagadki, której rozwiązania czytelnik nie może się ani rusz domyślić. Jeżeli zgłębił część ta­jemnicy, daje mu to poczucie własnej wartości. Musi jednak pozostać pewna mgiełka niejasności, którą autor pod koniec sam rozwiewa.

(7) Ujawnione rozwiązanie musi wydawać się rozwią­zaniem jedynym i bezapelacyjnym. Przynajmniej po­łowa wydanych drukiem powieści kryminalnych łamie tę regułę.. Ich rozwiązania nie są bynajmniej jedyne i nieodwołalne, są natomiast bezwstydnie wyssane z palca, autor bowiem zorientował się, że osobnik, któ­rego pierwotnie wyznaczył na zabójcę, stał się zbyt łat­wy do rozszyfrowania.