Rano Leonard brał kąpiel,
a ja leżałam jeszcze w łóżku, kiedy doszły do mnie odgłosy zamieszania
u sąsiadów, a potem ktoś pędem zbiegł ze schodów, krzycząc dziwnym,
nienaturalnym głosem: „Pożar! Pożar!". Jako że było oczywiste, iż nie ma
pożaru, a w każdym razie nie na jakąś większą skalę, to zanim wyjrzałam
przez okno, włożyłam na siebie płaszcz przeciwdeszczowy i kapcie. Potem poczułam
zapach palonego papieru. Wyszłam na korytarz i zobaczyłam,
jak dym wydobywa się z otwartych drzwi sąsiedniego pokoju. Było
oczywiście dosyć czasu na ucieczkę, więc się wycofałam; słyszałam potem, jak
Lizzy idzie tam z lokatorem i mówi: „Dałam tylko troszkę papieru,
żeby rozniecić ogień...". Później powiedziano mi, że zajął się papier,
następnie draperie na kominku, parawan i boazeria. Ponieważ każdy z
tutejszych pokoi jest wyłożony starym, suchym drewnem, niestarannie
pokrytym tapetą, to po upływie ledwie dziesięciu minut do opanowania ognia
nie wystarczyłyby już, jak sądzę, tylko dzbanki z wodą... To, żeśmy do
dziś przetrwali, jest, biorąc pod uwagę możliwości Lizzy, cudem. Wczoraj
zbiła nam dwie sztuki bardzo delikatnej porcelany. Po południu wybraliśmy
się do Londynu: L. miał spotkanie z redaktorem „The New Statesman"
na temat swojego artykułu o dyplomacji, a ja oglądałam mieszkanie przy
Mecklenburgh Square. Potem ja poszłam do biblioteki Daya, a L. do
Biblioteki Londyńskiej. Musi do środy w południe napisać artykuł na tysiąc dwieście słów.
Virginia Woolf, Chwile wolności: Dziennik 1915-1941, oprac. Anne Olivier Bell, tłum. Magda Heydel, Wydawnictwo Literackie 2007.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz