wtorek, 30 października 2012

Ucieczka przed śmiercią

Katherine Mansfield i John Middleton Murry

26 stycznia 1922 

[...] Pewna jestem, że rozmyślania są najlepszym lekarstwem na chorobę mojej duszy, to jest na brak kontroli nad sobą. Mam bardzo wrażliwy umysł, który wszystko chłonie, i dlatego tak łatwo daje się ponieść i przygnębić.

27 stycznia 1922

[...] Cały dzień cierpiałam. Wszystko mnie bolało, ledwie mogłam to wytrzymać. Nie mogę uwierzyć, że wyjadę w poniedziałek.

28 stycznia 1922

Wprost nieprawdopodobne są te przygotowania do ucieczki. Jedyny sposób, aby zachować spokój, to grać w karty. siedzimy z J. naprzeciwko siebie. Czuję, że jesteśmy sobie bardzo bliscy. Gramy. Śmiejemy się, wszystko, wydaje się, nas łączy i tak jest dopóki gramy. Dziwne uczucie...

29 stycznia 1922

[...] Uporządkowałam papiery; darłam i niszczyłam bezlitośnie, sprawia mi to zawsze wielką przyjemność. Za każdym razem, gdy wybieram się w podróż, przygotowuję się do niej jak na śmierć. Gdybym nawet nigdy nie wróciła, wszystko będzie w porządku. Życie nauczyło mnie tego. [...] Prawie przez cały dzień graliśmy z J. w karty. Czuję jak bardzo się kochamy, najczulszą, tkliwą miłością. Oby to się nigdy nie zmieniło!

30 stycznia 1922

W niedzielę padał ogromny śnieg. W poniedziałek był pierwszy prawdziwie piękny dzień zimowy. Nasze szczęście z J. doszło chyba tego dnia do szczytu; mieliśmy wrażenie, że nie możemy być szczęśliwsi, jak w owej chwili, gdy siedzieliśmy na balkonie sypialnego pokoju lub jechaliśmy sankami przez zaspy śnieżne. Taki był piękny przechadzając się z gołą głową, z rękami w kieszeniach. Zważył się, waga jego wynosi sześćdziesiąt trzy i pół kila. W poczekalni kolejowej była fisharmonia. Pocałunek nasz na pożegnanie krótki, ale nie pośpieszny, po czym odjechałam.

Droga do Sierre była przepiękna. Zastanawiałam się nad tym, że może po raz ostatni patrzę na te ośnieżone krzaki, na bezlistne drzewa... "Brak mi bułeczek".

31 stycznia 1922

Podróżowanie jest rzeczą okropną. Wszystko na kolei jest brudne, pociąg niemożliwie trzęsie, tunele są piekielnym wymysłem. Boję się podróży.

Przyjechałyśmy późno do Paryża, ale widok na miasto wynurzające się z wody, był bardzo piękny. W nocy wyjrzałam i zobaczyłam ludzi z latarkami. Hotel, jak zwykle, brudny: obierzyny z owoców, papiery, obuwie, wystawione przed drzwiami, śmiecie i opryskliwość. wieczorem widziałam się z Manuchinem. Lecz w drodze do niego, może nawet wcześniej, zdałam sobie sprawę, że robię to bez przekonania. Byłam w rozterce, złai bez odwagi. Potem między L.M. i mną wybuchła jedna z naszych sławetnych kłótni. Następnie przez pomyłkę weszłam do innego domu. Muszę zapamiętać, że gdy zadzwoniłam, usłyszałam, jak ktoś za drzwiami uciekł ze śmiechem. M. ma za tłumaczkę kulawą dziewczynę. Powiedział mi przez nią, że może mnie zupełnie wyleczyć, ale ja w to nie wierzę. Nagle wszystko wydało mi się nieważne i wstrętne. [...]

Katherine Mansfield "Dziennik", tłumaczyła Teresa Tatarkiewiczowa, Czytelnik, Warszawa 1985, s. 258-261.

Virginia Woolf o Katherine Mansfield (2)


Sobota, 5 czerwca 1920

Musiałam wrócić do zimowych ubrań; wieje lodowaty wiatr, a słońce, zamiast grzać, tylko błyska i mruga. Grzało natomiast w czasie derby — tego dnia, kiedy jadłam lunch z Katherine i odbyłam z nią bezcenną, dwugodzinną rozmowę — bezcenną w tym sensie, że nie ma drugiej osoby, z którą mogłabym rozmawiać o pisaniu w sposób tak bezcielesny, nie odwracając myśli od tematu bardziej, niż odwracam ją, pisząc te słowa. (Wyłączywszy Leonarda). Rozmawiałyśmy o książkach, o twórczości oczywiście — o mojej. Powiedziałam jej: „Zmieniła się pani. Przeszła przez coś". Rzeczywiście jest w niej pewien rodzaj opanowania, jakby osiągnąwszy je, nie uważała już za konieczne uciekać się do gry pozorów. Opowiedziała mi o koszmarnych doświadczeniach poprzedniej zimy — głównie o doświadczeniu samotności; sama w kamiennym domu [w Ospedaletti], pod którym znajdowały się groty zalewane przez morze; opowiadała, jak to leżała przez cały dzień w łóżku z pistoletem na podorędziu, ludzie walili w drzwi. Murry przysłał jej rozliczenie księgowe swojego konta; przyjechał na Boże Narodzenie, przywiózł pudding śliwkowy i twaróg; „Teraz, gdy już jestem tutaj, wszystko będzie dobrze". Chciała, żeby dał jej ukojenie, ale go nie uzyskała. I już nigdy nie będzie się o nie starała. Mniej więcej rozumiem, o co jej chodzi. Jest zdenerwowana. Bo ma się ukazać jej książka; boi się, że może nie dosyć zrobiła. Tak czy inaczej cieszę się z tego spotkania; taka fragmentaryczna, pospieszna rozmowa ma dla mnie o wiele większe znaczenie niż niejedna spośród dużo stateczniejszych. [...]

Poniedziałek, 2 sierpnia 1920

Święto bankowe. Jestem w trakcie pieczenia ciasta i szukam w tej stroniczce ucieczki, żeby zapełnić chwile pieczenia i wkładania chleba do pieca. Sezon zakończył się nam niespodziewanie; opadła kurtyna, choć niebo jeszcze ciągle jasno oświecone. Gdybym nie wstydziła się swojego egotyzmu, nadałabym dosłowne znaczenie tej metaforze — biorąc pod uwagę, że jestem zmuszona wyjść z wielkiego przyjęcia Nessy o jedenastej, żeby dotrzeć do domu, nie przeszkadzać L. i przygotować się do pakowania i wyjazdu następnego ranka. Biedny L., przez ostatni miesiąc dosłownie zajeżdżony, w końcu przyznał się do zmęczenia i autentycznie znalazł się na skraju wyczerpania. Hogarth Press jako hobby rozwijało się naprawdę zbyt żwawo i bujnie, żeby dało się je nadal prowadzić wyłącznie na zasadzie pracy własnej. Poza tym, z powodu braku kompetencji z mojej strony, nie jesteśmy w stanie dzielić się sprawami prowadzenia przedsiębiorstwa. Trzeba się zatem zastanowić nad przyszłością. Z tej przyczyny wyjechaliśmy o tydzień wcześniej, niż planowaliśmy. W poniedziałek wybrałam się powiedzieć „do widzenia" Katherine Mansfield, potem dałam się namówić na nocleg na [Gordon Square] 46, więc mogłabym napisać wiele stron przemyśleń na temat ponownego spania w Londynie. Swoboda i tempo życia w Londynie robią na mnie duże wrażenie — wszystko pod ręką, wszystko można zmieścić między lunchem a herbatą, bez wybierania się w podróż i uważania tego za punkt planu dnia. Katherine poprosiła mnie o zrecenzowanie swojej książki; wykręcałam się, mówiąc, że recenzowanie niszczy przyjemność czytania. Katherine i Murry przyjeżdżają do Eastbourne, więc pożegnanie zostało przesunięte.

Środa, 25 sierpnia 1920

Już po raz trzeci tego lata wybrałam się w poniedziałek do Londynu, zapłaciłam pięć szylingów za talerz szynki i pożegnałam się z Katherine. Przy rozstaniu posłużyłam się swoim eufemizmem: że przyjdę do niej jeszcze, zanim wyjedzie; ale nie ma sensu przedłużać tych pożegnalnych wizyt; a poza tym żadna wizyta nie zmienia faktu, że Katherine wyjeżdża na dwa lata, że jest chora i jeden Pan Bóg wie, kiedy się znowu zobaczymy. Przy takich rozstaniach człowiek sam się szczypie, żeby się upewnić, że coś odczuwa. Czy odczuwam to tak bardzo, jak powinnam? Czy jestem bez serca? A później, po uświadomieniu sobie własnej nieczułości, nagle przychodzi pustka braku rozmów z nią. Z mojej strony zatem to uczucie jest szczere. Ona chce mieszkać we włoskim miasteczku i pić herbatę z doktorem. Ale przyrzekamy sobie pisać do siebie — ona przyśle mi swój dziennik. Czy będziemy pisać? Czy przyśle? Jeśli ja bym została sama, tobym przysłała, będąc z nas dwóch tą prostszą, tą bezpośredniejszą. Dziwne, jak mało wiemy o swoich przyjaciołach. [...]

Wtorek, 16 stycznia 1923

Katherine nie żyje od tygodnia, aja —jak gorliwie stosuję się do jej słów. „Nie zapomnij o Katherine", które czytam w jednym z listów od niej. Dziwnie jest śledzić rozwój własnych uczuć. W piątek przy śniadaniu Nelly oświadczyła tym swoim sensacyjnym tonem: „Pani Murry nie żyje! Tak piszą w gazecie!". W takiej chwili czuje się — co? szok ulgi? — o jedną rywalkę mniej? Zmieszanie, że czuje się tak mało — a potem, stopniowo, pustka i zawód; a potem depresja, z której nie byłam w stanie wydobyć się przez cały dzień. Kiedy zaczynałam pisać, wydawało mi się, że pisanie nie ma sensu. Katherine już tego nie przeczyta. Katherine już nie jest moją rywalką. A potem, jak to zwykle u mnie, zaczęły się pojawiać wspomnienia obrazów — Katherine wkładająca biały wianek i odchodząca od nas, odwoływana gdzieś, nagle jakoś dystyngowana, wybrana. Miała tylko trzydzieści trzy lata. A widziałam ją przed sobą tak dokładnie, i ten pokój przy Portland Villas. Wstaję. Ona wstaje wolno, bardzo wolno, od biurka. Stały tam szklanka mleka i flakon z lekarstwem. Wszystko takie uporządkowane, czyste, jakby w domku dla lalek. Katherine (było lato) na wpół leżąca na sofie pod oknem. Wyglądała tak jak zawsze: japońska lalka, z grzywką przyczesaną prościutko na czoło. Czasami patrzyłyśmy na siebie przeciągle, jakbyśmy poprzez wzrok osiągnęły rodzaj trwałego porozumienia. Miała piękne oczy — trochę jakby psie, brązowe, bardzo szeroko rozstawione, o spokojnym, powolnym, jakby wiernym i smutnym spojrzeniu. Nos ostry, odrobinę wulgarny. Usta cienkie i zaciśnięte. Wyglądała na bardzo chorą — pokurczona, poruszała się ospale, wlokła się przez pokój jak cierpiące zwierzę. Sądzę, że zapisałam część z naszych rozmów. No a Katherine była nieprzenikniona. Czyjej na mnie zależało? Czasami tak mówiła — całowała mnie — patrzyła na mnie, jakby (czy to brzmi sentymentalnie?) jej oczy chciały pozostać wierne na zawsze. Obiecała, że nigdy mnie nie zapomni. To właśnie powiedziałyśmy sobie na koniec naszej ostatniej rozmowy. Obiecała, że przyśle mi do przeczytania swój dziennik I że zawsze będzie do mnie pisać. Bo jak sobie mówiłyśmy, nasza przyjaźń była prawdziwa. Będzie trwała dalej, bez względu na to, co się wydarzy. A wydarzyło się, tak myślę, szukanie win i być może plotki. Otoczenie — Murry i tak dalej — i małe kłamstwa, i oszustwa, nieustanna gra i wzajemne złośliwości zniszczyły, jak sądzę, dużo z tej przyjaźni. Niemniej ja z pewnością oczekiwałam, że spotkamy się przyszłego lata i zaczniemy Wszystko od nowa. No i byłam zazdrosna o jej twórczość — to jedyna twórczość, o jaką kiedykolwiek byłam zazdrosna. Przez dwa dni miałam poczucie, że weszłam w wiek średni i że straciłam bodziec do pisania. To wrażenie mija. Przestałam już ją widywać w tym wianku. Już się stale nad nią nie użalam. Mam jednak świadomość, że przez całe życie będę o niej od czasu do czasu myślała. Miałyśmy chyba coś wspólnego, coś, czego już nigdy nie znajdę u nikogo innego. Sądzę, że nie doceniałam jej fizycznego cierpienia i tego, w jakim stopniu ono właśnie wpływało na jej zgorzknienie. Znów leżałam w łóżku, znów sto jeden stopni Fahrenheita.

Virginia Woolf "Chwile wolności. Dziennik 1915-1941".

Virginia Woolf o Katherine Mansfield (1)



"Była interesująca, bezbronna, utalentowana i czarująca. Ale zarazem ubierała się jak ladacznica i zachowywała jak suka". Virginia Woolf o Katherine Mansfield [1]  
"Mówiąc o snobizmie intelektualnym - jej książka nim cuchnie... Nigdy byś jej nie przeczytał. Jest taka długa i nudna".  Katherine Mansfield w liście do Johna Middletona Murry'ego o książce Virginii Woolf Night and Day [2] 

Wtorek, 18 lutego 1919

[...] W każdym razie myślenie o Saxonie przynosi mi pewną ulgę po dwóch miesiącach, w czasie których niepewnie krążyłam wokół myśli o Katherine Murry. W chwili obecnej jest bardziej niż wątpliwe, czy mam prawo zaliczyć ją do grona swoich przyjaciół. Jest zupełnie prawdopodobne, że mogę jej już nigdy więcej nie zobaczyć. W pokoju na górze mam listy od niej, w których powiada, że radość sprawia jej myślenie o mnie, że czyta moje rzeczy z wielkim przejęciem; mam listy, w których umawia się ze mną, nalega, żeby ją odwiedzić, z dopiskami, że dziękuje i wzrusza się odbytymi już wizytami. Ale ostatni z tych listów nosi datę grudniową, a teraz jest luty. Ta sprawa mnie ciekawi, bawi, a także leciutko, ale niezbyt zdecydowanie, boli. Prawda jest, jak przypuszczam, taka, że jednym z nie wypowiedzianych, ale oczywistych warunków naszej przyjaźni było przeświadczenie, że jest ona zbudowana na lotnych piaskach. Byłyśmy sobie bardzo bliskie, pełne koncentracji raczej niż otwartości, ale — przynajmniej dla mnie — te stosunki były zawsze bardzo interesujące i zabarwione elementem osobistym w stopniu, który napełniał mnie czułością — jeśli to jest odpowiednie słowo — i zaciekawiał. Gorliwie i z poświęceniem, od października czy listopada, co tydzień, jak mi się zdaje, jeździłam do Hampstead. Co takiego wydarzyło się potem? Wyjeżdżam na Boże Narodzenie i wysyłamy sobie nawzajem miłe prezenciki. Ja dodaję do swojego prezentu co najmniej jeden, jak nie dwa długie listy pełne dobrych uczuć. Proponuję, że odwiedzę ją zaraz po powrocie. Nie mogłam tego uczynić, bo musiałam położyć się do łóżka. A w tym czasie, z przyczyn nieznanych i trudnych do odgadnięcia, z jej strony zapada całkowita cisza. Nie otrzymuję żadnych podziękowań, odpowiedzi czy pytań.

Piątek, 21 lutego 1919

Wszystko to jednak okazało się przesadzone dzięki temu prostemu faktowi, że dzisiaj rano przyszedł list od Katherine z zaproszeniem do niej na herbatę w poniedziałek i wyjaśnieniem, że jakaś nowa kuracja powoduje u niej dwudniowe gorączki, uniemożliwiające jej widywanie się z kimkolwiek.


Środa, 19 marca 1919

Życie nawarstwia się w takim tempie, że nie nadążam z notowaniem równie szybko przyrastających przemyśleń, które kiedy udaje im się tu znaleźć, zawsze ulegają przecenie. [...]  W poniedziałek, po wielu nieudanych próbach, spotkałam się wreszcie w Klubie z Murrym i odbyliśmy rozmowę na temat „Athenaeum". Sukces zaczął już zmieniać Murry'ego dokładnie tak, jak przewidywałam. W stosunku do tego, jak wyglądał, kiedy widziałam go ostatnio, nabrał kolorów, nawet na twarzy. Chichotał wręcz jak uczniak, oczy mu błyszczały, a kiedy milkł, to zajmowały go, jak mi się wydaje, przyjemne myśli; nie żeby przyznawał zresztą, że redagowanie „Athenaeum" jest zadaniem przyjemniejszym niż siedzenie w rządowych biurach. Opowiadał o swoich planach z takim przejęciem, że siedzieliśmy od za kwadrans piąta do pół do siódmej, albo i dłużej, więc musiałam potem gnać. Przedyskutowaliśmy wszystkie nazwiska, jakie już ma, i przemyśleliśmy jeszcze kolejne, ale doszliśmy do wniosku, że kiedy odfajkować naszych bliskich przyjaciół, to rodzynków w cieście nie zostaje już zbyt wiele. Katherine będzie omawiać cztery powieści na tydzień — błagam Cię, Boże, żeby nie tknęła moich! Znów wyczuwam z jej strony kwas — nie trudzi się nawet, żeby napisać karteczkę potwierdzającą naszą umowę; postaram się wybrać tam jutro i zobaczyć wszystko na własne oczy. [...]

Sobota, 22 marca 1919

Kobieta niepojęta niepojętą pozostanie, co stwierdzam z przyjemnością. Żadnych przeprosin, czy nawet poczucia, że się należą. Od razu rzuciła pióro i — zupełnie jakbyśmy się rozstały dziesięć minut wcześniej — zaczęła zadawać pytania o Dorothy Richardson; i tak dalej, z wielkim ożywieniem i swobodą z obu stron, aż do momentu kiedy musiałam już pędzić na pociąg. Coś jednak — coś ciemnego i katastroficznego, być może w związku z Murrym — musiało się wydarzyć, odkąd widziałyśmy się ostatnio. Tyle dała mi do zrozumienia, ale powiedziała, że woli o tym zapomnieć — to było zresztą nagłe wyznanie w momencie, gdy wychodziłam. Poza tym, jak już mówiłam, rozmawiałyśmy głównie o „Athenaeum" i było mi bardzo przyjemnie usłyszeć, jak mocno liczą na to, że będę dla nich pisała. I znów, jak zwykle, w Katherine odnajduję to, czego brak innym inteligentnym kobietom: wrażenie swobody i zainteresowania, wynikające, jak sądzę, z jej autentycznego, choć tak od mojego różnego, zaangażowania w sprawy naszej cennej sztuki. I chociaż Katherine znajduje się obecnie w samym centrum profesjonalnego światka — na stole ma cztery książki do zrecenzowania —jest, i jak mi się wydaje, zawsze będzie, najdalsza od komercji.

Mogłabym wypełnić tę stronicę plotkami na temat tego, co kto napisał dla „Athenaeum", jako że wczoraj piłam herbatę u Katherine, a Murry — w kolorze błota i milczący — siedział też, ożywiając się tylko w momentach, kiedyśmy zaczynały mówić o jego sprawach. Już wykształcił w sobie taką zazdrosną stronniczość, jaką rodzice mają wobec swoich dzieci. Heinemann odrzucił opowiadania Katherine; była też zaskakująco urażona, że Roger nie zaprosił jej na przyjęcie. Dość powierzchowna jest ta jej twardość.

Czwartek, 24 kwietnia 1919

W poniedziałek wielkanocny wybraliśmy się odwiedzić Murrych i obejrzeć Hampstead Heath. Uznaliśmy, że tłum z tak bliskiej odległości jest odrażający: śmierdzi, klei się, nie ma w nim ani witalności, ani koloru. Jakże wolno wszyscy chodzą! Jakże biernie i pospolicie rozkładają się na trawie! Jakże w nich niewiele przyjemności czy cierpienia! Ale wyglądają na dobrze odzianych i sytych, więc z pewnego dystansu, pomiędzy kanarkowymi huśtawkami i karuzelami, prezentowali się jak jakiś obraz. Czynili bardzo niewiele hałasu; ogromny samolot, który spokojnie przeleciał nad nami, robi więcej huku niż my wszyscy. Czemu powiadam „my"? Nigdy, nawet przez moment, nie czułam się jedną z „nich". A jednak taki widok nia w sobie jakiś urok: podobały mi się baloniki i karmelowe laseczki, i widok dwojga tancerzy powoli i w wystudiowany sposób poruszających się na powierzchni nie większej od chodniczka przed kominkiem w takt muzyki granej na katarynce. Katherine, Murry i brat Murry'ego powitali nas w drzwiach. Sądząc po podobieństwie jej prozy do takich scen, uważaliśmy, że powinno jej się to dość podobać; ale przeciwnie, była zdegustowana. Herbata przebiegła w nastroju raczej sztywnym.

Środa, 26 maja 1920

[...] Dziś rano sztywna i oficjalna notka od Katherine, z podziękowaniem za moją miłą karteczkę i informacją, że będzie jej niezwykle przyjemnie zobaczyć się ze mną, choć „czuje się ostatnio bardzo osłabiona". Cóż to znaczy — ona uważa, że j a ją czymś uraziłam? Tak czy inaczej przekonam się w piątek, chyba że moja wizyta zostanie, co się zawsze może zdarzyć, odwołana.

Poniedziałek, 31 maja 1920

Jeden z wielu listów Virginii do Katherine
Powrót z Monks, jakąś godzinę temu, po pierwszym weekendzie — chciałam powiedzieć „przecudownym", ale kto może wiedzieć, jakie weekendy nas tam jeszcze czekają? Mam na myśli pierwszą, czystą radość z ogrodu. W piątek odbyłam rozmowę z Katherine. Z początku rozwiewająca się z wolna oficjalność i chłód. Pytania o dom i tym podobne. Żadnej radości czy poruszenia na mój widok. Uderzyło mnie, że ona należy do typu kociego: wyobcowana, zdystansowana, zawsze samotna i bystro obserwująca. Potem mówiłyśmy o samotności i stwierdziłam, że ona wyraża dokładnie moje uczucia, i to w sposób, w jaki nikt ich nigdy dotąd nie wyraził. W tym momencie weszłyśmy w rytm i, jak zawsze, rozmawiałyśmy z taką łatwością, jakby tych osiem miesięcy znaczyło kilka minut — aż do chwili kiedy wszedł Murry Pogawędziliśmy jak zwykle. Za cel obrałyśmy sobie Aldousa. Ale kiedy Murry w końcu wyszedł, Katherine i ja raz jeszcze weszłyśmy na temat literatury. Ona sprawia dziwne wrażenie osobności, całkowitego skoncentrowania na sobie; kogoś, kto poświęca uwagę wyłącznie własnej „sztuce"; mówi o niej do mnie niemal z ogniem, aja udaję, że nie umiem pisać. „Cóż bowiem innego można czynić? My musimy pisać". Potem poprosiła mnie, żebym pisała opowiadania dla „Athenaeum". „Aleja nie jestem pewna, czy umiem pisać opowiadania", odrzekłam dość szczerze, uważając, że jej opinia na ten temat, w każdym razie po tej recenzji, którą o mnie napisała, jest właśnie taka. W tym momencie rzuciła się na mnie i powiedziała, że nikt poza mną nie umie pisać opowiadań — Kew Gardens to był właściwy „gest", punkt zwrotny. „No tak, a «Noc i dzień»?", spytałam, choć nie miałam zamiaru o tym mówić. „Niezwykłe osiągnięcie", odpowiedziała. „Nie mieliśmy niczego podobnie wielkiego od niepamiętnych czasów...". ,Wydawało mi się, że książka się pani nie podobała". Stwierdziła wtedy, że mogłaby z niej zdawać egzamin. Czy zechciałabym przyjść i porozmawiać o tym — na lunch — wybieram się więc na lunch. Co jednak oznacza ta recenzja? Tak czy inaczej znów, po raz kolejny i silniej niż kiedykolwiek, odczułam panujące między nami zrozumienie. [3]

______________________

[1] Biografia Virginii Woolf, Quentin Bell, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2004, s. 301.
[2] Katherine Mansfield "Listy".
[3] Virginia Woolf "Chwile wolności. Dziennik 1915-1941".

"Cudak"

Ze swojego miejsca na skrzynce w szopie z nie heblowanych desek, co przywarła jak narośl na tyłach firmy Cowley i Syn w Winesburgu, Elmer Cowley, młodsza podpora interesu, miał przez brudne okienko widok na oficynę drukarską „Orła Winesburga”. Elmer zakładał właśnie sznurowadła do swoich butów. Szło mu to nieskładnie i musiał zdjąć trzewiki. Trzymając je w ręce siedział i oglądał wielką dziurę w skarpetce na pięcie. Naraz podniósł szybko wzrok i zobaczył Jerzego Willarda, jedynego reportera w całym Winesburgu, jak stoi w tylnych drzwiach oficyny drukarskiej i z roztargnieniem rozgląda się dokoła. – No, no, tego tylko brakowało! – wykrzyknął młodzieniec z trzewikami w dłoni, zerwał się na nogi i czmychnął spod okna.
Rumieniec wypełzł mu na twarz i ręce zaczęły dygotać. W sklepie jakiś Żydek, handlarz wędrowny, stał przy kontuarze i rozmawiał z ojcem. Elmer wyobraził sobie, że reporter słyszy, o czym się tu mówi, i na samą myśl o tym krew go zalała. Z jednym tylko butem w ręce stał w rogu szopy i nogą w skarpetce tupał w podłogę z desek.
Sklep Cowleya i Syna nie wychodził na główną ulicę Winesburga. Od frontu przytykał do Maumee Street, naprzeciwko Voight miał handel furmankami i mieściła się zajezdnia, w której farmerzy zostawiali konie. W bok od sklepu przebiegała równoległa do głównej tylna uliczka, którą okrągły dzień wywożono i przywożono towary do sklepów na wielkich wozach i platformach. Sam sklep był nie do opisania. Will Henderson wyraził się kiedyś, że sprzedaje się w nim wszystko i nic. Na wystawie stała bryła węgla wielkości baryłki, co oznaczało, że przyjmuje się tutaj zamówienia na węgiel, a obok tej czarnej góry trzy plastry miodu, który zbrunatniał i zbrudził się w swoich ramkach.
Miód stał na wystawie od sześciu miesięcy. Był na sprzedaż, tak samo jak wieszadła, patentowane guziki do szelek, puszki farby olejnej, buteleczki z lekarstwem na reumatyzm i mieszanka zastępująca kawę, która wraz z miodem cierpliwie oferowała swoje zalety klientom.
Ebenezer Cowley, jegomość, który stał w sklepie i słuchał natarczywego szwargotu płynącego z ust komiwojażera, był wysoki, chudy i wyglądał jak nie umyty. Na indyczej szyi miał wielką narośl, po części skrytą pod siwą brodą. Nosił długi surdut a la książę Albert, zakupiony z okazji ślubu. Ebenezer, zanim wziął się do handlu, był farmerem i po ślubie wdziewał swojego „księcia Alberta” na niedzielę do kościoła i w sobotę po południu wybierając się do miasta na targ. Kiedy sprzedał farmę, żeby zostać kupcem, nosił ów surdut na co dzień. Zżółkł mu całkiem ze starości i roił się od tłustych plam, ale Ebenezer czuł się w nim zawsze szykownie, gotów w każdej chwili wyjść do miasta.
Jako kupiec Ebenezer niezbyt szczęśliwie się w życiu urządził; tak samo nie urządził się szczęśliwie jako farmer. A jednak jakoś sobie radził. Dzieci, córka imieniem Mabel i syn, mieszkały z nim w pokojach nad sklepem i samo życie niewiele ich kosztowało. Miał kłopoty innej niż finansowa natury. Jego pech kupiecki polegał na tym, że Ebenezer zawsze się bał, ilekroć domokrążca z towarem na sprzedaż wchodził do sklepu. Stał wtedy za kontuarem potrząsając głową. Po pierwsze – bał Się, że się uprze i nie kupi, a więc straci okazję, żeby samemu sprzedać; po drugie, że się nie uprze i w chwili słabości kupi to, czego nie da się sprzedać.
Tego ranka w sklepie, kiedy Elmer zobaczył, że Jerzy Willard sterczy na tyłach oficyny „Orła” i zapewne podsłuchuje, wytworzyła się taka sytuacja, która go zawsze pobudzała do gniewu. Komiwojażer zachwalał swój towar, a Ebenezer słuchał, całym sobą wyrażając niezdecydowanie. – Widzi pan, jak to sprytnie działa – mówił handlarz; miał do sprzedania zastępującą guziki małą płaską metalową spinkę do zakładania kołnierzyków. Jedną ręką odpiął szybko kołnierzyk od koszuli i znów szybko go przypiął. Wpadł w pochlebczy, przymilny ton. – Powiem panu, ludzie mają dosyć tego guzdrania się z guzikami przy kołnierzykach, pan właśnie zrobisz majątek na tej odmianie. Daję panu wyłączne przedstawicielstwo na całe miasto. Weź pan dwadzieścia tuzinów tych spinek, a ja już dalej nie pójdę po sklepach. Zostawię panu wolną rękę.
Komiwojażer pochylił się nad kontuarem i stukał palcem w pierś Ebenezera. – To gratka, panie, zależy mi, żebyś pan właśnie na niej skorzystał – nalegał. – Mój kompan mówił mi o panu. „Idź do Cowleya – powiada – to rzutki gość”.
Handlarz zamilkł i czekał. Wyjąwszy książeczkę z kieszeni zaczął wypisywać zamówienie. Wciąż z butem w ręce Elmer Cowley zajrzał do sklepu, minął obu zafrapowanych mężczyzn i podszedł do gablotki przy drzwiach wejściowych. Wyjął z niej tani rewolwer i zaczął nim wymachiwać. – Wynoś się pan stąd! – wrzasnął. – Po licha nam pana spinki. – Jakaś myśl zaświtała mu w głowie. – Zauważ pan, że niczym nie grożę – dodał. – Nie mówię, że będę strzelał. Może wyjąłem broń z gablotki, żeby tylko na nią popatrzeć. Ale zmykaj pan lepiej. Tak, mój panie, to moja rada. Zbieraj pan lepiej manatki i chodu.
Młody sklepikarz nie mówił już, ale wrzeszczał; wszedłszy za kontuar napierał na obu kupców. – Nie damy więcej robić z siebie durniów! – krzyczał. – Dość kupowania, póki nie zaczniemy wreszcie sprzedawać. Dosyć już z nas robili cudaków, każdy tylko gapi się na nas i nadstawia uszu. Won stąd!
Komiwojażer ulotnił się. Zgarnąwszy swoje spinki do skórzanej torby – umykał. Maleńki, na bardzo krzywych nogach, biegł nieporadnie. Torba zaczepiła się o drzwi, więc się potknął i upadł. – Wariat, jak Boga kocham, wariat! – bełkotał, kiedy się podniósł z chodnika i zmykał dalej.
W sklepie Elmer z ojcem wytrzeszczali na siebie oczy. Teraz, kiedy bezpośrednia przyczyna jego gniewu już znikła, Elmer czuł się zakłopotany. – Tak, to nie były żarty. Myślę, że już dosyć
robiliśmy z siebie cudaków – stwierdził podchodząc do gablotki i odkładając rewolwer na miejsce. Usiadłszy na beczce nałożył i zawiązał but, który trzymał w ręce. Oczekiwał od ojca słów zrozumienia, ale to, co stary powiedział znowu wzbudziło w nim gniew, więc wybiegł ze sklepu nie odpowiedziawszy mu. Drapiąc się w siwą brodę długimi brudnymi palcami, kupiec spoglądał na syna tak samo mętnie i niepewnie, jak przed chwilą na komiwojażera. – Niech mnie wykrochmalą – powiedział cicho. – No, no, niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą! Elmer Cowley poszedł za miasto i ruszył polną drogą, która biegła obok toru kolejowego. Nie wiedział, dokąd idzie ani co chce zrobić. W cieniu tunelu, gdzie droga skręciwszy ostro na prawo zbiegała pod nasyp kolejowy, zatrzymał się i czuł, że ta pasja, która go w sklepie porwała, znów go ogarnia. – Nie będę cudakiem... Na takiego każdy tylko gapi się, nadstawia uszu – stwierdził na głos. – Będę sobie na każdy inny. Już ja mu pokażę, temu Willardowi. On zobaczy. Ja mu pokażę!
Stał wściekły na środku drogi i patrzył złowrogo w stronę miasteczka. Właściwie zupełnie nie znał reportera i nie żywił żadnych określonych uczuć do tego wysokiego chłopca, który ganiał po mieście i zbierał lokalne wiadomości. Reporter po prostu, przez samą swoją obecność w redakcji i w drukarence „Orła Winesburga”, wyrósł w jego oczach na pewien symbol. Myślał, że chłopiec, który stale biegał i przebiegał obok firmy Cowley i Syn, który na ulicach przystawał, żeby porozmawiać z ludźmi, musi i o nim myśleć, a może nawet z niego się wyśmiewać. Czuł, że Jerzy Willard żyje miastem, uosabia miasto, że w nim się wyraża duch całego miasta. Elmer nigdy by nie uwierzył, że Willard też ma swoje godziny smutku, że tak samo napadają go niejasne pragnienia i skryte, nienazwane żądze. Czyż to nie on wyrażał opinię publiczną i czyż ta opinia w całym Winesburgu nie skazała Cowleyów na cudactwo? Czyż to nie on chodził sobie gwiżdżąc i śmiejąc się po głównej ulicy? Czy uderzywszy w jego osobę nie uderzało się w większego wroga – co śmieje się i chodzi samopas – w opinię Winesburga?
Elmer Cowley był niebywale wysoki, ręce miał długie i silne. Włosy, brwi i sypiący się meszkiem zarost tak jasne, że wpadały prawie w biel. Zęby miał sterczące, a oczy niebieskie tym wypłowiałym błękitem kamyczków, zwanych „agatkami”, które chłopcy w miasteczku nosili po kieszeniach. Elmer mieszkał w Winesburgu od roku i nie zyskał sobie przyjaciół. Czuł, że jest skazany na życie bez przyjaciół, i nienawidził tej myśli.
Ponuro wlókł się drogą z rękami w kieszeniach spodni. Dzień był zimny, dął porywisty wiatr, ale właśnie słońce zaczęło świecić i droga stała się miękka i błotnista. Koleiny odtajały i błoto czepiało się butów. Elmer zmarzł w nogi. Po kilku milach skręcił w bok, przeszedł przez pole i zagłębił się w las. Nazbierał patyków, rozpalił ognisko, przy którym usiadł, żeby się rozgrzać, znękany na duchu i na ciele.
Siedział tak przy ogniu na kłodzie z dwie godziny, a potem wstał i skradając się ostrożnie po stosach igliwia podszedł do ogrodzenia i patrzył wskroś pól na małą zagrodę otoczoną przez niskie szopy. Uśmiech pojawił mu się na wargach? zaczął machać łapskami do człowieka, który łuszczył na polu kukurydzę.
W godzinie smutku młody kupczyk wrócił na farmę, gdzie mu upłynęło całe dzieciństwo i gdzie czekała na niego ludzka dusza, od której mógł się spodziewać zrozumienia.: Był to Mook, głupkowaty staruszek. Swego czasu pracował u Ebenezera i został na gospodarce po jej sprzedaży. Odnajmował nie pomalowaną szopę za domem i krzątał się dzień cały po polach.

poniedziałek, 29 października 2012

Bukowski o innych pisarzach


Jeśli naprawdę chcecie się czegoś nauczyć, to nie czytajcie Marksa - to bardzo, ale to bardzo zaschłe gówno. O jedno was proszę: uczcie się duszy. Marks to czołgi na ulicach Pragi, nie dajcie się złapać w ten sam sposób. Czytajcie po pierwsze Celine'a - najlepszego pisarza od 2000 lat. Obcy Camusa też, rzecz jasna, musi się w tym znaleźć, tak jak Zbrodnia i kara, Bracia Karamazow, wszystko Kafki, wszystkie utwory nie znanego nikomu poety o nazwisku John Fante, opowiadania Turgieniewa. Unikajcie Faulknera, Szekspira, a w szczególności George'a Bernarda Shawa - najbardziej nadętego fantasty wszech czasów, najbardziej wydętego kutasa o niewyobrażalnych wręcz koneksjach politycznych i literackich. Jedyny facet spośród młodszego pokolenia, który akurat przychodzi mi na myśl i który - mając już utorowaną drogę - byłby w stanie pocałować kogoś w dupę, jeśli okazałoby się to niezbędne, to Hemingway. tylko, że różnica między nim a Shawem polega na tym, że Hem ma na swym koncie całkiem dobre wczesne rzeczy, podczas gdy Shaw pisał rzeczy absolutnie nudne i żałosne przez cale swoje życie.

Charles Bukowski "Zapiski starego świntucha", Noir Sur Blanc.

Źródło: Notatnik kulturalny

Odmienne stany świadomości

Młody Proust, 1887
Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, ledwiem zgasił świecę, oczy zamykały mi się tak prędko, że nie zdążyłem powiedzieć sobie: „Zasypiam."I w pół godziny potem myśl, że czas byłby zasnąć, budziła mnie: chciałem odłożyć książkę, którą, zdawało mi się, że trzymam jeszcze w ręce, i zgasić światło; nie przestałem, śpiąc, zastanawiać się nad tym, com przeczytał; ale te refleksje przybierały charakter nieco szczególny; zdawało mi się, że to ja sam byłem tym, o czym mówiła książka: kościołem, kwartetem, rywalizacją Franciszka I z Karolem V. Przeświadczenie to trwało jeszcze kilka sekund po przebudzeniu; nie raziło mego rozumu, ale ciążyło mi jak łuski na oczach i nie pozwalało im uświadomić sobie, że świeca już się nie pali. Następnie świadomość ta zaczynała mi być niezrozumiała, niby po metempsychozie myśli z poprzedniego istnienia; treść książki odrywała się ode mnie, mogłem wrócić do niej albo nie; natychmiast odzyskiwałem wzrok i czułem się bardzo zdziwiony, że widzę dokoła siebie ciemność, słodką i kojącą dla oczu, ale bardziej może jeszcze dla ducha, któremu wydawała się rzeczą bez przyczyny, niezrozumiałą, rzeczą naprawdę ciemną. Pytałem sam siebie, która może być godzina; słyszałem gwizd pociągów, który — bliższy lub dalszy — jak śpiew ptaka w lesie, uwydatniając odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy podróżny spieszy do najbliższej stacji; ścieżka, którą idzie, wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lampy, biegnących za nim w ciszy nocnej, z bliskiej wreszcie słodyczy powrotu. Przyciskałem czule twarz do pulchnych policzków poduszki, które, pełne i świeże, są niby policzki naszego dzieciństwa. Pocierałem zapałkę, aby spojrzeć na zegarek. Blisko północ. Jest to chwila, kiedy chory, który musiał puścić się w podróż i spać w obcym hotelu, obudzony atakiem choroby, cieszy się widząc pod drzwiami smugę dnia. Co za szczęście, to już rano! Za chwilę służba wstanie, będzie mógł zadzwonić, przybędą mu z pomocą. Nadzieja rychłej ulgi dodaje mu sił do cierpienia. Właśnie zdawało mu się, że słyszy kroki; kroki zbliżają się, potem oddalają. A smuga dnia, która była pod drzwiami, znikła. To północ: właśnie zgaszono gaz; ostatni służący odszedł i trzeba będzie przetrwać całą noc, cierpiąc bez ratunku. Zasypiałem na nowo. Czasami miałem już tylko krótkie chwile ocknienia: tyle, aby usłyszeć trzeszczenie wyschłej boazerii, aby otworzyć oczy, wlepić je w kalejdoskop mroku i — dzięki chwilowemu błyskowi świadomości — kosztować snu, w którym pogrążone są meble, pokój, wszystko, czego ja byłem tylko cząstką i z czym niebawem znów się łączyłem w bezczuciu. Lub też śpiąc cofałem się bez wysiłku w miniony na zawsze wiek mojego dawnego życia; odnajdywałem któryś z moich dziecinnych lęków, na przykład ten, że wuj pociągnie mnie za pukiel włosów: obawa, której położył koniec dzień — data nowej dla mnie ery — kiedy je obcięto. Zapomniałem o tym wydarzeniu we śnie: odnajdywałem jego pamięć, skoro tylko udało mi się zbudzić, aby się wymknąć z rąk wuja; ale przez ostrożność kryłem całkowicie głowę w poduszkę, zanim miałem powrócić w świat snów.

Marcel Proust "W poszukiwaniu straconego czasu", tłumaczenie Tadeusz Boy-Żeleński.

Sandor Marai o ... (8)

Sandor Marai w wieku 4 lat
O PODRÓŻY

Nie wolno podróżować samemu. Samotny podróżny wykonuje coś w rodzaju pracy przymusowej. Podróżować można jedynie w towarzystwie taktownym, budzącym zaufanie. Towarzystwo kobiety o duszy wrażliwej i czułej bądź uważnego i cierpliwego przyjaciela uwielokrotnia przeżycia doznawane w podróży, potęguje barwność rzeczy godnych zobaczenia, pomaga zrozumieć to wszystko, co pokazuje nam szlak podróży i sam świat. Bo człowiek tylko w towarzystwie potrafi oglądać i odczuwać świat. Towarzystwo przydaje ludzkiego wymiaru posępnemu czarowi podróży, ustawicznej zmianie. W latach moich wędrówek po świecie często podróżowałem sam, z małym bagażem, zawsze rozgorączkowany, niespokojny, goniący za czymś. Brakowało mi mądrego towarzysza, który by stał przy mnie w trakcie pełnego niebezpieczeństw i niepokojów doświadczania świata, który by mnie ostrzegał, który by dzielił ze mną posępną samotność zajazdów i obyczaje kolei, przyprawiające o rozstrój nerwowy. W towarzystwie odpowiedniego człowieka możesz odbyć podróż dookoła świata, a będzie ci się zdawało, że wszystko to trwa jedną chwilę. W pojedynkę jedynie wleczesz się przez świat, nawet jeśli jedziesz ekspresem albo lecisz samolotem.

niedziela, 28 października 2012

"Znaczy chcesz być pisarzem?" Charles Bukowski

Charles Bukowski

znaczy chcesz być pisarzem? - Charles Bukowski

jeżeli samo nie wyrywa się z ciebie
na przekór wszystkiemu,
nie rób tego.
póki nie wyłania się nieproszone z twojego
serca, umysłu, ust
i bebechów,
nie rób tego.
jeżeli musisz godzinami
wgapiać się w monitor
albo garbić nad
maszyną do pisania,
szukając słów,
nie rób tego.
jeżeli robisz to dla forsy albo
sławy,
nie rób tego.
jeżeli robisz to, bo chce ci się
kobiet w łóżku,
nie rób tego.
jeżeli musisz wysiadywać,
przepisując wciąż od nowa,
nie rób tego.
jeżeli sama myśl, że masz to robić,
jest mordęgą,
nie rób tego.
jeżeli usiłujesz pisać jak ktoś
inny,
odpuść sobie.
 
jeżeli musisz czekać, aż z ciebie
wybuchnie,
czekaj cierpliwie.
jeżeli w końcu jednak nie wybucha,
rób co innego.
jeżeli najpierw musisz przeczytać to żonie,
swojej dziewczynie albo chłopakowi,
rodzicom czy komukolwiek,
nie jesteś gotów.
 
nie bądź jak tylu innych pisarzy,
nie bądź jak tyle tysięcy
pisarzy - samozwańców,
nie bądź drętwy, nudny i
zżerany samo -
uwielbieniem.
biblioteki całego świata ziewały,
ziewały, aż
usnęły
nad takimi jak ty.
nie dokładaj się do tego
chyba że samo wyrywa ci się
z duszy rakietą,
chyba że dalszy bezruch
kazałby ci oszaleć,
zabić siebie lub kogoś,
nie rób tego.
chyba że słońce w tobie
pali ci bebechy,
nie rób tego.
 
kiedy naprawdę przyjdzie pora
i jeśli zostałeś wybrany,
zrobi się
samo i odtąd już będzie się robiło
póki nie skonasz ty albo ono w
tobie.
 
innej drogi nie ma.
 
i nigdy nie było.

 
 


 
so you want to be a writer? - Charles Bukowski
 
if it doesn't come bursting out of you
in spite of everything,
don't do it.
unless it comes unasked out of your
heart and your mind and your mouth
and your gut,
don't do it.
if you have to sit for hours
staring at your computer screen
or hunched over your
typewriter
searching for words,
don't do it.
if you're doing it for money or
fame,
don't do it.
if you're doing it because you want
women in your bed,
don't do it.
if you have to sit there and
rewrite it again and again,
don't do it.
if it's hard work just thinking about doing it,
don't do it.
if you're trying to write like somebody
else,
forget about it.

if you have to wait for it to roar out of
you,
then wait patiently.
if it never does roar out of you,
do something else.

if you first have to read it to your wife
or your girlfriend or your boyfriend
or your parents or to anybody at all,
you're not ready.

don't be like so many writers,
don't be like so many thousands of
people who call themselves writers,
don't be dull and boring and
pretentious, don't be consumed with self-
love.
the libraries of the world have
yawned themselves to
sleep
over your kind.
don't add to that.
don't do it.
unless it comes out of
your soul like a rocket,
unless being still would
drive you to madness or
suicide or murder,
don't do it.
unless the sun inside you is
burning your gut,
don't do it.

when it is truly time,
and if you have been chosen,
it will do it by
itself and it will keep on doing it
until you die or it dies in you.

there is no other way.

and there never was.
 
 

Ofiara stu siedmiu śmiertelnych chorób

Jerome K. Jerome ze swoim psem
Było nas czterech - George, William Samuel Harris, ja i Montmorency. Siedzieliśmy w moim pokoju, paliliśmy i rozmawialiśmy o tym, jak bardzo z nami źle - oczywiście z medycznego punktu widzenia.
Czuliśmy się wszyscy podle, co budziło w nas poważne obawy. Harris powiedział, że miewa czasem tak gwałtowne zawroty głowy, że nie wie, gdzie góra, a gdzie dół. Na to odezwał się George, że i on ma czasem podobne wątpliwości. U mnie z kolei szwankowała wąt­roba. Wiedziałem, że szwankuje mi wątroba, ponieważ dopiero co przestudiowałem prospekt opatentowanych pigułek na wątrobę, gdzie wyszczególnione były rozmaite objawy, na podstawie których człowiek może rozpoznać, że szwankuje mu wątroba. Miałem je wszystkie.
Dziwna rzecz, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, abym przeczytaw­szy prospekt opatentowanego lekarstwa, nie uznał, że cierpię na odnośną chorobę w jej najbardziej zjadliwej formie. Diagnoza zdaje się zawsze dokładnie odpowiadać wszelkim boleściom, jakie kiedy­kolwiek odczuwałem.
Pamiętam, jak pewnego dnia poszedłem do British Museum, aby poczytać o metodzie leczenia pewnej dolegliwości, która w stopniu śladowym u mnie wystąpiła - bodajże katar sienny. Zdjąłem książ­kę z półki i przeczytałem wszystko, co na ten temat znalazłem. Po­tem, z czystego roztargnienia, zacząłem bezmyślnie przewracać kartki i leniwie przyswajać sobie wiedzę o różnych chorobach, bar­dzo ogólną. Wyleciało mi z głowy, w jaką dolegliwość zagłębiłem się na początku - na pewno w jakąś straszliwą, śmiercionośną zarazę - lecz zanim dotarłem do połowy listy „objawów ostrzegawczych", nie miałem najmniejszych wątpliwości, że mnie dopadła.
Dłuższą chwilę siedziałem zmartwiały z przerażenia; potem, zo­bojętniały z rozpaczy, zacząłem znów wertować książkę. Doszedłem do tyfusu - przeczytałem objawy - odkryłem, że mam tyfus, i to od wielu miesięcy - pomyślałem sobie, ciekawe, co jeszcze mam. Prze­wróciłem stronicę na taniec św. Wita: zgodnie z oczekiwaniami stwierdziłem, że i pląsawica mi nie przepuściła. Postanowiłem za­poznać się ze swoim przypadkiem dogłębnie. I tak, rozpoczynając alfabetycznie, przestudiowałem chorobę Addisona, stwierdziłem, że na nią zapadam, a faza ostra czeka mnie za jakieś dwa tygodnie. Z ulgą się dowiedziałem, że choroba Brighta występuje u mnie w formie złagodzonej i, jeśliby na tym się skończyło, mogę liczyć na wiele lat życia. Cholerę miałem z poważnymi powikłaniami, a z dyf­terytem chyba się urodziłem. Sumiennie przebrnąłem przez wszyst­kie litery alfabetu i jedyną chorobą, której mogłem się nie obawiać, było zapalenie kaletki maziowej rzepki (cierpią na to sprzątaczki, które dużo klęczą).
Z początku zrobiło mi się dość przykro. Czułem się spostponowa­ny. Dlaczego nie mam zapalenia kaletki maziowej rzepki? W czym jestem gorszy od sprzątaczki? Po chwili jednak wzięły we mnie górę mniej zachłanne uczucia. Zreflektowawszy się, że miałem wszyst­kie pozostałe choroby znane medycynie, powściągnąłem swój ego­izm i postanowiłem się obyć bez zapalenia rzepki. Podagra, w swej najbardziej złośliwej postaci, dorwała mnie, jak się zdaje, bez mojej wiedzy; na żółtaczkę zaś najwyraźniej cierpiałem od dzieciństwa. Po żółtaczce nie było już żadnych innych chorób, doszedłem zatem do wniosku, że nic więcej mi nie grozi.
Siedziałem pogrążony w myślach. Jakimże ciekawym muszę być przypadkiem z punktu widzenia nauki, jakimż cennym byłbym nabytkiem dla adeptów medycyny! Mając mnie, żywy almanach wszystkich chorób, nie musieliby chodzić od szpitala do szpitala. Ja sam wystarczałem za szpital, za materiał na pracę dyplomową dla wszystkich studentów.
Potem zacząłem się zastanawiać, ile mi jeszcze zostało życia. Spróbowałem się zbadać. Ująłem palcami przegub. Z początku w ogóle nie wyczuwałem tętna. Potem ni stąd, ni zowąd jakby się wzbudziło. Wyjąłem zegarek i zacząłem mierzyć. Wyszło mi sto czterdzieści siedem na minutę! Położyłem dłoń na sercu. Nic nie
czułem. Przestało bić. Później doszedłem do przekonania, że cały czas jest na swoim miejscu i pracuje jak należy, tylko ja nie potrafię tego dowodnie stwierdzić. Opukałem się po całym tułowiu, od talii aż po głowę, zahaczając odrobinę o boki i górną część pleców. Nicze­go się jednak nie domacałem ani nie dosłuchałem. Spróbowałem obejrzeć sobie język. Wysunąłem go maksymalnie do przodu, za­mknąłem jedno oko i usiłowałem mu się przyjrzeć drugim. Widzia­łem tylko koniuszek, co nic mi nie dało, prócz tego, iż utwierdziłem się w przekonaniu, że mam szkarlatynę.
Wszedłem do czytelni jako szczęśliwy, zdrowy człowiek. Wyszed­łem jako niedołężny wrak.
Udałem się do swojego lekarza. To mój stary kumpel, więc kiedy mi się zdaje, że jestem chory, mierzy mi tętno, ogląda język i opo­wiada o pogodzie, nie biorąc za to wszystko ani grosza. Pomyślałem sobie, że mu się odwdzięczę, idąc do niego teraz. „Lekarz potrzebuje praktyki" - myślałem. „Ja mu ją zapewnię. Wypraktykuje na mnie więcej niż na tysiącu siedmiuset zwyczajnych, tuzinkowych pacjen­tów z dwiema chorobami na krzyż". Poszedłem więc prosto do nie­go, a on spytał:
- No, co tam? Co ci dolega? Odparłem:
- Nie będę zabierał ci czasu, drogi chłopcze, mówiąc, co mi dole­ga. Życie jest krótkie, więc mógłbyś nie doczekać końca. Powiem ci za to, co mi nie dolega. Nie mam zapalenia rzepki. Dlaczego nie mam zapalenia rzepki, to dla mnie zagadka, ale fakt pozostaje fak­tem. Wszystko inne mam jednak bezapelacyjnie.
Następnie opowiedziałem mu, w jaki sposób to odkryłem. A on otworzył mi usta i zajrzał do środka; złapał mnie za przegub, potem zaprawił mnie bykiem w klatkę piersiową, gdy się tego najmniej spodziewałem - co muszę uznać za objaw tchórzostwa. Następnie usiadł i wypisał receptę, złożył na pół i podał mi, a ja wsunąłem ją do kieszeni i wyszedłem.
Nie zajrzałem do recepty. Udałem się prosto do najbliższej apte­ki. Aptekarz wziął ode mnie receptę, przeczytał i oddał mi.
Powiedział, że tego nie prowadzi.
- Jest pan aptekarzem? - spytałem.
- Jestem aptekarzem - odparł. - Gdybym miał sklep spożywczy Połączony z pensjonatem, być może zrobiłbym coś dla pana. Jako aptekarz mam ograniczone możliwości.
Przeczytałem receptę. Brzmiała następująco:

1 x befsztyk, plus 1 x kwarta piwa co sześć godzin.
1 x dziesięciomilowy spacer co rano.
1 x łóżko punkt jedenasta co wieczór.
I nie zaśmiecaj sobie głowy sprawami, których nie rozumiesz.

Zastosowałem się do wskazówek, z tym szczęśliwym - mówię za siebie - rezultatem, że memu życiu chwilowo nie zagraża niebez­pieczeństwo.
Wracając jednak do prospektu pigułek na wątrobę - ponad wszel­ką wątpliwość miałem wszystkie wymienione tam objawy, z których najważniejszym była „ogólna niechęć do wszelkiego rodzaju pracy".
Nie da się opisać, co ja się w tym względzie nacierpiałem. Już jako osesek byłem męczennikiem tej choroby. W wieku chłopięcym do rzadkości należały dni, kiedy wypuszczała mnie ze swych szpo­nów. Nikt wtedy nie wiedział, że przyczyna tkwi w wątrobie. Medy­cyna była wszak znacznie słabiej rozwinięta, toteż wszyscy składali to na karb lenistwa.
- Ty paskudny leniu, ty - mawiali - może byś tak wstał i zabrał się do jakiejś pracy, co? - Nie wiedzieli, oczywiście, że jestem chory.
Nie aplikowali mi żadnych pigułek, tylko kuksańce w głowę. Jed­nak, choć wyda się to dziwne, owe kuksańce w głowę często mnie uzdrawiały, ale tylko na jakiś czas. Jeden taki kuksaniec znacznie skuteczniej leczył moją wątrobę i znacznie silniej pobudzał mnie do tego, by bez dalszej zwłoki zrobić, co mi każą, niż teraz cała fiolka pigułek.
Powiem wam zresztą, że często tak jest - te proste, staroświeckie środki czasem działają skuteczniej niż cała ta nowoczesna farma­kologia.
Siedzieliśmy tak przez pół godziny, opisując sobie nawzajem swo­je dolegliwości. Wyjaśniłem George'owi i Williamowi Harrisowi, jak się czuję, gdy wstaję rano; William Harris opowiedział nam, jak się czuje, gdy kładzie się spać, George zaś stanął na dywaniku przed kominkiem i odegrał przejmującą scenę, która nam zobrazowała, jak się czuje w nocy.
George tylko wyobraża sobie, że jest chory, ale powiem wam, że tak naprawdę to okaz zdrowia.

Bo tylko film nadaje życiu znaczenie

Ten film oglądałam przez całe życie, choć nigdy do końca. Mogłaby niemal rzec: Ten film jest moim życiem! Miała dwa, może trzy lata, gdy Matka zabrała ją tam po raz pierwszy. To jej najwcześniejsze wspomnienie, i jakże ekscytujące! Graumans Egyptian Theatre przy Hollywood Boulevard. Wiele lat wcześniej, nim mogła pojąć chociażby najbardziej podstawowe zasady, jakimi się rządzi opowieść filmowa. Chłonęła jak zaczarowana ruch, bezustanne falowanie płynnego ruchu na olbrzymim ekranie nad głową. Jeszcze nie mogła pomyśleć: To jest ten sam wszechświat, w którym odbywa się projekcja niezliczonych i niemożliwych do nazwania form życia. Ileż to razy w latach straconego dzieciństwa i w latach dojrzewania będzie wracała do tego filmu z tęsknotą, rozpoznając go od razu, mimo rozmaitości tytułów i wielości aktorów. Zawsze bowiem pojawiała się w nim Jasnowłosa Księżniczka. I zawsze zjawiał się Ciemnowłosy Książę. Splot okoliczności popychał ich ku sobie i rozłączał, znowu zbliżał i ponownie rozłączał, póki - gdy film zbliżał się do końca, a muzyka osiągała punkt kulminacyjny - nie padli sobie namiętnie w ramiona. Co jednak nie zawsze było równoznaczne ze szczęśliwym zakończeniem. Zakończenie bywało niewiadomą. Zdarzało się, że jedno klękało przy łożu drugiego i pocałunek kochanków zwiastował śmierć. Nawet jeśli on (lub ona) przeżywał śmierć ukochanej (ukochanego), człowiek wiedział już, że życie przestało mieć jakikolwiek sens. Bo tylko film nadaje życiu znaczenie. I nie istnieje opowieść filmowa bez zaciemnionej sali kinowej. Ależ to denerwujące, nigdy nie obejrzeć zakończenia! Gdyż zawsze coś przeszkadzało, układało się nie tak. A to powstawało jakieś zamieszanie i zapalano światła; a to odzywał się alarm przeciwpożarowy (bez żadnego ognia? czy może był ogień? pewnego razu wydawało się jej, że czuje zapach dymu) i wszystkich proszono do wyjścia; kiedy indziej sama była już spóźniona na spotkanie i musiała wyjść; albo zasypiała w fotelu i traciła zakończenie, budziła się oślepiona jaskrawymi światłami, wokół zaś nieznajomi podnosili się i kierowali do drzwi. Już koniec? Jak to możliwe?

Nawet jako dojrzała kobieta wciąż poszukiwała tego filmu. Wchodziła ukradkiem do kina w jakiejś podrzędnej dzielnicy lub w nie znanym jej miasteczku. Cierpiała na bezsenność, zdarzało się więc, że kupowała bilet na seans nocny. Zdarzało się też, iż kupowała bilet na pierwszy seans danego dnia, czyli przed południem. Nie uciekała od własnego życia (choć to życie przysparzało jej coraz więcej kłopotów, tak jak każde dorosłe życie), ale znajdowała chwilę wytchnienia, umieszczając się niejako w nawiasie owego życia, zatrzymując czas w taki sposób, w jaki dziecko może po wstrzymać ruch wskazówek zegarka: siłą. Wchodziła do mrocznej sali kinowej (często pachnącej zatęchłym popcornem, płynem do włosów, środkami do dezynfekcji), podniecona jak młoda dziewczyna pragnąca ujrzeć na ekranie jeszcze raz Och, kolejny raz!
jeszcze jeden raz! śliczną kobietę o blond włosach, która wygląda, jakby się w ogóle nie starzała, która ma ciało jak każda inna kobieta, ale posiada także niepowtarzalny wdzięk, jakiego żadna zwyczajna kobieta nie ma, która promienieje blaskiem po chodzącym nie tylko z jej lśniących oczu, ale z każdego kawałeczka skóry. Duszą moją jest skóra. Inna dusza nie istnieje. Dostrzegacie we mnie obietnicę ludzkiej radości. Ona, która wślizguje się do kina, wybiera fotel w rzędzie blisko ekranu i bez reszty poświęca uwagę filmowi, który sprawia wrażenie jednocześnie znanego i nieznanego, jak niezbyt dobrze zapamiętany, lecz uporczywie powracający sen.

sobota, 27 października 2012

Żółty... żółty...


Dom stał na niewielkim wzniesieniu, na samym skraju wsi. Był to samotny budynek górujący ponad szerokim pasem ziem uprawnych West Country. Nie było w nim nic szczególnego. Około trzydziestoletni, zbudowany z cegły, kwadratowy i przysadzisty. Od frontu miał cztery okna, których rozmiary i proporcje były raczej niezbyt przyjemne dla oka.


Życia nie da się opisać

Claudio Magris

"Życie musi oddać wszystko literaturze, a zwłaszcza owo nieokreślone i niewysłowione poddanie się nurtowi życia, stanowiące anonimowy i obojętny sekret naszej egzystencji: spacerować po ulicach i patrzeć na łuk sieni, gubić się w barwie wieczoru, zasnąć. Takie życie obojętne i nieosiągalne, tkwiące bardziej w upływie rzeczy niż w uczuciach i myślach, nie rozpoznaje się we własnych słowach ani we własnych książkach, lecz raczej w książkach napisanych przez innych albo w arpeżu gitary. Pisanie nie zbawia życia, chociaż pozwala niektórym jego chwilom przetrwać w słowach, ponieważ życie nie może rozpoznać ani odnaleźć w nich własnej bezpośredniej prawdy, niewyrażalnej i ulotnej.

Borges jest mistrzem w przywoływaniu takiej obcości życia wobec wszelkiego przedstawienia, dystansu między pisarzem i jego słowami. Ten ostatni odnajduje się bardziej w cudzych książkach albo w akordzie gitary, ponieważ muzyka słów lub akordów jest aluzją do objawienia, które nie następuje, jest echem albo obrazem czegoś, co czuje on w swoim wnętrzu i czego nie potrafi nigdy wypowiedzieć, podczas gdy jego książki są przedstawieniem określonym i skończonym, a zatem niewystarczającym, jego myśli i woli, należą do przeszłości. Każda książka, którą napisaliśmy, jest w jakiejś mierze zmarnowaną okazją, czujemy, że jest ona nieadekwatna do naszej ówczesnej prawdy i obca naszej prawdzie dzisiejszej.

Największym objawieniem jest to, które pozwala nam odkryć, jacy jesteśmy na zewnątrz, w rzeczywistości zewnętrznej, w wodzie odbijającej nasz obraz albo w spojrzeniu, które go odbiera i przechowuje, w pamięci i uczuciach innych, zachowujących nas i ocalających w swoich sercach. Istniejemy w tych, którzy nas kochają i pozwalają nam mieszkać w swoich myślach. Nasza prawdziwa śmierć nie następuje dla Borgesa wraz ze zniknięciem fizycznym, to ostatnie, jak powiada wiersz Granice, zagraża nam bez przerwy, w każdej chwili. Następuje za każdym razem, kiedy, nie wiedząc o tym, otwieramy po raz ostatni książkę, której nigdy już nie weźmiemy do ręki, albo kiedy idziemy ulicą, na którą nigdy nie wrócimy. Prawdziwa śmierć, głosi wspaniała przypowieść Świadek, zdarza się, kiedy zamykają się ostatnie oczy, które nas widziały, kiedy zgaśnie ostatnia myśl kogoś, kto nas pamięta, kiedy zatrą się ślady, jakie pozostawiliśmy po sobie na ziemi – ostatni Saksończyk w Świadku umiera, zabierając ze sobą w nicość ostatnie obrazy pogańskich obrzędów, bożków i ofiar minionych czasów".

Claudio Magris Borges albo objawienie, które nie nadchodzi [w:] tegoż Itaka i dalej, przeł. Joanna Ugniewska, Pogranicze, Sejny 2009, s. 134-136.