26 października 1962 roku, piątek
We
wrześniu, czternaście lat temu, zacząłem pisać dziennik. W
październiku, trzy lata temu, spaliłem bez żalu kilkanaście albo
dwadzieścia kilka tomów, po dwieście stron blisko każdy. Uczucia dla
tego dziennika straciłem już mniej więcej na trzy lata przed spaleniem,
prowadziłem go coraz mniej regularnie, w ostatnich latach przed auto da
fe zupełnie nie. Monstrum składało się z trzech motywów: potrzeba znalezienia się jakoś sam na sam z czystym
papierem (było to na długo przed debiutem), potrzeba załkania przed
kimś, choćbym to był ja sam, gromadzenia jakichś doświadczeń, notatek z
lektury, poglądów etc. Trzy potrzeby to oczywiście uproszczenie. Ani
granica między nimi nie była wyraźna, ani ich liczba nie jest
ostateczna. Podobnie z motywami zaprzestania tej akcji. Najprostszy i
najbardziej powierzchowny to ten, że zacząłem pisać zawodowo.
Rzeczywiście, w miarę jak drukowałem, przestałem się oddawać temu
młodzieńczemu rękopiśmiennictwu. Choć prowadziłem dziennik jeszcze długo
po tym, jak zostałem „pisarzem”. Te
parę kilo moich przeżyć serdecznych spaliłem, oczywiście ze strachu
przed niepowołanym czytelnikiem w przyszłości. Zdałem sobie sprawę z
tego, że ich przed nim nie uchronię, po włamaniu do mojego krakowskiego
pokoju, dokonanym, kiedy byłem w Ameryce. W naszym kraju sejfy nie
istnieją, zdaje się, a jeżeli istnieją, to nie mam do nich zaufania. Ale
nie tylko dlatego. W owym czasie ogarnął mnie najsilniej strach przed
cmentarzem, przed tym, jakim już nie byłem, przed starzyzną. [...] Może
wstydziłem się siebie, chciałem się wyprzeć małego, ale garbatego
przodka, jakim byłem sam dla siebie. Zresztą nie będę mnożył tłumaczeń. Mniej
więcej po trzech latach od daty ogniska, które miało tak ładnie
zaznaczyć odejście mojej młodości, a w jakieś sześć po wygaśnięciu owego
instynktu samoskargi i mówienia do siebie doznaję podobnego odruchu
pisania. [...]
Należę do pokolenia, dla którego pojawienie się samolotu na niebie było
sensacją. I dlatego piszę na maszynie, a nie moim ukochanym sposobem,
piórem i na dobrym papierze. [...] Ale po co właściwie tłumaczę się tak i
przed kim? Oczywiście
nie trzeba się okłamywać. Warto by ustalić granice, co powinno być
sprecyzowane w słowach dla samego siebie, a co pominięte. [...] Ustalmy
więc uczciwie: to, co zaczynam, może czytać każdy. Rozmowa
towarzyska nie jest dla mnie ani narzędziem, ani sposobem. Tylko za
pomocą papieru staję się swobodnym dyskutantem, a próby z magnetofonem
dały żałosne rezultaty. Żałuję, że nie mam wyraźnego pisma, bo maszyna do pisania nie jest całkiem obłaskawiona. Mam nadzieję, że się przyzwyczaję do tej formy. Na razie czuję się nieswojo. Koniec przedmowy.
Sławomir Mrożek, Dziennik, t. 1: 1962–1969, Wydawnictwo Literackie 2010, s. 5–7.
Żródło: Płaszcz zabójcy,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz