środa, 5 września 2012

Przeczucie jądra ciemności



"Wąska, opustoszała uliczka w głębokim cieniu, wysokie domy, niezliczone okna o weneckich żaluzjach, martwa cisza, trawa między kamieniami, imponujące wjazdowe arkady na prawo i lewo, olbrzymie, masywne, nieco uchylone podwoje. Wślizgnąłem się przez jedną z tych szpar, wszedłem po zamiecionych, nagich schodach, jałowych jak pustynia, i otworzyłem pierwsze z napotkanych drzwi. Dwie kobiety, jedna gruba, a druga szczupła, siedziały na krzesłach wyplatanych słomą, robiąc coś na drutach z czarnej wełny. Szczupła podniosła się i szła wprost na mnie ze spuszczonymi oczyma - nie przestając poruszać drutami - i dopiero gdy pomyślałem, że trzeba ustąpić jej z drogi jak lunatyczce, zatrzymała się i podniosła oczy. Miała suknię prostą jak futerał od parasola; odwróciła się bez słowa i zaprowadziła mnie do poczekalni. Wymieniłem swoje nazwisko i zacząłem się rozglądać. W środku był stół z sosnowego drzewa, zwykłe krzesła stały pod ścianami, w jednym końcu pokoju wisiała wielka, błyszcząca mapa, znaczona wszystkimi kolorami tęczy. Była tam wielka ilość czerwieni - którą zawsze miło jest widzieć, ponieważ z góry wiadomo, że odbywa się tam bardzo konkretna praca - całe mnóstwo błękitu, trochę zieleni, pasma pomarańczowe, a na wschodnim wybrzeżu purpurowa łata, aby pokazać, gdzie weseli pionierzy postępu popijają wesołe piwo lager. Ale nie wybierałem się do żadnego z tych kolorów. Wybrałem się do żółtego. W samym środku mapy - jak strzelił. I rzeka była tam także - przykuwająca - śmiertelna - niby wąż. Brr! Otworzyły się drzwi, ukazała się białowłosa głowa sekretarza o współczującym wyrazie twarzy i kościsty palec kiwnął na mnie. Wszedłem do sanktuarium. Światło tu było przyćmione, a ciężkie biurko przykucnęło w środku pokoju. Zza owego gmachu wynurzyło się zjawisko bladej otyłości w surducie. Był to ów wielki człowiek we własnej osobie. Liczył zapewne jakieś pięć stóp sześć cali, a dzierżył w ręku bardzo wiele milionów. Podał mi dłoń, o ile pamiętam, szepnął coś nieokreślonego, wyraził uznanie dla mojej francuszczyzny. Bon voyage.
Po upływie czterdziestu pięciu sekund mniej więcej znalazłem się znów w poczekalni w towarzystwie współczującego sekretarza, który - strapiony i pełen sympatii - dał mi do podpisania jakiś dokument. Zdaje mi się, że między innymi zobowiązałem się do zachowania wszystkich handlowych sekretów. No i nie zamierzam ich zdradzić.
 Zacząłem odczuwać lekki niepokój. Wiecie, że nie jestem przyzwyczajony do takich ceremonii, a przy tym w całej atmosferze było coś złowieszczego. Zupełnie jakby mnie wtajemniczono w jakiś spisek - nie umiem tego określić - jakby coś było niezupełnie w porządku; cieszyłem się, kiedym się stamtąd wydostał. W przyległym pokoju owe dwie kobiety robiły gorączkowo na drutach coś z czarnej wełny. Zjawiali się interesanci i młodsza z kobiet wprowadzając ich chodziła tam i z powrotem. Stara siedziała na krześle. Płaskie sukienne pantofle oparła o ogrzewacz do nóg, a na jej kolanach spoczywał kot. Na głowie miała jakąś białą, wykrochmaloną historyjkę, brodawkę na policzku i okulary w srebrnej oprawie zsunięte na koniec nosa. Popatrzyła na mnie znad szkieł. Zmieszał mnie obojętny spokój tego szybkiego spojrzenia. Wprowadzono właśnie dwóch młodzików o głupkowatych, wesołych twarzach, a stara rzuciła im takie samo szybkie spojrzenie, mądre i obojętne. Zdawało się, że wie o nich wszystko, a także i o mnie. Poczułem zabobonny lęk. Wydała mi się niesamowita i złowroga. Często - gdy byłem już daleko - myślałem o tych dwóch kobietach, odźwiernych u wrót Ciemności, robiących na drutach jakby ciepły całun z czarnej wełny; wspominałem, jak jedna z nich wprowadza, wprowadza bez końca w nieznane, a druga bada obojętnie starymi oczami wesołe i głupie twarze. Ave! stara pracownico, migająca drutami nad czarną przędzą. Morituri te salutant. Niewielu z tych, na których spojrzała, zobaczyło ją znowu - znacznie mniej niż połowa.

Czekała mnie jeszcze wizyta u doktora. Prosta formalność - zapewnił mnie sekretarz z takim wyrazem twarzy, jak gdyby brał pokaźny udział we wszystkich moich strapieniach. Jakiś młodzik w kapeluszu naciśniętym na lewą brew, zapewne urzędnik - musieli tam być i urzędnicy w tej spółce, choć dom był cichy, jakby się znajdował w mieście umarłych - zeszedł skądś z góry i poprowadził mnie. Obszarpany był i zaniedbany, rękawy kurtki miał poplamione atramentem, a pod brodą, przypominającą czubek starego buta, tkwił wielki, falisty krawat. Na doktora było jeszcze trochę za wcześnie, więc zaproponowałem, żebyśmy się czegoś napili, dzięki czemu mój towarzysz puścił wodze swej wesołości. Gdyśmy już siedzieli przy kieliszkach wermutu, zaczął się unosić nad interesami spółki; od słowa do słowa, wyraziłem mimochodem zdziwienie, że on sam nie wybiera się do Afryki. Ochłódł natychmiast i stał się bardzo opanowany. - Nie taki dureń ze mnie, na jakiego wyglądam, rzekł Platon do uczniów swoich - powiedział sentencjonalnie i wychylił kieliszek z wielką stanowczością, po czym wstaliśmy z miejsc.
Stary doktor wziął mnie za puls myśląc najwidoczniej zupełnie o czym innym. - W porządku, może pan jechać - mruknął i zapytał z pewną skwapliwością, czybym mu nie pozwolił zmierzyć swej głowy. Odpowiedziałem: «dobrze» - nieco tym zaskoczony, a on wyciągnął coś w rodzaju cyrkla i zrobił pomiary z tyłu, z przodu i ze wszystkich stron, notując starannie. Był to nie ogolony człowieczek w wytartym kaftanie podobnym do opończy i pantoflach; wyglądał na nieszkodliwego durnia. - W interesie nauki - powiedział - proszę zawsze tych, którzy tam jadą, aby mi pozwolili zmierzyć swe czaszki. - A gdy wracają, robi pan to samo? - zapytałem. - Ach, nigdy się już z nimi nie stykam - zauważył - a przy tym, widzi pan, zmiany zachodzą w środku. - Uśmiechnął się jak po wypowiedzeniu przyjemnego żartu. - Więc pan tam jedzie. Świetnie. To bardzo zajmujące. - Spojrzał na mnie badawczo i znów coś zanotował. - Czy nie było kiedyś w pańskiej rodzinie wypadku obłąkania? - zapytał rzeczowym tonem. Zaczynało mnie to mocno drażnić.
- Pan pyta o to również w interesie nauki?
- Byłoby rzeczą zajmującą - odpowiedział nie zwracając uwagi na moje rozdrażnienie - gdyby można dla celów naukowych śledzić tam, na miejscu, zmiany psychiczne zachodzące w jednostkach, ale... - Czy pan jest psychiatrą? - przerwałem. - Każdy lekarz powinien być trochę psychiatrą - odparł z niewzruszonym spokojem oryginał. - Mam pewną teoryjkę, do której udowodnienia wy, panowie, udający się tam, musicie mi pomóc. To jest mój udział w korzyściach, jakie kraj mój powinien osiągnąć z posiadania tej wspaniałej kolonii. Bogactwa zostawiam innym. Proszę mi wybaczyć te pytania, ale pan jest pierwszym Anglikiem, który się dostaje pod moją obserwację... - Pospieszyłem go zapewnić, że nie jestem bynajmniej typowy. - Gdyby tak było - powiedziałem - nie rozmawiałbym z panem w ten sposób.
- To, co pan mówi, jest dość głębokie i prawdopodobnie błędne - odpowiedział ze śmiechem. - Niech pan się wystrzega irytacji jeszcze bardziej niż przebywania na słońcu. Adieu. Jak to mówicie po angielsku, co? Good-bye. Aha! Good-bye. Adieu. Pod zwrotnikami trzeba przede wszystkim zachować spokój.. . - Podniósł ostrzegawczo palec... - Du calme, du calme. Adieu.
Pozostało mi jeszcze jedno - pożegnać się z moją znakomitą ciotką. Zastałem ją tryumfującą. Wypiłem filiżankę herbaty - ostatnią filiżankę porządnej herbaty na długi przeciąg czasu - i w pokoju, który wyglądał właśnie tak, jak sobie wyobrażamy kobiecy salon, co podziałało na mnie niezmiernie kojąco, ucięliśmy przy kominku długą, spokojną gawędę. W ciągu tych zwierzeń zrozumiałem, że opisano mnie żonie wysokiego dygnitarza - i poza tym Bóg raczy wiedzieć ilu innym osobom - jako wyjątkową i szczególnie obdarzoną przez los istotę, człowieka opatrznościowego dla spółki, jakiego się często nie spotyka. Miłosierny Boże! a ja miałem objąć komendę na jakimś tam rzecznym parowczyku, zaopatrzonym w mizerną gwizdawkę. Okazało się przy tym, że jestem także Działaczem, przez duże «D» - rozumiecie. Niby wysłańcem świata, niby apostołem pośledniejszego gatunku. W owych czasach wygadywano masę takich bredni w druku i słowie, i zacna moja ciotka, żyjąca pośrodku tej całej blagi, straciła równowagę. Póty rozprawiała o tym, że «trzeba oduczyć miliony tych ciemnych ludzi od wstrętnych obyczajów życia», aż wreszcie - daję wam słowo - zrobiło mi się jakoś głupio. Ośmieliłem się nadmienić, że przecież spółka została założona dla zysku.
- Zapominasz, kochany Charlie, że każda praca zasługuje na zapłatę - powiedziała wesoło. To szczególne, jak dalece kobiety nie mają poczucia rzeczywistości. Żyją we własnym świecie, który właściwie nigdy nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny, a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca. Pierwszy lepszy nieznośny fakt, z którym my, mężczyźni, współżyjemy zgodnie od chwili stworzenia, wyrwałby się i dałby w łeb całej historii.
Zostałem uściskany, przykazano mi, abym nosił flanelę, abym często pisywał, i tak dalej - i pożegnałem się. Na ulicy - nie wiem dlaczego - opanowało mnie dziwne wrażenie, że jestem oszustem. Dziwna rzecz, że ja, który przywykłem był wyruszać w jakąkolwiek stronę świata w przeciągu dwudziestu czterech godzin, poświęcając temu mniej uwagi niż inni przejściu na drugą stronę ulicy, miałem chwilę, nie powiem, wahania, ale ociągania się i lęku wobec tak zwykłego przedsięwzięcia. Najlepiej wam to wytłumaczę, kiedy powiem, że przez parę sekund doznałem uczucia, jakbym się wybierał nie do środka jakiegoś kontynentu, ale do środka ziemi".

1 komentarz:

  1. Nie przypadła do gusty Bruksela Conradowi skoro porównywał ją do miasta umarłych, a uliczka którą wspomina Marlow znajduje się na tyłach pałacu królewskiego :-)

    OdpowiedzUsuń