poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Krwawa ballada, którą napisali czytelnicy

Bohumil Hrabal

Panie Hrabal, niech mi pan wierzy, po przeczytaniu Pańskich książek nie mam już spokoju, wciąż mnie męczy i prześladuje niewymowne piękno, subtelność, dowcip, ból, mądrość, o Boże, niech to diabli. 

Ta świnia wybiera takie sytuacje, żeby pofolgować swojej seksualnej perwersji. Od czasu jak go przeczytałem, nie mam spokoju, ciągle chodzi mi to po głowie, aż strach pomyśleć, ile szkody narobi się tym wśród dorastającej młodzieży. 

Sądziłem, że jest Pan jednym z profesorów w sąsiedniej szkole budowlanej. Usiłowałem tylko odgadnąć, jaki przedmiot Pan wykłada. To, co u Pana najmilsze i najładniejsze — to te przenikliwe, niebieskie jak przetacznik oczy, których kolor nie wyblakł z wiekiem. Wie Pan, rozbłękitnił je taki mały kwiatuszek, tulący się wśród kamieni, co ma w błękicie płatków białe żyłki. 

Ty wstrętny chamie, ty sklerotyczny dziadygo o sztubackich ciągotach, ty obleśna świnio, twoje miejsce w kryminale, policja obyczajowa powinna się tobą zająć, nadajesz się za kratki albo do czubków.

Mam tu przed sobą wywiad z Panem, wszystkie Pańskie książki, zdjęcie z gazety z gigantyczną siecią zmarszczek na czole, po których powinny jeździć wszystkie pociągi pod ścisłym nadzorem aż do krainy wujków Pepinów, do krainy zrozumienia absolutnego. 

Wygląda Pan jak poczciwy ojciec rodziny, który z nudów dłubie w nosie, a mnie złość bierze, że to ma być reprezentant brneńskich rodaków. Dlatego prosto w oczy, kawę na ławę, piszę: że też Ci nie wstyd, ty stary, zachlany pijusie. 

Moja dusza zaiste napiła się źródlanej krystalicznej wody. Entuzjazmowałem się w czasie lektury. Już dawno nie było mi tak jasno w sercu. Bo widzi Pan, człowiek w gruncie rzeczy jest dobry, takie dziełko jak Pańskie „Bawidułki” wprawia w drżenie właśnie te najlepsze struny, z których utkany jest ów najdoskonalszy instrument muzyczny — dusza ludzka. 

Panie Hrabal, pierwszy raz w życiu pisze do autora. Wczoraj po przeczytaniu książki „Tato, tyś zbzikował” myślałem, że napiszę do Saroyana, ale gdzie go szukać. Pan jest bliżej... 

Wiecie, w jaki sposób zostać pisarzem? Jeśli nie wiecie, to poradzi Wam pan Hrabal: „...pojechałem do Jugosławii, nad morze, ach, jakaż tam była wichura, istne szaleństwo przyrody, które kiedy wedrze się mężczyźnie w rozporek, to mężczyzna zostaje pisarzem”. 

A poza tym, jeśli chodzi o Pańską metodę kompozycji, nie mogłem się nadziwić, z jaką beztroską porusza się Pan po cienkim lodzie. Brawo, czemu nie, jeszcze raz brawo! No, a wyraz Pańskiej fizjonomii ujawnił mi natychmiast, że bez reszty koresponduje ona z Pańską metodą kompozycji. 

To Twoja wina, że młodzież od 13 do 15 lat kurwi się w mieszkaniach swoich przebywających w pracy rodziców. Jaką za to poniesiesz odpowiedzialność? 

U nas w szkole na lekcjach czeskiego albo na pauzach często dyskutujemy o Pana książkach. Ile razy usłyszymy słowo albo wyrażenie, które przypomina jakąś historyjkę z Pana książek, od razu wszyscy zarykujemy się ze śmiechu. 

Ktoś stworzył wokół niego glorię, i teraz mówi się już tylko, jaki to świetny pisarz itp. A to jest łobuz, łajdak, może pedał albo impotent. Przecież te wszystkie jego tzw. ludowe powiedzonka nadają się do zaskarżenia w sądzie, ale właściwie to jest po pierwsze, obiekt dla badań neurologicznych, a po drugie, dla policji obyczajowej. 

Nie chcę robię porównań, ale jest Pan istotnie z rodu Vanczurów, z rodu Ladislava Klimy, z rodu Jarosława Haszka, z rodu Kubina. Ma Pan wspaniały słownik, pełen poezji, żadnej tam ckliwości czy przesłodzenia, wszystko krwiste i jurne. I jeszcze jedno: Był Pan podobno komiwojażerem. Ja też jeździłem kiedyś sprzedając grzebienie, żyletki, kamienie do zapalniczek, zimne ognie, lep na muchy i inną galanterię. 

Ty świnio nieparzona, którą wszyscy dzisiaj wynoszą pod niebiosa, kiedy przestaniesz zatruwać ludzkie dusze swoimi plugawymi perwersjami? Ile przechlałeś ze swoimi „krytykami” i recenzentami po różnych burdelach, że tak cię wychwalają? 

Jak Panu z pewnością wiadomo, w dniu 28 marca przypadają co roku oprócz „Dnia Nauczyciela” również Pańskie urodziny. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdyby mi Pan napisał, czy w maju zechce Pan przyjechać do nas na spotkanie, jest tu moc ślicznych dziewcząt, a wszystkie Pana uwielbiają, jak również młoda nauczycielka czeskiego. 

Dość Hrabala! — oto hasło wszystkich porządnych ludzi. Nie wyobrażaj sobie, że twoja sława sięgnie pod niebiosa. Ty gówniarzu, ty świński ryju. Niech cię diabli wezmą! 

Właśnie teraz miliony haczyków wbiły mi się w rdzeń kostny. Złowiły szpik i ciągną go jak rybak wędkę. Co za piekielny ból. Ale kiedy pomacha ktoś do mnie ręką, tak jak Pan, to mimo tego bólu robi mi się lżej na myśl, że ktoś mi współczuje. I za to współczucie dla nieznajomych ludzi niech się Panu wszystko w życiu udaje. 

Żałuję, że nie mam czasu, żeby wieczorem móc z rozkoszą napluć w twoją zakazaną gębę, ty deprawatorze młodzieży. 

Panie Hrabal, przywrócił mi Pan dzisiaj tą swoją książeczką nastrój, w którego istnienie już dawno przestałem wierzyć, Pan zbudził mnie z mojej tępej rezygnacji, wlał Pan we mnie kroplę jakiejś oczyszczającej tynktury, jakiegoś eliksiru. 

Byłem parę razy w SPL, to znaczy w domu wariatów, naprawdę tam byłem, ale nie jako pacjent, lecz jako stomatolog. Pewnego razu jeden z pacjentów zostawił przez zapomnienie w poczekalni swój zeszyt z notatkami, a ponieważ nie wiedzieliśmy, do kogo ten zeszyt należy, zatrzymałem go sobie. Teraz, po przeczytaniu „Lekcji tańca” bardzo żałuję, że tego płodu literackiego nie przekazałem jakiemuś wydawnictwu. Jakąż niezmierną, stratę poniosła czeska, a może nawet światowa literatura, że ten zeszyt wyrzuciłem do kosza... 

Jest wiele rodzajów humoru, których ostra broń sięga do wnętrza ludzkiej duszy. Każda inaczej. Broń p. Hrabala dźwięczy srebrem, a z rany nią zadanej sączy się balsam. 

Kolejarze powinni cię zaskarżyć albo ukamienować, bo według ciebie, ty nędzny bydlaku, pracownicy kolei nie robili nic innego, tylko się gzili na kanapie pana zawiadowcy. 

Ja doceniam Pańskie pomysły, myśli, głębię i serdeczność, i talent narratorski, wszystko to sprawia, że Pańskie książki fascynują, jakby ktoś człowieka głaskał. 

Diabli mnie biorą, kiedy w kawiarni albo w tramwaju słyszę; „A co powiesz o Ferlinghettim?” „Aha, fajny”. To aha, fajny najwięcej mnie wścieka. Piszę do Pana dlatego, że Pan wcale nie jest aha, fajny. Pan to czysta prowokacja. Nie daje Pan człowiekowi spać, narzuca się Pan, musi się Pana ciągle czytać, zabiera to trochę czasu. 

Jak mamy patrzeć na to my, wychowawcy, a ponadto ojcowie dorastających dzieci, będących właśnie w tym najtrudniejszym wieku, w okresie dojrzewania? Jak mam na przykład wyjaśnić swojemu szesnastoletniemu synowi, co to jest „cipeczka?” 

Niech Pan zostanie bokserem, zapaśnikiem, niech Pan celuje dokładnie w moją brodę, w solar plexus, a ja przyrzekłem Panu w zamian, że będę trenować, chciałbym wytrwać z Panem na ringu aż do końca, na techniczne KO niech Pan nie liczy, przy dziewięciu zawsze się podniosę i będę się bić dalej, mój przeciwniku, mój drogi przeciwniku. 

Sądząc z niektórych recenzji i krytyk ta świnia, Hrabal, jest kontynuatorem Nerudy i innych naszych klasyków!!! Zgroza!!! On nie jest godzien nawet stanąć koło Nerudy. Haszek w całym swoim „Szwejku” na kilkuset stronach nie zmieścił tylu świństw co ten zboczony seksualnie typ. 

Jeśli my, Czesi, mamy jakąś szczególnie sympatyczną cechę, która sprawia, że jesteśmy wyjątkowi, stuprocentowo i niepowtarzalnie czescy, panie Hrabal, to właśnie cecha Pańskich bohaterów „Bawidułków”, ta umiejętność najbardziej ludzkiego zagadania człowieka na śmierć, wplecenia siebie i innych w przędziwo osobliwych, pięknych słów i wydarzeń. 

P.S. Starożytni Hindusi zamieścili w swoich „Mądrościach” dobre zdanie: „Tat twan asi!” Co znaczy: „Ty jesteś ty!” A zatem ten portret jest nie tylko moim portretem, ale również podobizną każdego z moich czytelników, każdego człowieka w ogóle. Lao-Tsi w książce „Tao-Tek-King” 500 lat przed narodzeniem Chrystusa napisał: „Znać swoje białe i podtrzymywać swoje czarne — oto jest wzór niebios. Znać swoją sławę, i podtrzymywać swoją hańbę — taki człowiek jest niebiańską doliną”. Pewien król perski, którego nadworny poeta w swoim wierszowanym peanie porównywał do słońca — otóż ów perski król usłyszawszy ten poemat, powiedział: „Mój lasanoforos temu przeczy”. A „lasanoforos” znaczy po persku: nocnik. Tak więc starożytni dobrze wiedzieli, że portret człowieka jest dialektycznie złożony z wymierzanych przeciw niemu paszkwilów i z jego sławy. My w XX wieku zmierzamy do tego, aby u siebie widzieć tylko tytuł do sławy, a u innych tylko do hańby. I to jest początek zamętu. Ta konfrontacja nie pragnie być niczym więcej, jak jedynie pochwałą mądrości starożytnych i krytyką głupoty współczsnych, o ile nie będą również mądrzy i nie będą powracać do dialektycznego portretu człowieka, jako do kryterium wszystkich zjawisk. 

Przełożyła Emilia Witwicka

Bohumil Hrabal "Aferzyści i inne opowiadania".

Science Fiction Book Review Podcast


Odkryłem ciekawą stronę, której reklamowy banerek widzicie przed sobą.

niedziela, 28 kwietnia 2013

"Bazgrzę po rękopisie markerami"

Eduardo Mendoza na targach książki
w Madrycie (6 czerwca 2008)
Źródło wywiadu: http://zwierciadlo.pl/2012/kultura/kultura-wywiady/eduardo-mendoza-markerem-po-rekopisie/3

Wywiad przeprowadziła:  Zofia Fabianowska-Micyk

Słyszałam, że bardzo lubi pan wywiady. To rzadkie, a przynajmniej rzadko ktoś się do tego przyznaje.

Słucham uważnie pytań dziennikarzy. Na co zwracają uwagę, jak odbierają moje książki. Takie rozmowy to dla mnie rozrywka. Jako pisarz prowadzę na co dzień nudne życie.

Nudne?! Wręczają panu nagrody, spotyka się pan z czytelnikami, pojawia się w telewizji, otwiera biblioteki. To mało?

Wszystko, o czym pani mówi, dzieje się w moim życiu incydentalnie i trwa krótko. Na co dzień mam ten sam ustalony rytm dnia i nic w nim nie zmieniam.

Jaki to rytm?

Budzę się zawsze o tej samej godzinie – 7.30. Muszę zjeść śniadanie, poczytać gazety, dopiero wtedy siadam do pracy. Piszę najpierw ręcznie, bazgrzę po rękopisie markerami. W przerwach między pisaniem mam tak dużo wolnego czasu, że sporo gotuję. Mieszkam w Barcelonie, w cichej okolicy, niedaleko pięknego ogrodu miejskiego i wybrzeża, chodzę codziennie na pobliski targ. Przy okazji mam styczność z ludźmi. To dla mnie ważne, bo samotność jest esencją mojego zawodu. Lekarz porozmawia z kolegami na dyżurze, urzędnik za biurkiem obgada kogoś z innym urzędnikiem. A ja? Mogę co najwyżej pogawędzić z zaprzyjaźnionymi paniami sprzedającymi na targu ryby i warzywa.

Nie od razu został pan pisarzem. Miał pan inne pomysły na życie.

Długo byłem przekonany, że z pisania nie da się żyć. Moje myślenie nie było zresztą zupełnie pozbawione sensu. Kiedy byłem bardzo młody, pod koniec lat 50. i w latach 60., niewielu pisarzy utrzymywało się z pisania. Może gdzieś za granicą tak, na pewno w Stanach było lepiej, ale nie w Hiszpanii rządzonej przez generała Franco, zbiurokratyzowanej do granic absurdu. Nie ukrywam też, że chciałem dobrze żyć, jeść pyszne potrawy, kupić sobie auto. Wybrałem więc studia prawnicze. A jednak pierwsze próby pisania podjąłem bardzo wcześnie. Słałem opowiadania do gazet, na konkursy. Z marnym skutkiem, pierwszej kompletnej książki w ogóle nie chcieli mi wydać. Pamiętam ją dobrze. Historia o chłopaku i dziewczynie, którzy się w sobie zakochują. Trochę dramatu, trochę komedii. Jedyną kopię wspomnianego dzieła musiałem szczęśliwie utracić podczas którejś z moich przeprowadzek.

A co z tamtą historią miłosną? Pisał pan o sobie?

Absolutnie nie. Nigdy nie umieszczam wątków autobiograficznych w swoich książkach.

Dlaczego?

Opisałem pani, jak żyję, jest pani pewna, że przeczytałaby pani powieść, w której tak niewiele się dzieje?

W pańskim życiu coś się jednak działo. Na przykład wtedy, gdy wyjechał pan do Nowego Jorku jako tłumacz przy ONZ.

Tak naprawdę wyjechałem, żeby móc pisać. Kiedy w Barcelonie zacząłem pracę w kancelarii prawniczej, szybko zorientowałem się, że mam okropnie dużo obowiązków,
że nie mam czasu na nic innego. Znałem trochę angielski, bo jeszcze na studiach mieszkałem jakiś czas w Londynie.

Atmosfera Nowego Jorku natchnęła pana do napisania i wydania debiutanckiej powieści?

Zawsze powtarzam, że te 11 lat było najlepszą wprawką pisarską, dużo lepszą niż czytanie i naśladowanie moich literackich mistrzów we wczesnej młodości. Nie chodzi już nawet o Nowym Jork. Jako tłumacz jeździłem dużo po świecie, byłem w najbardziej niezwykłych zakątkach globu. Tłumaczyłem głównie z angielskiego i francuskiego na hiszpański. Pracowałem na żywym języku, zbierając różne kawałki informacji i słów. Scalałem je i nadawałem im sens, szlifowałem zdania.

Pan mówi o języku, a ja słyszałam niesamowite opowieści o osobach, które pan w tamtym czasie poznał.

Nie zapomnę towarzysza Mao i pozostałych dygnitarzy z Chińskiej Republiki Ludowej. Kopcili jak kominy, odpalając jednego papierosa od drugiego. Byłem obecny na naradach z afrykańskimi dyktatorami, pamiętam też Breżniewa z jego niesamowicie gęstymi brwiami. Był czarujący.

Chyba nie jestem sobie w stanie wyobrazić czarującego Breżniewa.

Chodzi mi o pewien specyficzny rodzaj czaru. Taki, jaki można zaobserwować tylko u ludzi naprawdę wpływowych, tych z najwyższych szczebli władzy. My, tłumacze, byliśmy szarymi myszkami, cieniami ludzi, dla których pracowaliśmy. Drobni politycy czy dyplomaci tak nas właśnie traktowali. Ale nie ci, którzy naprawdę mieli władzę. Oni potrafili cię zagadnąć, nawet zapamiętać twoje nazwisko. Sprawiali wrażenie, jakby byli zaabsorbowani każdym twoim słowem. Nietrudno było ulec ich urokowi. Taki był Breżniew, Reagan, taka była Margaret Thatcher.

Dlaczego zdecydował się pan wrócić do Hiszpanii?

Pewnie była we mnie jakaś tęsknota, może bardziej do samej Barcelony, gdzie się wychowałem. Mój ojciec pochodził z północy kraju, ale matka była Katalonką. W domu mówiło się w dwóch językach, choć z pisaniem po katalońsku do dzisiaj u mnie krucho, udało mi się wydać tylko katalońską sztukę, z prozą raczej nie dałbym sobie rady. Ale wtedy, na początku lat 80., wróciłem przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, w czasie mojej nieobecności Hiszpania bardzo się zmieniła. Upadł reżim Franco, miałem wrażenie, że umyka mi coś ważnego. Poza tym byłem w związku, urodził się mój pierwszy syn. Manhattan, gdzie wtedy mieszkałem, był fantastyczny dla kawalera, ale – proszę mi wierzyć – absolutnie nie był odpowiednim miejscem dla małego dziecka. Zabawne, bo mój dorosły syn, który pracuje teraz w branży filmowej, i tak wybrał Nowy Jork. Mieszka tam na stałe.

Za to akcja bardzo wielu pana książek rozgrywa się w Barcelonie. Czy to wyraz miłości do rodzinnego miasta? Co prawda nie wiem, czy można mówić o miłości, skoro tak często opisuje pan stolicę Katalonii jako wyjątkowo paskudne miejsce.

To nie sprawa miłości ani nienawiści do miejsca. W książkach traktuję Barcelonę jak jednego z bohaterów, staram się jak najlepiej oddać jej charakter. Barcelona dziś i ta sprzed trzech, czterech dekad to dwa różne światy. Oczywiście to miasto z piękną historią, z latami świetności, ale ja zapamiętałem je jako miejsce bez klimatu, który by je w jakiś szczególny sposób określał. Chodzi mi o wyraźny rys, silną osobowość, jaką ma choćby Wenecja czy Londyn. Barcelona z mojej przeszłości była raczej prowincjonalna, z okolicami doprawdy koszmarnymi. Na własne oczy widziałem, jak przez lata się zmienia. Staje się modna, zyskuje charakter. Mam bardzo wyraźny stosunek do Barcelony, nawet jeśli nie zawsze łaskawy.

Mało łaskawy bywa pan również dla swoich rodaków. Czytałam pańskie ostatnie wypowiedzi dla hiszpańskich gazet. Na temat zbiorowej odpowiedzialności za kryzys gospodarczy. Używa pan mocnych słów…

Nie wiem, czy poza granicami mojego kraju mówi się o tym, jak zapaść w gospodarce odbija się na naszym codziennym życiu. Sytuacja jest naprawdę poważna. Leczenie w państwowych ośrodkach staje się niemożliwe, ludziom mówi się: „Nie możemy już pana dalej leczyć, bo szpital nie ma na to środków, teraz płaci pan sam za siebie albo proszę wracać do domu”. Dochodzi do takich sytuacji. I oczywiście, że my sami jesteśmy temu winni! Ta hiszpańska gigantomania! Muzea, opery, monumentalne urzędy stawiane często na wyrost za zbyt duże pieniądze. Idź z Hiszpanem na obiad, na pewno za ciebie zapłaci. Mamy gest! Kupowaliśmy sobie jachty, podróżowaliśmy po świecie. Żyliśmy tak przez lata, mimo że nigdy nie byliśmy bogatym krajem. Teraz przyszedł czas na otrzeźwienie. Nie mamy pieniędzy na edukację naszych dzieci. To nasza wina. Nasza i polityków, których w porę nie było stać na cięcia, bo są populistami i tchórzami. Jestem w Polsce nie pierwszy raz, wydaje mi się, że u was wygląda to trochę inaczej.

Polaków i Hiszpanów na pewno łączy słabość do pana książek. Pamiętam, że nawet polski wydawca, sprowadzając wiele lat temu do naszego kraju pana powieści, nie spodziewał się aż takiego sukcesu…

Sam jestem zdziwiony. Niektóre odniesienia i kody, którymi się posługuję, są zrozumiałe jedynie dla Hiszpanów, są i takie, które „złapią” tylko Katalończycy. Chwała tłumaczom.

W Polsce swoją premierę ma teraz „Prześwietny raport kapitana Dosa”. Powie pan o nim kilka słów?

„Raport…” był (tak jak wcześniej „Brak wiadomości od Gurba”) drukowany w odcinkach w dzienniku „El País”. To lekka literatura z gatunku science fiction. chyba pana trylogii o lumpowatym detektywie? Może panią zaskoczę, ale moim zdaniem ta opowieść, choć niepozbawiona komizmu, jest bardzo smutna. To historia ludzi wyrzuconych poza nawias społeczeństwa, wygnańców, którzy podróżują statkiem kosmicznym po galaktyce. Kapitan ma za zadanie wywieźć ich na odległą planetę. Nie wiedzą, że tak naprawdę są skazani na dryfowanie po wszechświecie bez żadnego celu. Pisałem tę historię w naprawdę kiepskim dla mnie okresie. Może stąd tyle w niej smutku.

Jest pan przywiązany do swoich książek?

Przeżywam kilka etapów. Kiedy zaczynam powieść, tęsknię, żeby napisać kolejny jej kawałek, ale po jakimś czasie zaczyna mnie nudzić. Wkrótce marzę już tylko o tym, żeby się wreszcie skończyła, opuściła mój dom i przeszła w ręce kogoś innego. Po premierze zapominam o niej zupełnie. Nigdy nie czytam swoich książek po raz drugi. Raz spróbowałem i okrutnie się zawiodłem.

Źródło: zwierciadlo.pl

sobota, 27 kwietnia 2013

Następne pięć minut



"Najtrudniej jest przeżyć następne pięć minut. Życie - to jest następne pięć minut. A jednak robimy wszystko, żeby o tym nie myśleć. Plany, nadzieje, lęki - dotyczą przyszłych tygodni, miesięcy, lat, a nawet dziesięcioleci. W nich wyłącznie żyjemy, czyli nie żyjemy, ale wyobrażamy sobie życie. Ze strachu przed następnymi pięcioma minutami? Czy z nudów? Bo następne pięć minut prawie zawsze jest bardzo nieefektowne. Najczęściej trzeba coś przełożyć z miejsca na miejsce, a potem z powrotem na to samo miejsce, wstać, usiąść, zareagować. A jednak nie ma innego życia, tylko najbliższe pięć minut. Reszta to wyobraźnia. (Chyba że wyobraźnia jest życiem. W takim razie odwołuję wszystko). Taka jest prawda". — Sławomir Mrożek

piątek, 26 kwietnia 2013

Nuda


23 kwietnia 1860 roku 


Nuda nieokreślona, która nie ma przedmiotu i dotyczy wszystkiego. Życie jest banalne. Nic mi się nie przytrafia prócz katalogów autografów, wciąż te same przeciwności, te same bóle, migreny. Ot i wszystko. Nie dziedziczę po jakimś panu, którego nie znałem... Nawet nie dostaję nominacji na ministra. Ten ładny dom do wynajęcia, który widziałem przechodząc ulicą La Rochefoucauld, nie zostanie mi podany wieczorem na srebrnej tacy.
A kiedy wspominam całe moje życie, widzę, że zawsze tak było – nic, co wykracza poza rozsądną codzienność. Miałem tylko jedną przygodę: kiedy na spacerze z moją nianią przyglądałem się jakiejś zabawce, kupił mi ją przechodzący pan!
Na tej ziemi nie ma za grosz niespodzianek. O wszystko trzeba zabiegać. Trzeba wydrzeć order ministrowi, żeby trafił do naszej butonierki. Trzeba prosić, żeby zostać oficerem Gwardii Narodowej. Wiecznie te same śpiewki, przypadki zużyte jak komediowe intrygi.
Nigdy, przenigdy portier nie wręczy mi listu, który wyznacza mi schadzkę w powozie zaprzężonym w cztery konie, o północy, przy rondzie Pól Elizejskich: zawiążą mi oczy, potem ujrzę księżnę... Nie, nigdy! Wszystko to wymyślili powieściopisarze! Ale ja, który czytałem powieści, mam prawo nazwać Opatrzność macochą, jeśli mi tego wszystkiego odmawia.
Głupcy ani o tym myślą. Jako rozrywka wystarczy im rewolucja co każde osiemnaście lat. Nie są znudzeni. Może nie znają nudy... Nuda jest może przywilejem, to kara za myślenie. Zdarzają się ludzie, którzy egzystencję uważają za przykrą dopiero wtedy, kiedy dostaną kolek: ich kłopoty idą z żołądka.
Starajmy się pracować. Może najmniej nudną z przyjemności jest praca.

Edmund i Juliusz de Goncourt, Dziennik, tłum. Joanna Guze, Państwowy Instytut Wydawniczy 1988, s. 115–116.

Źródło: Płaszcz zabójcy 

Myszka Malloy

Była to jedna z tych częściowo, nie całkiem jeszcze murzyńskich przecznic Central Avenue. Właśnie wyszedłem z pewnego trzyfotelowego fryzjerskiego zakładu, w którym według przypuszczeń agencji mógł pracować jako zmiennik fryzjer nazwiskiem Dimitrios Aleidis. Błaha sprawa. Jego żona gotowa była wydać trochę grosza, żeby go mieć z powrotem w domu.
Dzień był ciepły, już prawie koniec marca, stanąłem przed fryzjernią i podniosłem oczy na jaskrawy neon lokalu “U Floriana” z pierwszego piętra. Neonowi przyglądał się jakiś facet. Spoglądał na zakurzone okna w ekstatycznym skupieniu, jak imigrant z Europy, który pierwszy raz ujrzał Statuę Wolności. Był to olbrzymi mężczyzna, mniej więcej sześć stóp i pięć cali wzrostu i gruby jak cysterna na piwo. Stał kilka kroków dalej. Ręce zwiesił bezczynnie, spomiędzy olbrzymich paluchów dymiło mu zapomniane cygaro.
Zwinni, cisi Murzyni mijali go w pośpiechu, nie zatrzymując się, obrzucając ukradkowymi spojrzeniami. A było na co spojrzeć. Miał na sobie włochaty kapelusz borsalino, szarą sportową marynarkę z samodziału z białymi golfowymi piłeczkami zamiast guzików, brązową koszulę, żółty krawat, szare flanelowe spodnie w kant i buciki z krokodylej skóry, ozdobione białymi rozpryskami na noskach. Z kieszonki na piersiach kipiała mu chusteczka tego samego jaskrawożółtego koloru co krawat. Za wstążką kapelusza tkwiło kilka farbowanych piór, i to już była przesada. Nawet na Central Avenue, na której tłum wcale nie jest szary, wyglądał mniej więcej tak dyskretnie jak na przykład tarantula na biszkoptowym cieście. Był blady i nie ogolony.
Zawsze zresztą wyglądałby na nie ogolonego. Miał kędzierzawe czarne włosy i gęste brwi prawie zrastające się nad grubym nosem, uszy jak na mężczyznę tej postury małe i zgrabne, a oczy błyszczące prawie tak, jakby były zasnute łzami, co się często zdarza przy szarych oczach. Stał jak posąg, a po dłuższej chwili uśmiechnął się. Powoli przeszedł przez chodnik w stronę wahadłowych drzwi od schodów na  pierwsze piętro. Pchnął je, chłodnym, obojętnym spojrzeniem obrzucił ulicę i wszedł.


Gdyby był mniejszy i dyskretniej ubrany, pomyślałbym, że idzie coś zwędzić. Ale nie w tym ubraniu, nie w takim kapeluszu i nie z taką posturą. Drzwi odchyliły się z powrotem na zewnątrz i już się prawie przymknęły. Zanim znieruchomiały, znowu gwałtownie odskoczyły na zewnątrz. Coś przeleciało przez chodnik i wylądowało w rynsztoku między dwoma zaparkowanymi wozami. Wylądowało na czworakach, cienko popiskując jak osaczony szczur. Pomału wstało, odnalazło kapelusz i wróciło na chodnik. Był to szczupły brunatno-skóry młodzieniec o wąskich ramionach, w garniturku koloru bzu, z goździkiem w klapie. Włosy miał czarne, przylizane. Jeszcze przez chwilę nie zamykał ust i skomlał cienko. Przechodnie spoglądali na niego bez zainteresowania. Potem zawadiacko nasadził kapelusz na głowę, przemknął pod ścianę i stawiając na zewnątrz szerokie, płaskie stopy, po cichu odszedł ulicą.
Cisza. Ruch uliczny wrócił do normy. Podszedłem do tych drzwi i zatrzymałem się. W tej chwili były nieruchome. Wtykałem nos w nie swoje sprawy. Więc pchnąłem drzwi i zajrzałem do środka.
Z półmroku wysunęła się ręka, na której mógłbym usiąść, chwyciła mnie za ramię i zgniotła je prawie na miazgę. Potem wciągnęła mnie do środka i niedbałym ruchem uniosła na pierwszy schodek. Olbrzymia twarz zajrzała mi w oczy. Głęboki, matowy głos szeptem zapytał:
- Skąd tu mieszańce, koleś? Jak to jest?
Na schodach było ciemno. I cicho. Z góry dobiegały niewyraźne ludzkie głosy, ale tu na dole byliśmy sami. Olbrzym patrzył na mnie z powagą i wciąż miażdżył mi ramię.
- Smoluch - dodał. - Właśnie go wyrzuciłem. Widziałeś?
Puścił moje ramię. Kość chyba nie była złamana, ale ręka mi zdrętwiała.
- To ich lokal - odpowiedziałem rozcierając ramię. - Czego się spodziewałeś?
- Tego nie gadaj, koleś - szepnął olbrzym jak cztery najedzone tygrysy. - Velma tu pracowała. Mała Velma.
Znów sięgnął po moje ramię. Próbowałem się uchylić, ale był szybki jak kot. Stalowe palce znowu się zacisnęły na moich mięśniach.
- Taak - powiedział. - Mała Velma. Osiem lat jej nie widziałem. Więc mówisz, że to knajpa dla smoluchów?
Stęknąłem, że tak.


Podniósł mnie jeszcze dwa stopnie wyżej. Wyrwałem mu się i łokciem próbowałem go odepchnąć. Nie miałem pistoletu. Nie sądziłem, żeby był potrzebny przy szukaniu Dimitriosa Aleidisa. I wątpię, czyby mi się teraz na co zdał. Ten olbrzym na pewno by mi go odebrał i połknął. - Sam idź na górę i się przekonaj - powiedziałem, starając się stłumić ból w głosie.
Znowu mnie puścił. Spojrzał na mnie ze smutkiem w szarych oczach. 

 - Nic mi nie jest - oświadczył. - Nie idzie mi o niańkę. Ale skocz ze mną na górę i łyknijmy po jednym.
- Nie podadzą ci. Słyszałeś, że to knajpa dla kolorowych.
- Osiem lat nie widziałem Velmy - powtórzył tym swoim głębokim, smutnym głosem. - Już osiem długich lat, jak jej powiedziałem do widzenia. Od sześciu lat do mnie nie pisze. Ale na pewno się okaże, że coś jej przeszkodziło. Pracowała tu. Miła dziewczyna. To idziemy na górę, co?
- OK! - wrzasnąłem. - Idę z tobą. Ale nie potrzebujesz mnie taszczyć. Daj mi iść. Czuję się dobrze. Jestem dorosły. Sam chodzę siusiu, i w ogóle. Tylko mnie nie taszcz.
- Mała Velma tu pracowała - powiedział miękko. Wcale nie słuchał, co mówię.
Poszliśmy na górę. Pozwolił mi iść o własnych siłach. Ramię mnie bolało. Kark miałem mokry.


Raymond Chandler "Żegnaj laleczko", tłumaczyła Ewa Życieńska.

Hollywoodzka opowieść




02.09.2004
 
Hollywoodzka opowieść sprzed lat: miałem umówione spotkanie z bardzo wpływowym producentem, który był akurat chwilowym pupilem wytwórni filmowych. Jak niosła wieść gminna, facet mógł nakręcić każdy film, bo miał ostatnio na swoim koncie same przeboje. Zadzwoniła do mnie jego kierowniczka produkcji i oświadczyła, że szef osobiście poprosił o spotkanie ze mną, ponieważ nadzwyczaj podobają mu się moje książki. Byłem zachwycony i podekscytowany. Doszły mnie słuchy, że producent ten słynie z wytwornych strojów. Tego dnia więc postarałem się wyglądać jak najlepiej. Miałem włoską koszulę Borrellego w niezwykłym odcieniu, której dotąd nie włożyłem, toteż uznałem, że tego dnia należy ją wyprawić w dziewiczy rejs. Koszula Borrellego, najlepszy garnitur, wyglansowane buty — i w drogę!
Gdy dotarłem do biura wytwórni, miałem wrażenie, jakbym znalazł się na planie Obywatela Kanea. Ledwie wszedłem, powitała mnie wystrzałowa sekretarka i powiodła przez ciąg pięknych pokoi wypełnionych światłem i bukietami egzotycznych kwiatów. Kwiatów, jakich nigdy przedtem nie widziałem na oczy. Kolejne, znacznie większe pomieszczenie, następne wystrzałowe sekretarki, jeszcze więcej światła i kwiatów… Wreszcie dotarłem do JEGO biura. Czekała tam na mnie kierowniczka produkcji, ubrana w przerażająco szykowny, czarny męski garnitur. Wymieniliśmy uścisk dłoni, po czym otworzyła drzwi do gabinetu szefa.
Wnętrze biura nie ustępowało rozmiarami boisku do koszykówki. Było OGROMNE. Daleko po drugiej stronie pokoju siedział szef. Spieniony na twarzy wydzierał się przez telefon, złorzecząc komuś po drugiej stronie połączenia. Wyglądał, jakby chciał go zabić. „O, wspaniale — pomyślałem — będzie miał dobry humor przed naszym spotkaniem”. I wtedy zdarzył się cud: tamten uniósł w końcu spojrzenie znad biurka, zobaczył nas i zastygł w bezruchu. Bez słowa odłożył słuchawkę. Asystentka odezwała się: „Panie X, to jest Jonathan Carroll, powieściopisarz”. Pan X natychmiast zerwał się z krzesła i ruszył do nas z wyciągniętą ręką, jak gdyby chciał się przywitać. Zacząłem podnosić rękę na powitanie, ale w ostatnim momencie dotarło do mnie, że jego dłoń jest uniesiona zbyt wysoko. Ujął w palce moją koszulę i zawołał: „Genialna koszula! Gdzie ją kupiłeś?” Odpowiedziałem mu, a on skinął głową i zapytał: „Kim jesteś?” Powtórzyłem  swoje imię i nazwisko, po czym na wszelki wypadek dodałem, że piszę powieści. „Co tu robisz?” „Byłem umówiony na spotkanie”. Spojrzał na mnie, jakbym miał dwie głowy. „Nigdy nie spotykam się z pisarzami. To świry. Pogadaj z nią”. Wskazał na swoją asystentkę i oddalił się.

Jonathan Carroll "Oko dnia" (Carrollblog), przełożył Jacek Wietecki.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Kilkanaście subiektywnych pytań

Marcel Proust

26.04.2005

Francuski powieściopisarz Marcel Proust był zdania, że abyśmy mogli poznać i zrozumieć innych, musimy  wpierw znać i rozumieć siebie. Dlatego wymyślił kilkanaście subiektywnych pytań, które powinny nam pomóc ujawnić nasze prawdziwe ja tudzież osobowości ludzi, którzy nas otaczają. 

„Co byś w sobie zmienił, gdybyś mógł?”
„Co uważasz za swoje największe osiągnięcie?”
„Gdzie byś chciał żyć?”
„Kto jest twoim ulubionym bohaterem literackim?”
„Którzy ludzie są twoimi bohaterami?”
„Jaką cechę najbardziej podziwiasz u mężczyzn?”
„Jaką cechę najbardziej podziwiasz u kobiet?”
„Czego najbardziej się lękasz?”
„Jaki jest obecny stan twojego umysłu?”
„Jakie jest twoje ulubione zajęcie (sposób spędzania czasu)?”
„Z którą postacią historyczną najsilniej się utożsamiasz?”
„Którą z żyjących osób najbardziej podziwiasz?”
„Jaką najcenniejszą rzecz posiadasz?”
„Kiedy i gdzie czułeś się najszczęśliwszy?”
„Co najbardziej cię wyróżnia?”
„Jakiej cechy najbardziej w sobie nie znosisz?”
„Jakiej cechy najbardziej nie znosisz u innych?”
„Jaka jest twoja największa ekstrawagancja?”
„Dokąd odbyłeś swoją ulubioną podróż?”
„Czego najbardziej nie lubisz w swoim wyglądzie?”
„Którą cnotę uważasz za najbardziej przereklamowaną?”
„W jakich sytuacjach kłamiesz?”
„Których słów lub zwrotów nadużywasz?”
„Czego najbardziej nie lubisz?”
„Co najbardziej cenisz w przyjaciołach?”
„W jaki sposób chciałbyś umrzeć?”
„Gdybyś po śmierci miał powrócić jako człowiek lub zwierzę, kim lub czym, twoim zdaniem, byś się stał?”
„Gdybyś miał powrócić jako przedmiot, co byś wybrał?”
„Jakie jest twoje życiowe motto?”
„Kto wywarł na ciebie największy wpływ?”

Jonathan Carroll "Oko dnia" (Carrollblog), przełożył Jacek Wietecki.

Odrobina masochizmu

Jonathan Carrroll

04.05.2005
 
Czasami mam ochotę na odrobinę masochizmu — to coś takiego jak chęć, by wziąć do ust świeży chrzan  — otwieram wtedy strony księgarni Amazon.com, żeby poczytać recenzje moich książek napisane przez  czytelników. Skrajna przesada i zajadła złośliwość niektórych negatywnych recenzji nie przestaje mnie  zdumiewać. Ich — jak to się mówi? — zacietrzewienie.
Jeśli mnie nie podoba się jakaś książka, odkładam ją po pięćdziesięciu stronach i zaczynam czytać coś innego. To chyba brzmi logicznie, prawda? Jeśli film nudzi mnie albo denerwuje, to po półgodzinie wyłączam  wideo i biorę się do czegoś innego. Jednak ci czytelnicy nie tylko kończą je czytać, ale jeszcze zadają sobie trud, aby wejść do Amazonu i napisać recenzję, w której traktują te książki tak, jakby zamordowały ich  matki albo pokradły im oszczędności całego życia.
O co tu chodzi? Nie przypominam sobie, aby jakakolwiek książka, którą przeczytałem, wywołała we mnie  aż taką wściekłość. Łącznie z najgorszą lekturą w moim życiu, czyli The Golden Warrior Hope Muntz, którą musiałem przeczytać w dziesiątej klasie na języku angielskim.

Jonathan Carroll "Oko dnia" (Carrollblog), przełożył Jacek Wietecki.

środa, 24 kwietnia 2013

Gra z istnieniem

"W liście do Du Campa znalazło jednak wyraz coś jeszcze, coś, co okaże się zasadnicze dla sposobu, w jaki Flaubert będzie uprawiał literaturę - jego szaleńczy, gorączkowy pośpiech, jego niedające się opanować pragnienie, żeby w jakiś sposób koniecznie zatrzymać zmarłą, jeśli nie ją całą, to chociaż jej twarz, dłoń, popiersie, pukiel, cokolwiek. Zatrzymać ją - ale nie ją samą jako nieżywe ciało, tylko różne materialne znaki jej nieobecności: maskę pośmiertną, odlew jej dłoni albo 'te biedne przedmioty', kolorowy szal czy pulpit, których żyjąc dotykała.

Popiersie Caroline [...] stanęło na postumencie w jego gabinecie w Croisset i pozostało tam aż do dnia jego śmierci. Bo Flaubert pracował w obecności zmarłych i troszczył się o ich dzieci [...]. Obecność zmarłych nie stała się może tematem jego literatury w takim samym sensie, w jakim były nim na przykład obyczaje prowincji, owładnięta namiętnością kobieta, wieczna głupota czy religie starożytne z ich krwawą liturgią. Był to raczej temat tematów - czarna podszewka wszystkich jego książek, dzięki której tkanina literatury nabiera u niego ciała i barwy.

Chociaż w niektórych miejscach dzieł Flauberta, podobnie jak w niektórych momentach jego życia, zdarza się przecież, że podszewka prześwieca spod tkaniny swoim ciemnym blaskiem. Tak dzieje się na przykład w tych kilku tajemniczych momentach Trzech baśni, kiedy nagle odnosi się wrażenie dotknięcia żywej tkanki, jakby Flaubert jakąś tylko sobie znaną techniką literackiej intarsji włożył do tekstu własną żałobę. Tak dzieje się wtedy, kiedy Julian przesypuje między palcami siwe włosy swojej matki, którą sam przed chwilą zamordował - gestem mimowolnym, trwającym mgnienie, intymnym. Podobnie w tej nieskończenie prostej scenie z Czystego serca, kiedy pani Auban z Félicité razem przeglądają rzeczy zmarłej Virginie, a słońce oświetla 'te biedne przedmioty' i widać na nich 'wszystkie fałdki i zmarszczki, które powstały wskutek ruchów tamtego ciała'. To nie są sceny, które dałoby się wymyślić albo podpatrzeć z bliskiej odległości - oglądamy je tu w zbyt dużym zbliżeniu i w dziwnie zagęszczonej aurze, są to zresztą takie sytuacje, które w życiu zazwyczaj odbywają się bez świadków. Nie ulega żadnej wątpliwości, że w tych fragmentach Flaubert przypisał swoim bohaterom własne doświadczenia związane ze śmiercią matki i siostry - to on razem z matką przeglądał rzeczy zmarłej Caroline i to on przesypywał między palcami włosy swojej nieżyjącej matki.

Takich zabiegów nie da się uzasadnić tylko troską o realizm, są one czymś więcej - czymś, co wykracza poza granice literatury, zmieniając ją w rodzaj gry z istnieniem. Myślę, że te dokonywane przez Flauberta literackie intarsje wspomnień to miały być w jego zamyśle prawdziwe pogrzeby zmarłych najbliższych [...]. To był jego sposób na zapewnienie im życia wiecznego, znacznie lepszy niż zwykły pogrzeb, który tak często nie spełnia wiązanych z nim oczekiwań, a nawet urąga pamięci zmarłego, przede wszystkim zaś nie daje żadnych perspektyw na wieczność dłuższą niż ta wyznaczana przez trwałość kamiennego nagrobka. Bo Flaubert należał do tych osób, które z większości pogrzebów, w jakich biorą udział, wracają głęboko urażone wulgarnością ceremonii oraz jej całkowitą nieadekwatnością. Nie inaczej było z pogrzebem Caroline. [...]".

Renata Lis, Ręka Flauberta, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2011, s. 34-36.

7 życiowych zasad


wtorek, 23 kwietnia 2013

"Brzechwa nie dla dzieci" Mariusz Urbanek i Wydawnictwo Iskry

Mariusz Urbanek

Brzechwa nie dla dzieci

ZAPOWIEDŹ!

Data wydania: 2013-05

Prezentacja postaci i dorobku znanego nam wszystkim od wczesnego dzieciństwa, autora zabawnych wierszyków, bajek i pełnych humoru rymowanek. Mało kto wie, że był on także wybitnym prawnikiem walczącym o prawa autorskie twórców literackich, jednym z założycieli ZAiKS-u i jego długoletnim prezesem, namiętnym karciarzem, a o jego przygodach miłosnych można by napisać barwną powieść...

Bogate tło historyczne - świat kabaretów i teatrzyków rewiowych dwudziestolecia, literaci i ich dzieła w trybach socrealizmu, nierozwiązany problem, czy autor wierszy o Stalinie może być obecnie patronem instytucji kultury - dopełnia opis losów i rozwoju osobowości twórczej pisarza doskonale rozpoznawanego przez pokolenia dziadków, rodziców i najmłodszych czytelników książek.

"Tyrmand nie był bikiniarzem"

Leopold Tyrmand

Dla jednych był moralnym drogowskazem czasu PRL-u, inni uważali go za niepoważnego bikiniarza. O tym, kim naprawdę był Leopold Tyrmand, rozmawiamy z Mariuszem Urbankiem, autorem książki "Zły Tyrmand", w której o popularnym pisarzu opowiadali autorowi ludzie wcześniej sami sportretowani na łamach "Dziennika 1954" i innych książek Tyrmanda (m.in. Agnieszka Osiecka, Irena Szymańska, Stefan Kisielewski, Zygmunt Kałużyński i Szymon Kobyliński).

Beata Gigiel: Jedni nazywali go wzorem elegancji, inni mawiali, że ma fryzjerczykowaty wygląd– napisał pan w swojej książce "Zły Tyrmand" o ikonie Warszawy.
 

Mariusz Urbanek: Ikonie Warszawy lat 50. Zygmunt Broniarek powiedział mi, że w czasach, kiedy nie było jeszcze telewizji, on cieszył się popularnością wręcz telewizyjną. Kiedy szedł Alejami Jerozolimskimi albo Nowym Światem, wiadomo było, że to właśnie idzie Leopold Tyrmand – człowiek od jazzu i kolorowych ciuchów.
 
I skarpetek w paski, które stały się niemal jego znakiem firmowym.
 

Jest w różnych opowieściach o Tyrmandzie sprzeczność - czy był, jak mówią jedni, bikiniarzem, czy, jak chcą inni, ubierał się w sposób elegancki i stonowany. Choć w tym stonowaniu jego legendarne kolorowe skarpetki wyróżniały się jeszcze bardziej. To było wyzwanie rzucone ustrojowi i wszechogarniającej szarzyźnie. Mówiło się, że jeżeli przy stole siedzi siedmiu facetów i sześciu z nich jest ubranych w szare garnitury z samodziałowego materiału, który został właśnie rzucony do MDM-u, natomiast siódmy wygląda na ich tle jak kolorowy paw – to tym siódmym jest właśnie Leopold Tyrmand. Ja jestem przekonany, że on był naprawdę bardzo elegancko ubrany. Takie są świadectwa osób mu bliskich. Tych, które znały go nie tylko z anegdoty, albo marzyły, żeby choć raz napić się z Tyrmandem wódki, ale jego przyjaciół i związanych z nim kobiet. A one przecież wiedziały, jak się ubierał. Zresztą poświadczają to zdjęcia. Bikiniarza próbowali zrobić z niego ci, którzy zazdrościli mu barwności, luzu, a także młodych i pięknych dziewczyn, wpatrzonych w Tyrmanda jak w obraz. Był raczej arbitrem elegancji niż bikiniarzem.
 
Elegancki, ale ekscentryczny i chimeryczny, potrafił nagle zerwać kontakty z najlepszymi i najwierniejszymi przyjaciółmi.
 

Był bardzo wymagający. Chyba nie pasował do czasów, które nastały po 1945 roku. Jego elegancja to nie była wprawdzie elegancja Starszych Panów – Wasowskiego i Przybory – ale Tyrmand pielęgnował wiele z przedwojennych obyczajów. Oczekiwał, że ludzie będą punktualni, będą odpowiadali na korespondencję i będą przestrzegali reguł kindersztuby. Potrafił być rzeczywiście bezwzględny. Jeżeli ktoś naruszył dobre obyczaje, to, jak Witkacy, był przez Tyrmanda przesuwany na liście przyjaciół z pozycji siódmej na np. dziewięćdziesiątą trzecią. Tyle, że on nie informował nawet o tym zainteresowanego. Po prostu nagle ktoś zauważał, że dawny przyjaciel jest dla niego bryłą lodu. 
 

75 książek, które musi przeczytać każdy facet


Lista znaleziona w sieci  na stronie "75 książek dla niego" o TUTAJ. Do każdej pozycji dołączony jest jej opis, krótkie streszczenie. Autor listy we wstępie pisze o niej tak:

"Książkowe, niezbęde pozycje z którymi powinien zetknąć się każdy mężczyzna: lista pra­­­wdopodobnie niekompletna, stronnicza, bazująca na wybitnych dziełach literatury światowej. Tematy zawarte w poszczególnych powieściach pomogą Ci lepiej zrozumieć istotę pewnych spraw, ukształtować poglądy na politykę, religię, miłość itd. a także stać się inspiracją do kreatywnych działań. Miłej lektury!"

Ciężkie frajerstwo


"Skonfundowany milczeniem studentów pytanych o ich ulubione książki, od paru lat dodaję na wszelki wypadek: "Kafka - wielki pisarz niemiecki" albo "Dostojewski, rosyjski myśliciel religijny i polityczny". Dawniej, gdy to robiłem, słyszałem śmiech. Dziś tego śmiechu już nie słyszę. [...] Dzisiejszy student wie, że kupowanie książek się nie opłaca, a ich czytanie uchodzi za ciężkie frajerstwo".

Piotr Nowak, Hodowanie troglodytów, Rzeczpospolita, 29.06.2012.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Samotność w dużym mieście


Edward Hopper Nighthawks
W tym roku odkryłem dla siebie obrazy Edwarda Hoppera. Ich atmosfera melancholii, samotności, zawieszenia poza czasem i przestrzenią, pewnej magiczności, współgrała bowiem dobrze z tym co czułem gdzieś głęboko w duszy. Ludzie na jego obrazach, będący blisko siebie, często są samotni i wyobcowani. To wszystko robi trochę przygnębiające wrażenie, niemniej jednak jest bardzo interesujące. Jego obrazy "mówią" i, mimo statyczności, wiele na nich się dzieje. Każdy musi sam odkryć ukryte w nich znaczenia.

niedziela, 21 kwietnia 2013

"55"



"55"

Od jakiegoś czasu po blogosferze krąży nowy wirus, o nazwie "55". Nawiasem mówiąc dobry tytuł dla thrillera lub horroru, było już przecież kilka w tym stylu, choćby "Siedem". Wirus dopadł w końcu i mnie, okazło się jednak, że jest przyjazny, chociaż rzeczywiście dosyć zaraźliwy. Zaatakował, kiedy odwiedzałem bloga Agaty Adelajdy Książka na półce i sprawy domowe. Okazałem się mało odporny ...


sobota, 20 kwietnia 2013

"Nikt tylko ty" Charles Bukowski

Charles Bukowski

NIKT TYLKO TY

nikt nie może cię uratować, tylko
ty sam.
raz po raz będziesz lądował
w prawie niemożliwych
sytuacjach.
tamci raz po raz będą próbowali
podstępem, ukradkiem i
siłą
zmusić cię, żebyś uległ, dał za wygraną i (lub) po cichu umarł
w sobie. 


poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Konkurs P.C. Cast



KONKURS P.C. Cast

17 kwietnia odbędzie się premiera najnowszej książki P.C. Cast – „Powrót bogini”, wydanej w 2 częściach. Z tej okazji wraz z Wydawnictwem Harlequin przygotowaliśmy dla Was konkurs, w którym możecie wygrać 3 zestawy zawierające 2 tomy książki „Powrót bogini”.
I nasze pytanie: Podaj imię głównej bohaterki książki „Powrót bogini”
Odpowiedź prosimy przesłać na adres:   konkurs@polskieksiegarnie.pl podając imię i nazwisko, miasto, odpowiedź na pytanie
 
Start: 15.04.13. godz. 12:30
 
Zakończenie: 17.04.13 godz. 23:59
 
Wyniki: 18.04.2013

Organizatorzy: Polskie Księgarnie i Wydawnictwo Harlequin