piątek, 30 listopada 2012

Wróć obejrzeć czaszki!


Katedra w Hereford - ściana grobowa.

Może to jakaś skaza na charakterze, ale mnie osobiście nigdy nie ciągnęło do nagrobków. Wiem, że tak wypada kiedy przyjedziesz do jakiejś wsi czy miasteczka, powinieneś zaraz pędzić na cmentarz i zachwycać się mogiłami. Ja jednak zawsze sobie odmawiam tej rozrywki. Nie bawią mnie też spacery po mrocznych, wyziębionych kryptach i odczytywanie epitafiów w towarzy­stwie dychawicznych staruszków. Nawet widok winkrustowanego w kamień kawałka pękniętego mosiądzu nie budzi we mnie uczucia prawdziwego szczęścia.
Jakże wstrząśnięci są zacni zakrystianie, widząc, z jakim ka­miennym obliczem czytam ekscytujące tablice pamiątkowe, jak nik­ły entuzjazm budzą we mnie dzieje miejscowych rodów, a moje źle skrywane pragnienie, by wyjść na zewnątrz, rani ich uczucia.
W pewien złocisty, słoneczny poranek opierałem się o niski, ka­mienny murek, który otaczał niewielki wiejski kościółek. Pykałem z fajki i oddychałem słodyczą, jaką tchnął ten sielski, cichy obrazek - szary, sędziwy kościółek, porosły bluszczem, z osobliwym rzeźbio­nym w drewnie gankiem; biała drożyna wijąca się ze wzgórza po­między szpalerem strzelistych wiązów; kryte strzechą chaty, wy­zierające sponad starannie przystrzyżonych żywopłotów; srebrzy­sta rzeka w parowie, lesiste wzgórza w oddali!
Pejzaż był cudowny, idylliczny, poetycki. Wzbudził we mnie wzniosłe pragnienia. Poczułem się dobry i szlachetny. Ogarnął mnie wstręt do wszelkiego grzechu i występku. Zamieszkam w tej wsi i już nigdy nie wyrządzę nikomu krzywdy, będę prowadził przy­kładne, nienaganne życie, na starość moje włosy przyprószy siwi­zna, nobliwą twarz pobrużdżą zmarszczki...
W tym momencie wybaczyłem wszystkim moim znajomym i krew­nym ich występność i złośliwość i pobłogosławiłem im. Nie wiedzieli, że im pobłogosławiłem. Oddawali się swemu zatraconemu życiu zu­pełnie nieświadomi tego, co ja, hen, daleko, w tej cichej wiosce dla nich uczyniłem. Jednak uczyniłem to, i żałowałem tylko, że nie mogę dać im o tym znać, bo chciałem, żeby byli szczęśliwi. Wciąż pogrążony byłem w tych wszystkich wzniosłych, tkliwych myślach, gdy nag­le wytrącił mnie z rozmarzenia ostry, piskliwy głos:
-Już idę, panie złoty, już idę. Ze wszystkim się zdąży, proszę łaskawego pana.
Podniosłem wzrok i ujrzałem zarośniętego starca: kuśtykał ku mnie przez cmentarz, niosąc w ręku potężny pęk kluczy, które trzęsły się i dzwoniły przy każdym kroku.
Szlachetnym, milczącym gestem dałem mu znak, by nie zakłócał mi spokoju, lecz on dalej się zbliżał, skrzecząc bez ustanku:
- Już idę, panie złoty, już idę. Trochu jestem chromy. Jużem nie taki żwawy jak onegdaj. Tędy, łaskawco.
- Odejdź, obmierzły starcze, pókiś cały - powiedziałem.
- Zarazem przyleciał, panoczku - odparł. - Moja kobita ino co was ujrzała. Pan pójdzie za mną.
- Odejdź - powtórzyłem - zostaw mnie, zanim wyjdę z siebie i przetrącę ci kark.
Robił wrażenie zaskoczonego.
- Pan nie chce zobaczyć grobowców? - spytał.
-Nie - odparłem. - Nie chcę. Chcę zażyć chwili samotności, wsparty o ten krzepki, stary mur. Odejdź, nie przeszkadzaj mi. Ki­pią we mnie piękne i szlachetne myśli, gdy tak stoję, i jeszcze po­stoję, bo to przyjemne i zdrowe. Na to przychodzisz ty, dręczysz mnie i doprowadzasz do szału, odpędzasz wszystkie moje wzniosłe uczucia tym swoim głupim gadaniem o grobowcach. Odejdź i za­łatw sobie tani pochówek, a ja zapłacę połowę kosztów.
Zamurowało go na chwilę. Przetarł oczy i przyjrzał mi się uważ­nie. Od zewnątrz wyglądałem na istotę z tego świata, więc coś mu się nie zgadzało.
- Pan nietutejszy? Pan tu nie mieszka?
- Nie - odparłem - nie mieszkam. Gdybym mieszkał, ciebie by tu nie było.
- Ano to pan chce obejrzeć grobowce - groby - pochowane ludzie, wie pan - trumny!
- Kłamco! - odrzekłem, tracąc panowanie nad sobą. - Nie chcę oglądać grobowców - twoich grobowców. W imię czego? Mamy swo­je własne groby, moja rodzina. Mój wujek Podger ma grób na cmen­tarzu Kensal Green, który jest ozdobą całej okolicy. Krypta mojego dziadka w Bow może pomieścić ośmiu zwiedzających, a moja cioteczna babka Susan ma ceglany grobowiec na cmentarzu w Finwiley, z płaskorzeźbą w kamieniu nagrobnym, która przypomina czajniczek do kawy. Płyta nagrobna kosztowała ciężkie pieniądze. Kiedy zapragnę grobów, tam się idę rozkoszować. Nie chcę grobów obcych ludzi! Ale jak ciebie pochowają, wpadnę złożyć wizytę na twoim grobie. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić.
Wybuchnął płaczem. Powiedział, że na jednym z grobów jest odła­mek kamienia, który ponoć stanowi pozostałość figury mężczyzny, a innym zaś wygrawerowane są słowa, których nikomu nie udało się jeszcze odcyfrować.
Byłem nieustępliwy. Łamiącym się głosem zapytał:
- Może zobaczy pan przynajmniej pamiątkowe okno.
Nie ugiąłem się nawet przed tą pokusą, więc uciekł się do swego ostatniego atutu. Podszedł bliżej i wyszeptał chrapliwie:
- Mam w krypcie parę trupich czaszek, chodź pan obejrzeć. Tak, tak, chodź obejrzeć trupie czaszki! Młody człowiek na wakacjach musi się trochę rozerwać. Chodź obejrzeć moje czaszki!
Odwróciłem się i uciekłem, a gdy biegłem, słyszałem jego nawo­ływania:
-Tak, tak, chodź obejrzeć moje czaszki! Wróć obejrzeć czaszki!

Jerome K. Jerome "Trzech panów w łódce (nie licząc psa)", tłumaczenie Tomasz Bieroń.

Nie ma „wielkich poetów" - istnieją tylko dobre wiersze

1958

Pisarz-kłamca. Jak każdy inny kłamca, kłamie nawet wtedy, gdy opisuje rzeczywistość przedmiotów. Nie fałszuje faktów - fałszywa jest cała jego istota. Na przykład pisze w powieści, że „welon zmierzchu okrył jesienny las" i czytelnika ogarnia pełne obrzydzenia podejrzenie, że go oszukują, bo pisarz kłamie, nie potrafi napisać prawdy, wtedy w powieści nie było żadnego zmierzchu, a bohater wcale nie brodził po jesiennym lesie, lecz jadł jajko na miękko w kawiarni.

Objawy rozpadu - na scenie, w sztukach plastycznych, w literaturze, na ekranie filmowym - są monotonne i powszechne. Nie ma już bohatera, wszyscy noszą maski. Ani przyczyna, ani sens objawów tego rozpadu nie stanowią problemu, można je w końcu wyjaśnić.

Rozbicie atomu nie pozostało odizolowanym zjawiskiem fizycznym; reakcja łańcuchowa postępuje dalej, w sztukach i w literaturze. Bardziej tajemnicze jest, co się tak rozpada. Obraz świata? Surowa materia? Ludzka świadomość? Brodaty, dziobaty błazen to w końcu tylko skutek. Ale skutek c z e g o? To niewiadome.


Listy D.H. Lawrence'a. Większość z nich napisał w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy został internowany w Anglii, ponieważ był pacyfistą. Nigdy nie miał pieniędzy, wiecznie w groszowych kłopotach, włóczył się po Europie, Ameryce, Australii. Do dziś nie uznaje się tak naprawdę tego, co w jego prozie jest silne, oryginalne, nie uznaje się protestu - dostrzega się tylko źle rozumianą i nazbyt silnie wyeksponowaną erotykę. Był niezłym pisarzem, ale - podobnie jak Gide, inaczej, ale podobnie! - maniacko usiłował stworzyć religię z Cielesności i ceremonie Rozkoszy przedstawiał jak liturgię; a wówczas zawsze tracił formę.

W Ameryce czas płynie tak niepojęcie prędko, jak nigdy w Europie. Czyżby działała tu inna miara czasu, podobnie jak inne są miary długości czy objętości? Może tutejsza godzina ma nie sześćdziesiąt, lecz tylko czterdzieści osiem minut? To możliwe. Wyjęto z mojego czasu - w sekrecie - kilka jednostek, bo time is money.

Nie ma „wielkich poetów" - istnieją tylko dobre wiersze.

Sandor Marai "Dziennik".

Pakowanie jest moją chlubą


Źródło
Zaproponowałem, że będę pakował. Przyznaję bez bicia, że pakowanie jest moją chlubą. Należy do tych licznych umiejętności, w których czuję się niedoścignionym mistrzem. (Sam jestem czasem zaskoczony, jak wiele jest tych dzie­dzin). Nie widziałem powodu, by kryć się z tym przed George'em i Harrisem. Powiedziałem, żeby mnie pozostawili całą sprawę. Gotowość, z jaką przystali na moją propozycję, miała w sobie coś taje­mniczego. George nabił fajkę i umościł się w fotelu, a Harris skrzy­żował nogi na stole i zapalił cygaro.
Rozmijało się to zupełnie z moimi intencjami. Chodziło mi, rzecz jasna, o to, bym ja sterował całą robotą, a oni karnie wykonywali polecenia, no, chyba że nie umieliby sobie z czymś poradzić - odsu­wałbym ich wtedy na bok z życzliwym „Ech, ty...", „Daj, ja to zro­bię", „Proszę, wcale nie takie trudne!" Słowem, chciałem, żeby się odrobinę podszkolili pod moim kierunkiem. Byłem poirytowany, że tak opacznie mnie zrozumieli. 
Nic mnie bardziej nie irytuje niż wi­dok ludzi, którzy się obijają, gdy ja pracuję. Mieszkałem kiedyś z człowiekiem, który doprowadzał mnie tym do szaleństwa. Rozwalał się na sofie i godzinami patrzył, jak pracu­ję koło domu, chodził za mną po pokojach i wodził za mną oczyma. Powiedział, że to dla niego prawdziwe dobrodziejstwo tak patrzeć, jak się krzątam. Nabiera dzięki temu przekonania, że życie nie jest czczym snem, który można przedrzemać, ziewając z rzadka, lecz wzniosłym posłannictwem, pełnym trudów i obowiązków. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem zupełnie się nie załamał, zanim mnie po­znał, gdy nie miał nikogo, komu mógłby się przyglądać przy pracy.
Ja jestem z innej gliny. Nie potrafię siedzieć bezczynnie i pat­rzeć, jak ktoś inny wypruwa sobie żyły. Ja chcę wstać i nadzorować, chodzić dokoła niego z rękami w kieszeniach i mówić, co ma robić. Taką już mam energiczną naturę. To silniejsze ode mnie.
Nic jednak nie powiedziałem, tylko zacząłem pakowanie. Robota okazała się bardziej czasochłonna, niż początkowo sądziłem. W końcu jednak zapakowałem walizę, usiadłem na niej i zapiąłem rzemienie.
- Nie będziesz pakował butów? - spytał Harris.
Rozejrzałem się dokoła i stwierdziłem, że istotnie zapomniałem o butach. Cały Harris. Nie mógł, oczywiście, pisnąć choć słówka, zanim zamknąłem i zapiąłem walizę. A George zaśmiał się - tym swoim irytującym, głupkowatym, rzężącym śmiechem, który dopro­wadza mnie do białej gorączki.
Otworzyłem walizę i włożyłem do środka buty. Nagle, gdy mia­łem ją z powrotem zamknąć, naszła mnie straszna myśl. Czy zapa­kowałem swoją szczoteczkę do zębów? Nie wiem, jak to się dzieje, ale nigdy nie pamiętam, czy zapakowałem szczoteczkę do zębów.
Szczoteczka do zębów zawsze mnie prześladuje podczas podróży, i zatruwa mi życie. W nocy śni mi się, że jej nie zapakowałem, bu­dzę się zlany zimnym potem, wstaję z łóżka i wszędzie jej szukam. Rano pakuję ją, zanim umyję zęby, po czym się okazuje, że jest na samym dnie walizki. Przy ponownym pakowaniu zapominam ją włożyć do środka, w ostatniej chwili biegnę po nią na górę i niosę na stację w chusteczce do nosa.
Oczywiście musiałem przetrząsnąć całą walizę i oczywiście szczo­teczki do zębów nie znalazłem. Gdy wszystko przerzuciłem, dokoła powstał chaos, jaki zapewne poprzedzał stworzenie świata. Oczy­wiście na George'ową i Harrisową natknąłem się po sto razy, ale swojej nie znalazłem. Wkładałem rzeczy do walizki po jednej, uno­sząc je i potrząsając. Znalazłem szczoteczkę w bucie. Znów wszyst­ko zapakowałem.
Kiedy skończyłem, George spytał, czy jest w środku mydło. Po­wiedziałem, że guzik mnie obchodzi, czy jest w środku mydło.

Jerome K. Jerome "Trzech panów w łódce (nie licząc psa), tłumaczył Tomasz Bieroń.

czwartek, 29 listopada 2012

Linie rąk


Z listu rzuconego na stół wypływa linia, która biegnie po sosnowej desce i schodzi po nodze stołu. Wystarczy popatrzeć, by odkryć, że w dalszym ciągu idzie po parkiecie, wspina się na ścianę, na reprodukcję obrazu Bouchera, obrysowując linię pleców kobiety spoczywającej na kanapie, wreszcie przez sufit wychodzi na dach i po piorunochronie schodzi na ulicę. Tutaj trudno ją śledzić, bo jest duży ruch, ale skupiwszy się zobaczymy, że po kole wchodzi do autobusu, stojącego na rogu, który teraz jedzie do portu. Tam schodzi po nylonowej pończosze pasażerki o najjaśniejszych włosach, wkracza na wrogie terytoria celne, pełza, czołga się i zygzakuje aż do głównego nabrzeża, gdzie (ale to trudno dojrzeć, tylko szczury idą za nią, żeby dostać się na pokład) wsiada na statek, którego turbiny już dźwięczą, biegnie po deskach pokładu pierwszej klasy, z trudem omija główny luk i w kabinie, gdzie smutny pan popija koniak i słucha syreny zapowiadającej odjazd, idzie w górę po szwie jego spodni, po kamizelce, po czym ześlizguje się do łokcia i ostatnim wysiłkiem chroni się w prawej dłoni, która w tym samym momencie zaciska się na kolbie rewolweru.

Julio Cortazar "Opowieści o kronopiach i famach", przełożyła Zofia Chądzyńska, Muza, Warszawa 1999, s. 96.

"Listy" van Gogha

Vincent w wieku 13 lat, 1866

Listy van Gogha. Pisał do Thea w taki sposób, w jaki bracia bliźniaki rozmawiają ze sobą w kołysce. List, w którym odkrywa, że „umie malować". Inny, kiedy z entuzjazmem powiadamia, że „rozpoznał w krajobrazie kolory". Album fotografii rodzinnych van Goghów: marynarz, dwóch handlarzy dzieł sztuki, twarze o wymownych spojrzeniach, indywidualności. Mądre oczy matki, czoło cheruba u Theo: był tym „drugim", który nie został artystą, ale dzięki Vincentowi poznał, co oznacza bycie artystą. Pierwsza fotografia Vincenta zrobiona w trzynastym roku życia: młodzieńcza twarz geniusza, dzikie, spłoszone spojrzenie jak u Rimbauda. Jego przepraszające listy z domu dla obłąkanych, kiedy skarży się, że „papier, płótno, farby, wszystko takie drogie". Bywają dzieła, które zyskują odzew za życia artysty, a potem umierają wraz z nim; jakby w chwili śmierci twórcy wygasała więź dzieła ze światem. Inny wariant, kiedy dzieło, które za życia artysty nie zyskało żadnego odzewu, z chwilą śmierci twórcy zaczyna żyć, błyszczeć, wszyscy odpowiadają na nie, doceniają, i owszem, a czasem nawet i przeceniają. To stało się z van Goghiem. I z Bartokiem. I z Krudym.

Sandor Marai "Dziennik".

Murzyni

W jednej z bocznych uliczek zaniedbanego kąta Broadwayu, przed wielopiętrową kamienicą zamieszkaną przez proletariat, na brzegu chodnika stoi okutana w szmaty stara Murzynka i zachrypniętym głosem, obojętnie i niedbale, jak to zwykle uliczni muzycy, śpiewa jakąś południową pieśń. Na głos śpiewu nie otwiera się ani jedno okno, domy pozostają głuche. W Neapolu czy Paryżu w takich chwilach sypią się już z okien opakowane w papier drobniaki. Lecz pomimo to siwowłosa Murzynka dalej śpiewa pustej, ponurej, głuchej ulicy, śmietnikom, stoi w zdartych butach, brudnych pończochach, nędznych, starych łachach i śpiewa pod ciemnoszarym niebem swoją murzyńską kołysankę.

[...]

Niewidomy Murzyn w metrze. W dłoni trzyma aluminiową laskę, która służy mu do orientacji podczas ruchu: przypomina antenę z radarem. Ma jeszcze grubą, oprawioną w skórę książkę napisaną brajlem. Wygląda na muzyka, ubrany w czarne spodnie, śmieszny smoking, plastron, czarny krawat. Wodząc wskazującym palcem prawej ręki, szybko czyta, na przeczytanie strony wystarcza mu pół minuty. Czasem, gdy dochodzi do śmiesznej sceny, uśmiecha się. Ten uśmiech jest straszny: człowiek całkowicie odgrodzony od świata. Jak dziś artysta.

[...]

W jednej z kawiarenek Greenwich Village, gdzie brudne podwórko przerobiono na patio, zjawia się para murzyńska: ona młoda, z zadartym nosem, bardzo piękna, pikantna twarz, coś takiego jak na obrazach Bouchera bezwstydne markizy - od stóp do głów w czerni, dosłownie. Mężczyzna wysoki, chudy, bocianie nogi. Ma „arystokratyczne" ręce i kształt głowy. A także zachowanie. „Arystokrata" nie jest zjawiskiem rasowym ani klasowym. Ktoś „nim" jest - a kto inny nie.

[...]

Murzyński chłopiec z autentycznym, rdzennym akcentem hamburskim rozmawia, dyskutuje, gada na poczcie - w dialekcie - z urzędnikiem. Ma może z siedemnaście lat. To jeden z kilku tysięcy, którzy urodzili się tu w pierwszych latach okupacji powojennej - ojciec był Murzynem, któregoś dnia wrócił do Alabamy i przestał pisać, a Fraulein została z dzieciątkiem. Chłopak jest całkiem czarny i - ku większej chwale hitlerowskiej teorii rasy - jest też doskonałym, czystym rasowo Niemcem: matka aryjka, ojciec nieznany. Ten Murzyniak jest też pełnoprawnym obywatelem niemieckim, jak kilka tysięcy jemu podobnych. Póki był malutki, wszyscy go pieścili: „Jakie słodkie Murzyniątko!" - i częstowali czekoladą. Teraz dorósł i zaczynają się problemy, bo pełnoprawny, czysty rasowo obywatel niemiecki jest czarny jak smoła.

Sandor Marai "Dziennik".

Zarodek powieści

Od trzech lat noszę w sobie opasłą powieść. Jej akcja dzieje się w Sewennach, gdzie w życiu nie byłem. Mam już pierwsze zdanie: "Nocami przy pełni księżyca Amelia Rocheblave, zupełnie naga, wydając obłąkańcze okrzyki, powalała drzewa mocnymi uderzeniami topora". Historia opowiada o dwóch siostrach, każda z nich uosobią przeznaczenie tej drugiej. Jest jeszcze znachor, który zajmuje się wywoływaniem wypadków drogowych. Już wyjaśniam, jak to robi. Otóż walcząc z autostradą, która powstała wbrew woli mieszkańców okolicznych terenów, znachor kłuł mapę szpilkami. Zniechęcony nieskutecznością magicznych praktyk, prosty ten człowiek przyjmuje inną metodę; na przejeżdżające samochody zaczyna spuszczać granitowe bloki. Obrabowuje kierowców, a forsę przepuszcza z dwiema siostruniami, z którymi zresztą miewa stosunki płciowe. Co wam będę opowiadał: po prostu piękna powieść. Gruba powieść. Tylko ją napisać. Ale właśnie tutaj zaczynają się schody. Tracę ochotę. Nie mam czasu. Napisanie powieści takiej jak ta, którą noszę pod sercem, to skromnie licząc dwa lata pracy. Dwa lata, i to bez opieprzania się. Brak mi potrzebnego do tego zapału. Jestem już za stary na takie numery. Tak naprawdę wcale mnie nie obchodzi ani Amelia, ani ten głupkowaty znachor. Staram się, jak mogę, ale jakoś nie potrafię zidentyfikować się z postaciami swojej powieści. A same Sewenny wychodzą mi już uszami. Nic nie mam do mieszkańców Sewenn, uważam, że są nawet sympatyczni. No, ale czy muszę pisać o każdym, kto jest sympatyczny? Ta powieść pożera moje życie. Kiedy piszę opowiadanie, artykuł, kiedy wysiaduję kolejny rysunek czy też pracuję nad scenariuszem, jestem wprost chory z poczucia winy. Zjawia mi się Amelia Rocheblave, blada w blasku księżyca, wlepia we mnie te swoje wielkie oczy kretynki i bełkocze: "Dlaczego mnie opuściłeś? Już mnie nie kochasz? Co się teraz ze mną stanie? Czy nigdy już nie zaistnieję?" Wydaję żałosny jęk i szybko zaczynam nucić "Indiańskie lato" - najbardziej czepliwy i oklepany kawałek, jaki znam - żeby przegnać z mego umysłu tę Amelię. Tak się szczęśliwie złożyło, ze pewien przyjaciel, któremu zwierzyłem się ze swoich męczarni, polecił mi ŚPLC: Świadome Przerwanie Literackiej Ciąży. Dał mi dobry i pewny adres. Umówiłem wizytę. Cały zabieg trwał zaledwie dwadzieścia sześć minut. Usunięto zarodek powieści. Wcale mnie to nie bolało. Teraz czuję się tak dobrze, że mogę już nawet o tym rozmawiać.

Roland Topor "Dziennik paniczny".

środa, 28 listopada 2012

O Hemingwayu i Gertrudzie Stein

1958

Hemingway włożył strzelbę do ust i strzelił sobie w głowę, tylko szczęka pozostała na miejscu. Jego ojciec też tak skończył. Jak ojciec, on też cierpiał na cukrzycę, pod koniec życia dokuczało mu wysokie ciśnienie i miał kłopoty z krążeniem. Od dziesięciu lat mówił bez związku - czasami niespokojnie nadmieniał, że napisał wiele nieistotnych rzeczy. W życiu zaznał „sukcesu" (który może się też stać udziałem twórcy niepoddającego się gustom tłumu i taniemu popytowi, lecz wówczas zauważa on ów sukces tylko mimochodem), ale na starość już nie potrafił go przeskoczyć, przekrzyczeć. Amerykanie źle znoszą porażki. (W tym samym roku, w którym otrzymał Nagrodę Nobla - jej wartość literacka już od dłuższego czasu jest wątpliwa, ale na literackim rynku uważa się ją jednak za „sukces" - pozwolił na opublikowanie w magazynie „Life" całostronicowego ogłoszenia, w którym on sam, Hemingway, zachwala jakiś trunek... nie potrafił sobie tego odmówić). To mogła być jedna z przyczyn, dla których się zastrzelił.

W tym samym czasie, gdy Hemingway popełnił samobójstwo, Uniwersytet Yale ogłosił pośmiertny tom Gertrudy Stein Alpha Bets Birth Day. Rzecz wygląda jak książka. Gertrude Stein w latach dwudziestych w Paryżu była jedną z mitycznych sybilli pisarzy lost generation - Joyce'a, Hemingwaya, Fitzgeralda, duchem opiekuńczym pisarzy angielskich i amerykańskich żyjących z dala od ojczyzny. Wywarła na nich „wpływ". Ale cóż to musiał być za wpływ! Tę książkę na przykład napisała dla dzieci. Jest to abstrakcyjne dukanie: ma z sensem tyle wspólnego, co abstrakcyjne pacykowania „bez przedmiotu" mają wspólnego ze sztukami plastycznymi. Na jej stronicach widzimy oddzielne, pozbawione związku słowa - luźno, bez połączenia ze sobą. Jąkający się, nieartykułowany obłęd też może coś „wyrażać" - na przykład protest szaleństwa przeciw irracjonalnemu światu. Ale ta książka jest nieprzekonywająca: czytelnik nie wierzy, że autorka jest naprawdę szalona. Tylko udaje: miauczy, piszczy, jęczy, zlewa ze sobą słowa, wystawia język, bierze do ust duży palec u nogi. I w każdym słowie czai się wysilony zamiar ukrycia bezpłodności własnego umysłu.

Sandor Marai "Dziennik".

Złodzieje pomysłów

W czytelni centralnej biblioteki siedzi kilkaset osób, wśród nich notoryczni złodzieje kieszonkowi - bynajmniej nie tacy, którzy kradną książki, lecz którzy kradną z książek, wyłuskują zręcznymi palcami fakty i pomysły. Są między nimi ludzie pozbawieni nadziei, bladzi, z wyrazem twarzy pełnym cierpienia lub napięcia, którzy w kręgu lampy stołowej szukają w książkach odpowiedzi na pytania. Możliwość intelektualnych kradzieży oraz przemieszkiwania kątem w książkach ściąga tu przedziwne figury, podobnie jak na zapleczu wielkiego budynku biblioteki, w ciemnym ogrodzie z marmurowymi ławkami, na których skupia się cała ludzka nędza. Nowy Jork tu, na Czterdziestej Drugiej Ulicy, w obłędnej orgii świetlnej stanowi niepowtarzalny widok: po chodnikach przechadzają się zawodowi mordercy. Fasady kin skrzą się światłem. W bibliotece przy stoliku po drugiej stronie siedzi łysy staruszek i robi wypisy z pożółkłej zszywki dawnego angielskiego czasopisma. To pismo zajmowało się zbieraniem kuriozów literackich („kto użył jako pierwszy w literaturze francuskiej wyrażenia «wieża z kości słoniowej»"); staruszek szybko pisze staroświeckimi, szpiczastymi literami i czasami - dosłownie ukradkiem - ostrożnie rozgląda się dokoła, jak uliczni złodzieje, którzy grzebią w śmietnikach.

Sandor Marai "Dziennik".

Bohumil Hrabal i film, czyli "chyba byłem genialny"


Tak tu sobie gadam, ale na pewno państwa zainteresuje praca przy filmie. Już taki jestem, że zamiast coś robić, wolę pójść się wykąpać albo do knajpy Jak tylko ktoś coś ode mnie chce, wtedy zaraz mówię... O Jezu, muszę gdzieś iść... I już mnie nie ma. Jedynym, który mnie kupił, był pan Menzel. Wszystko zaczęło się od opowiadania o stryju Pepinie, Śmierć pana Baltisbergera, dzięki któremu staliśmy się sobie bliscy. On miał wtedy dwadzieścia dwa lata. No, a kiedy mi zaczęły wychodzić książki, trzecią były Pociągi pod specjalnym nadzorem, ich akcja rozgrywała się niedaleko stąd, za Łabą, jest tam też zdanie o Kersku. Ta Niemka powiedziała Ich fahre nach Kersko, znaczy się jechała z Kostomlatów właśnie do jakiegoś domku gdzieś tutaj. Ten film proponowano kilku reżyserom, ale kiedy dali im temat... Nawet Vera Chytilova, która myślała, że mogłaby go nakręcić, to chociaż jej ojciec miał restaurację dworcową w Bohdanczu, przyszła i powiedziała... Panie Hrrrabal, nie wiem, jak to ugrrryźć. W końcu zahaczyli pana Menzla, a wtedy on: Mam pomysł, co z tym zrobić. O, proszę. I w ten sposób Menzelek trafił mi się już drugi raz, no a praca z nim, co nieraz opisywałem, była niesamowicie ciekawa, ponieważ on był i jest nadal, jak by to powiedzieć... No, wokół niego jest taki mocny dzwon niewiedzy, wciąż tkwi w nim chłopaczek, ale jednocześnie ma w łepetynie diamentowe oczko, przed nim kamerę, więc wie, jak skomponować kadry, żeby z tego wyszedł film... 

Myśmy pracowali szczególną metodą, bez przerwy się wymienialiśmy... Najpierw ja pisałem opowiadanie, potem on je uzupełniał i oddawał mi, ja coś tam  zmieniałem i tak długo żeśmy dialektycznie obrabiali literacki tekst, aż był gotowy. A później tutaj, w Kersku, przez trzy dni pisałem literacki scenariusz. Przyniosłem go dyrektorowi Fikarowi i mówię: To ja sobie pójdę. Wtedy on: Bohousz, nic z tego. Siadaj i pij koniak. Tak więc musiałem siedzieć I pić koniak. Kiedy przeczytał – widzę to jak dzisiaj – położył na tekście swoje łapsko i powiada: Bohousz, gotowe. żadnych zmian. Czyli chyba byłem genialny, bo przecież po tych wstępnych etapach, kiedyśmy się wymienili dwa, trzy razy, pisałem na okrągło przez trzy dni tutaj w Kersku, tu był etap ostatni. A potem było ciekawie z obsadą głównej roli. Ubierali kandydata w mundur, taki, jaki miał Miłosz Pipka w Pociągach pod specjalnym nadzorem, i ten później paradował przez cztery minuty przed kamerą. Później puszczało się to na ekran, a po obejrzeniu autor i cała filmowa ekipa mówili... Eee, gdzie tam, to nie on... No i był pierwszy, drugi, trzeci, czwarty... Po dziesiątym Menzelek sam wskoczył w ten mundur, ale jak zobaczył siebie na próbnym zdjęciu, powiedział: Ja jestem już za stary, a poza tym wyglądam za bardzo inteligentnie. Trzeba nam kogoś z głupią miną. Po szesnastym byliśmy skołowani, aż tu nagle odezwała się pani Fikarova: Wiecie co? Widziałam w telewizji tego przygłupa, Neckara. Jego wypróbujcie. A Menzel na to: E, nie, ma odstające uszy Ale ona się upierała, więc wcisnęli go w mundur i kiedy przespacerował się trzy minuty, wszyscy uznali, że to on. Czyli w zasadzie bez pani Fikarovej byłby ktoś inny... Tylko że on był tak wzruszający, chłopięco naiwny i jakiś taki przygłupawy, ale nie w pejoratywnym sensie, to znaczy romantyczny... Tak, pan Neckar był strzałem w dziesiątkę, bo ten film jest niesamowity. Pierwszy fabularny film Menzla i od razu dostał Oscara, a w końcu Oscara nie dają za darmo albo na piękne oczy... I tak Menzelek i ja dzięki tej metodzie odnieśliśmy sukces... Później jeszcze nakręciliśmy „Postrzyżyny". 

Ze mną jest tak, że kiedy siedzę nad scenariuszem, piszę go jako dojrzały mężczyzna, a dopiero po obróbce przez Menzla widzę go inaczej. Rozumiecie państwo, jak mi tam wprowadza rozmaite uwagi i zmiany, to one wnoszą zawsze coś specyficznego, co jest charakterystyczne tylko dla niego i ma taką stylistyczną naiwną czystość. Powiedziałbym, że Menzel ma odwagę dużą większą niż ja, nie boi się szukać guza i na tym właśnie polega jego wiecznie młodzieńcza natura... Więc ja mu robię taki zarys, a potem, kiedy odda mi go ze swoimi uwagami, bardzo chętnie je akceptuję, widząc, jak tekst, ten filmowy scenariusz się rozwinął w porównaniu z tym, co ja wcześniej napisałem. Po prostu Menzel zawsze dodaje autentycznej młodzieńczości, która wciąż go nie opuszcza, chociaż ma już czterdzieści sześć albo i siedem lat. Tylko w „Święcie przebiśniegu", historyjkach stąd, z tego lasu, jakoś tak zmężniał, jakby wydoroślał, a wszystko za sprawą odważnego montażu, uszeregowania poszczególnych obrazów, bo sama książka jest czymś w rodzaju pokawałkowanego dziennika bez scalającego wątku, który występuje choćby w „Pociągach". Menzel wpadł na rewelacyjny pomysł, żeby protagonistą było opowiadanie o uczcie...  I  kiedy Komitet Kinematografii przyznawał nam na ten film pięć milionów koron, spytali: O czym to będzie?... No, główną rolę gra odyniec... w Ameryce by powiedzieli, że brakuje love story i posłaliby was do wszystkich diabłów, coś takiego jest możliwe tylko u nas. Bo rzeczywiście, główną rolę gra tam odyniec i wszystko, co się wokół tego kręci, czyli tworzy taki szkielet. Jak u ryby, u której są pożyteczne i płetwy, i żebrowe ości. Właśnie one są poszczególnymi historyjkami, które się łączą, podobnie jak tutejsze alejki zbiegają się na betonowej drodze. Czyli głównym wątkiem, tą betonówką, jest historia o odyńcu. I Menzel zrobił z tego oryginalny film, bardzo dojrzały i konsekwentny. Dawniej nie potrafiłby wziąć nożyczek i jakby metodą kolażu ułożyć te obrazy w film, o którym fachowcy powiedzieli po projekcji, że to nie jest film dla szerokiej publiczności, a już pewno nie dorówna „Postrzyżynom". No i proszę: okazuje się, że tutaj na wsi, w miasteczkach, miastach i w samej Pradze, tłumy walą na niego. I co ciekawe, do młodych ludzi przemawia bardziej niż „Postrzyżyny" bo mówi o sprawach, do których mają klucz. „Postrzyżyny" są bajką o starych, złotych czasach. I tak je trzeba traktować, nie jako rzeczywistość, ponieważ młody człowiek niewiele wie o dawniejszej strukturze społecznej i w ogóle jak było przed  wojną, kiedy obowiązywało hasło, że ludzie po prostu mają być przyzwoici. Tą przyzwoitość tam widać w stosunkach między bednarzami a zarządcą browaru, chociaż jasne, że napięcia i konflikty też się zdarzały... No, ale moim zdaniem, Menzel właśnie w „Święcie przebiśniegu" jest wyrazistszy, bardziej zdecydowany. I spokojnie można powiedzieć, że ta tragiczna, jakby reportażowa humoreska dorównuje zarówno „Pociągom", jak i „Postrzyżynom". 

Akurat teraz Menzel jest gdzieś w Szwajcarii i ma ciekawe zajęcie, bo tam rozwiązano cyrk, duży cyrk, i klowni założyli teatr, no i on robi im za reżysera. A ponieważ w Ameryce właśnie leci sztuka z życia klownów, więc ci klowni, grając samych siebie, odnoszą wielkie sukcesy, głównie dzięki robocie Menzla. I jeżdżą z tym po Europie. Byli już w Wiedniu, teraz znowu są gdzieś indziej... Proszę? Czy przyjadą do Pragi? No cóż, Menzel przyjedzie, ale czy ci klowni... On woli robić sztuki, może widzieli państwo „Pensjonat dla kawalerów"... Dobrze się stało, że łepetynę zawsze miał pełną teatru. Swego czasu wystawiał „Hamleta" o dziwo z sukcesem, w Dubrowniku, więc z braku czasu przyjechał tu na ostatnią chwilę. A na wszystko dostał raptem sześć tygodni. I po tych sześciu tygodniach plenerowe zdjęcia były gotowe, na szczęście, prawie cały film dzieje się w plenerze... Ale dali mu innego kamerzystę, który jednak okazał się genialny. Powtarzał w kółko: Mnie tam nic nie przeszkadza, ani deszcz, ani słońce, bo ja sobie swoją maszynkę zasłonię... I tyrał na okrągło, więc zdążyli nakręcić tę piękną porę roku, jesień z tymi cudnymi barwami, wszystko oprócz scenek poza plenerem. Szykujemy jeszcze drugą część, „Taką piękną żałobę", mamy już scenariusz, więc Menzel przyjedzie. Ale wiecie państwo, nasze życie też nie jest usłane samymi różami i ponieważ tematyka naszych filmów ciut odstaje od panującego kursu, tośmy na razie nie dostali zgody na rozpoczęcie. A w takim razie Menzel woli jeździć po Europie i robić teatr, ale kiedyś wróci i wtedy chyba się za to zabierzemy, i znów będziemy ze sobą współpracować jak dawniej.
 

Dobra, teraz sobie usiądę i łyknę... Byłem poproszony o parę słów, a powiedziałem ich chyba z tonę, więc dajmy sobie trochę luzu. Można zadawać pytania. Jeśli zdobędę się na odwagę i będę wiedział co, wtedy odpowiem.

przełożył Jan Stachowski

[Z]: Spotkanie autorskie w restauracji „Leśna", [w]:  "Jaka piękna rupieciarnia", przełożyli Aleksander Kaczorowski i Jan Stachowski.

wtorek, 27 listopada 2012

Wchodzenie po schodach - Instrukcja

M.C. Escher, Relativity, 1953

Każdy zauważył, że nierzadko podłoga załamuje się w ten sposób, że część jej ustawiona jest pod kątem prostym do jej powierzchni, następnie zaś inna jej część równolegle do tejże podłogi, aby umożliwić ustanowienie nowego kawałka prostopadłego, a cała rzecz powtarza się spiralnie lub w linii łamanej do najrozmaitszych wysokości. Schyliwszy się i umieściwszy rękę lewą na części pionowej, prawą zaś na części poziomej, człowiek staje się krótkotrwałym posiadaczem schodka, czyli stopnia. Każdy z tych stopni, składający się, jak widać, z dwóch elementów, znajduje się odrobinę wyżej i odrobinę dalej niż poprzedni, która to zasada nadaje schodom sens, jako że każda inna kombinacja wytworzyłaby formy może piękniejsze i bardziej malownicze, lecz niezdolne do przenoszenia nas z parteru na piętro.

Na schody wchodzi się przodem, bowiem tyłem i bokiem jest niebywale niewygodnie. Naturalna pozycja jest stojąca, ręce zwieszone, głowa prosto, nie na tyle jednak, aby oczy nie widziały wyższych stopni niż te, po których się stąpa, a oddychać trzeba powoli i rytmicznie. Ażeby wejść na schody, trzeba zacząć od podniesienia prawej dolnej części ciała, opakowanej prawie zawsze w skórę albo zamsz, niemalże bez reszty mieszczącej się na schodku. Kiedy wyżej wymieniona część ciała, którą dla uproszczenia nazwiemy nogą, zostanie już umieszczona na pierwszym stopniu, należy unieść odpowiadającą jej lewą część (również zwaną nogą, nie mylić z uprzednio wymienioną), po czym uniósłszy ją, tak ażeby noga spoczęła na drugim stopniu, przenieść całe ciało aż do umieszczenia nogi na następnym stopniu, na którym znowu spocznie noga, podczas gdy na pierwszym jeszcze spoczywa noga. (Pierwsze stopnie są zawsze najtrudniejsze, aż do chwili zdobycia nieodzownej koordynacji ruchów. Koincydencja nazwy pomiędzy nogą a nogą utrudnia nieco instrukcję. Uwaga: nie podnosić równocześnie nogi i nogi.)

Dotarłszy tym sposobem do drugiego stopnia, należy na zmianę powtarzać wyżej wymienione ruchy i w ten sposób znajdziemy się na najwyższym stopniu schodów. Schodzi się z nich bez trudności, przy pomocy lekkiego ruchu pięty, który wpiera ją w należne miejsce, ażeby nie ruszyła się aż do chwili, kiedy skończymy schodzenie.

Julio Cortazar "Opowieści o kronopiach i famach", tłum. Zofia Chądzyńska, Wydawnictwo Muza,  Warszawa, 1999, s. 143.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Pan Cieciszowski, czyli jak rodakowi radzić albo i nie radzić

Miałem wszystkiego 96 dolarów, które mnie co najwyżej na dwa miesiące najskromniejszego życia starczyć mogły, więc zaraz trzeba było się pogłowić, co i jak uczynić. Umyśliłem najprzód do pana Cieciszowskiego się skierować, którego jeszcze z dawnych lat znałem, bo matka jego, owdowiawszy, pod Kielcami u Adasiów Krzywnickich zamieszkała, o mil dwie od Kuzynów moich, Szymuskich, do których ja czasem z bratem moim i z bratową zajeżdżałem, a głównie na kaczki. Ten więc Cieciszowski, od kilku lat tu przebywający, mógł mnie służyć radą i pomocą. Z tłumokami zaraz do niego pojechałem i tak szczęśliwie się złożyło, żem go w domu zastał. Najdziwniejszy to chyba człowiek był, jakiego ja w życiu spotkałem, bo chudy, drobny, od Bladaczki, której w dzieciństwie się nabawił, bardzo Blady, przy całej grzeczności, układności swojej, jak zając pod miedzą słuchami strzyże, wiatr łapie, a nieraz łapu capu Krzyknie albo i Ucichnie. Ujrzawszy mnie zawołał:
— Kogo widzę! I ściska, siadać prosi, stołków przystawia, a w czym by pożyteczny mógł być, zapytuje.
Prawdziwej, a ciężkiej Bluźnierczej przyczyny zostania mego jemu wyjawić nie mogłem, bo, Rodakiem będąc, mógł mnie wydać. Powiadam wiec tylko, że siak, owak, widząc, że od kraju odcięty jestem, z wielkim Bólem, żalem moim tu zostać postanowiłem, zamiast do Anglii lub do Szkocji na tułaczkę płynąć. Z równą mnie odpowiedział ostrożnością, że już to pewnie w tej potrzebie Matki naszej serce poczciwe Syna każdego do niej, do niej ptakiem się wyrywa, ale, powiada, trudna Rada, rozumiem Boleść twoje, ale przecie przez ocean nie przeskoczysz, więc tyż postanowienie twoje pochwalam albo nie\ pochwalam, i dobrześ zrobił, żeś się tu został, choć  może niedobrze. Tak mówi, a palcami młynka kręci. Widząc tedy, że on tak temi palcami kręci, kręci, pomyślałem „co ty tak kręcisz, to może i ja ci pokręcę" i tyż jemu młynka zakręciłem, a zarazem mówię:
— Tak pan mniemasz ?
— Nie jestem ja na tyle szalonym, żebym w Dzisiejszych Czasach co mniemał albo i nie mniemał. Ale gdyś tu się został, to idżże zaraz do Poselstwa, albo nie idź, i tam się zamelduj, albo nie zamelduj, bo jeśli się zameldujesz lub nie zameldujesz, na znaczną przykrość możesz być narażonym, lub nie narażonym.
— Tak sądzisz pan?
— Sądzę, albo i nie sądzę. Róbże co sam uważasz (tu palcami kręci), albo nie uważasz (i palcami kręci), bo już głowa twoja w tym (znów palcami kręci), żeby cię co Złego nie spotkało, albo i spotkało (i znów kręci).
Dopieroż ja jemu zakręciłem i mówię:
— Taka rada twoja? Kręci, kręci, aż tu do mnie przyskakuje:
— Nieszczęsny Człowieku, a toż ty lepiej Zgiń, Przepadnij i cicho sza, a do nich nie chodź, bo jak się do ciebie przyczepią, to się nie odczepią! Słuchaj rady mojej, lepiej ty z obcemi, z cudzoziemcami się trzymaj, w cudzoziemcach zgiń, rozpłyń się, a niechże ciebie Bóg broni od Poselstwa, a tyż od Rodaków, bo Źli, Niedobrzy, skaranie boże, tylko ciebie gryźć będą i tak cię zagryzą! Dopiroż powiadam:
— Tak uważasz ? Na to wykrzyknął:
— A niechże cię ręka Boska broni, żebyś ty Poselstwa albo Rodaków tutaj będących unikał, bo jak ich unikać będziesz to gryźć ciebie będą, a tak cię zagryzą! Palcami kręci, kręci, ja tyż kręcę, a już od tego kręcenia mnie się w głowie zakręciło, ale przecie coś począć trzeba, bo pusta sakiewka, więc w te słowa ozwałem się:
— Nie wiem czybym jakiego zajęcia nie dostał, żeby to przynajmniej pierwsze miesiące przetrzymać... Gdzie by tu co znaleźć? W ramiona mnie złapał:
— Nie bój się, zaraz co uradziemy, już ja ciebie z Rodakami poznam, to ci dopomogą lub nie dopomogą! Tu zasobnych naszych kupców, przemysłowców, finansistów nie brak, a już ciebie jako wkręcę, wkręcę lub nie wkręcę... I palcami kręci.
Rada w radę. Owoż, powiada, tu trzech wspólników jest, którzy Spółkę mają i Interes Koński tyż i Psi Dywidendowy założyli a oni by tobie pomogli albo nie pomogli i może na urzędnika albo pomocnika zgodzili z pensją 100 albo 150 Pezów, bo najzacniejszemi, najpoczciwszemi lub nienajpoczciwszemi są ludźmi, Spółka zaś Komandytowa, Subhastowa lub nie Subhastowa; ale w tym sęk, żeby każdego z nich na osobności zdybać i na osobności Prywatnie się rozmówić, bo tam z dawnych czasów dużo Jadu, Swaru i tak już jeden drugiemu obmirzły, że jeden przy drugim obmirzły i tylko by mierził. Ale w tym sęk, że jeden drugiego na krok nie odstępuje. Owoż ja bym ciebie Baronowi przedstawił, bo to człek hojny, wspaniały i łaski ci swojej nie odmówi; ale cóż kiedy Pyckal wtenczas ciebie skinie i Baronowi cię wyzwie od Jasnej Cholery, Baron ciebie Pyckalowi ofuknie, zadmie się, z fumami na ciebie Pyckalowi wjedzie, Ciumkała zaś Baronowi, Pyckalowi ciebie okantuje, może osmaruje. Owoż w tem sęk, żeby ciebie Baronowi przeciw Pyckalowi, Pyckalowi przeciw Baronowi (tu palcami kręci). Długo jeszcze gadaliśmy o tem i owem, a też przyjaciół z dawnych czasów wspominaliśmy, aż w końcu (a może już druga po południu była), do pensjonatu, który mnie wskazał był, z pakunkami memi pojechałem i w nim pokoik mały za pezów 4 dziennie wynająłem. Miasto jak miasto. Domy jedne wysokie bardzo, drugi niski stoi. Na uliczkach ciasnych tłok duży, że ledwie przecisnąć się można, a pojazdów mnóstwo. Huk, stuk, trąbienie, ryczenie, powietrza nieznośna wilgotność.


Witold Gombrowicz "Trans-Atlantyk", s.12-13.

Już na nic nie czekam


"Jestem w tym wieku, w którym nagle znika to specyficzne oczekiwanie, które w przeszłości - w latach młodości, w wieku męskim, a potem jeszcze na początku starości - towarzyszyło mi nieustannie, codziennie, i było uczuciem balansującym na granicy snu i jawy. Już na nic „nie czekam". Postawa waiting for Godot całkowicie ulotniła się z mojego życia. Człowiek czekał na Radość lub na Sukces, lub na Niespodziankę - i wszystko z czasem nadeszło, i Radość, i Sukces, i Niespodzianka, w swoich dobrych i złych odmianach. Ale w życiu następuje chwila, od której nic już nie „nadchodzi". I wtedy znika też Oczekiwanie. Przez jakiś czas człowiek czeka jeszcze na przyznanie Sprawiedliwości... ale pewnego dnia budzi się ze zrozumieniem, że nie istnieje żadna Sprawiedliwość. Istnieją tylko fakty. Czuję to każdego dnia i dlatego na nic nie „czekam". Zaczynam się starzeć."

Sandor Marai "Dziennik"

Światła, cienie, odblaski

Franz Kafka ze swoją ulubioną siostrą Ottlą

4 października 1911 

Jestem niespokojny i nabrzmiały jadem. Wczoraj przed zaśnięciem czułem w górze czaszki, po lewej stronie, chybotliwy, chłodny płomyczek. Ponad moim lewym okiem zadomowiło się już na dobre jakieś napięcie. Gdy myślę, wówczas wydaje mi się, że w biurze nie wytrzymałbym nawet, gdyby mi powiedziano, że do miesiąca będę wolny. A przecież spełniam tam prawie wszystkie swoje obowiązki, jestem całkiem spokojny, gdy tylko mogę być pewny zadowolenia swego szefa i nie odczuwam własnego stanu jako czegoś przerażającego. Zresztą wczoraj wieczór rozmyślnie głupio postąpiłem, poszedłem na przechadzkę, czytałem Dickensa, potem uczułem się trochę zdrowszy i utraciłem siłę potrzebną do smutku; uważałem go za uzasadniony, chociaż było mi tak, jakby ten smutek odsunął się nieco w dal, w związku z czym miałem nadzieję na lepszy sen. Był tez ów sen nieco głębszy, nie dość jednak, i często przerywany. Na pociechę powiedziałem sobie, żem wprawdzie ponownie stłumił wielkie wzburzenie zamknięte we mnie, jednak nie chciałem wypuścić samego siebie z rąk, tak jak zawsze dawniej po takich okresach, lecz pragnąłem zachować dokładną świadomość owego wzburzenia; czego nigdy przedtem nie czyniłem. Może tym sposobem zdołałbym wykryć w sobie jakąś ukrytą odporność.

Pod wieczór w moim pokoju na kanapie w ciemności. Dlaczego trzeba dłuższego czasu na rozpoznanie jakiejś barwy, później jednak, skoro ostatecznie skłoniliśmy się w myśli ku czemuś i uzyskaliśmy pewność, coraz to szybciej wzrasta nasze przekonanie co do tej barwy. Kiedy na szklane drzwi pada od zewnątrz światło z przedpokoju równocześnie z światłem z kuchni, to zielonkawy lub raczej, aby nie zmniejszyć pewności wrażenia, zielony blask leje się szybami prawie do samego dołu. Gdy się teraz światło w przedpokoju skręci i gdy pozostanie tylko światło kuchenne, wtedy szyba bliższą kuchni staje się ciemnobłękitna, druga zaś szyba białobłękitna; tak dalece białawo, że rozpływa się w tym kolorze cały ornament na matowym szkle (stylizowane makówki, wąsy roślinne, przeróżne czworokąty i liście).

Światła i cienie rzucane przez elektryczne lampy z dołu, z ulicy i mostu na ściany i sufit są bezładne, częściowo zamazane, zachodzące na siebie i trudne do zbadania. Bo przy zakładaniu elektrycznych lamp łukowych i przy urządzaniu tego właśnie pokoju nie zatroszczył się nikt po kobiecemu o to, jak mój pokój, widziany o tej porze z kanapy, będzie wyglądał bez własnego, wewnętrznego oświetlenia.

Odblask rzucany przez jadący na dole tramwaj ku górze, na sufit, przejeżdża białawo, mglisto — utykając wskutek mechanicznych przeszkód wzdłuż jednej ze ścian sufitu, załamany na krawędzi. Globus, który stoi w bezpośrednim, świeżym, pełnym odblasku ulicznego oświetlenia na bieliźniarce, powleczonej od góry czysta, zielonkawa poświata, ma punkt świetlisty na swej krągłości i wygląda tak, jak gdyby raził go jednak zbyt silny blask, chociaż światło muska jego łysinę tylko przelotnie i zostawia go raczej w brunatnym półmroku na kształt skórzanego jabłka. światło z przedpokoju, które tworzy na ścianie nad łóżkiem szeroka plamę jasności z wygiętym konturem ograniczonym przez wezgłowie łózka, spycha łózko, zda się, w oka mgnieniu w dół, poszerza jego ciemne ramy, podnosi sufit nad łóżkiem.

5 października 1911

Po raz pierwszy od paru dni nawrót niepokoju, nawet przed tą pisaniną. Wściekłość na moją siostrę, która przychodzi do pokoju i siada przy stole z jakąś książką. Wyczekiwanie na najbliższą sposobność rozpętania tej wściekłości. Nareszcie bierze jakiś bilet wizytowy z tacki i dłubie nim w zębach. Ze słabnąca wściekłością, po której pozostaje mi w głowie tylko kłujący osad, i z początkiem ulgi oraz ufności biorę się do pisania.

Franz Kafka „Dziennik 1910-1923”.

niedziela, 25 listopada 2012

Sen Franza Kafki

9 października 1911

Gdybym miał dożyc do czterdziestego roku życia, poślubiłbym prawdopodobnie stara pannę ze sterczącymi siekaczami, które odsłania trochę górna warga. Górne środkowe zęby panny K., która była w Paryżu i w Londynie, zachodzą na siebie niby na chwile skrzyżowane nogi. Ale czterdziestego roku nie dożyję chyba, przeciw temu przemawia na przykład pojawiające się często w lewej połowie mej czaszki napięcie, które odczuwam jak wewnętrzny wrzód; ono zaś, abstrahując od niemiłych doznań na rzecz czystej obserwacji, sprawia na mnie takie samo wrażenie, jak widok przekrojów czaszki w podręcznikach szkolnych albo jak prawie bezbolesna sekcja żywego ciała, podczas której nóż, trochę chłodząc, ostrożnie, zatrzymując się często i powracając, a nieraz leżąc spokojnie, rozcina jeszcze subtelniej cieniuteńkie błonki tuz przy funkcjonujących częściach mózgu. 

Sen dzisiejszej nocy, nawet rano nie uważałem go jeszcze za piękny z wyjątkiem jednej tylko, małej, komicznej scenki, złożonej z dwu sprzecznych spostrzeżeń, która wywołała owo niezmierne uczucie zadowolenia, a którą mimo to zapomniałem.

Szedłem — czy towarzyszył mi zaraz od początku Maks, nie wiem — obok długiego szeregu domów na wysokości pierwszego lub drugiego piętra, tak jak w pociągach przedostajemy się z wagonu do wagonu. Szedłem bardzo szybko, po części może dlatego, bo czasem dom był tak nadwerężony, ze już to samo skłaniało do pospiechu. Drzwi pomiędzy domami nie zwracały wcale mojej uwagi, była to po prostu olbrzymia amfilada pokoi, a przecież można było zdać sobie sprawę z rozmaitości nie tylko poszczególnych mieszkań, lecz nawet domów. Może były to same pokoje z łóżkami — te, które mijałem. Pozostało mi we wspomnieniu jedno charakterystyczne łózko stojące z boku, na lewo ode mnie, przy ciemnej czy tez brudnej i może skośnej, jak bywa na poddaszach, ścianie z niskim stosem pościeli i z kocem, a raczej tylko zgrzebna chusta płócienna, która skopana nogami tego, co tam spał, zwisała rąbkiem ku ziemi. Uczułem się zawstydzony, że w porze, gdy wiele osób jeszcze leży w łóżkach, przechodzę przez ich pokoje, szedłem więc na palcach, wielkimi krokami, spodziewając się w ten sposób dać jakoś do zrozumienia, że przechodzę tylko dlatego, bo muszę, bo na wszystko w miarę możności uważam, wiec stąpam lekko, że moje przechodzenie nie ma po prostu żadnego znaczenia. Z tych też względów nie zwracałem nigdy w żadnym pokoju głowy w bok, widząc tylko to, co mieściło się po prawej stronie, w kierunku ulicy, albo po lewej, w kierunku tylnej ściany. Szereg mieszkań przeplatały często burdele, które jednak mijałem szczególnie szybko, choć z ich powodu, jak mi się zdawało, podjąłem te wędrówkę, tak że nie zauważyłem nic prócz ich istnienia. Ale ostatni pokój spośród wszystkich mieszkań był znowu burdelem, i tu już zatrzymałem się. Ściana naprzeciw drzwi, przez które wszedłem, ostatnia zatem w rzędzie domów, była albo szklana, albo w ogóle rozwalona, tak że krocząc dalej byłbym runął w dół. Bardziej nawet jest prawdopodobne, że była rozwalona, gdyż przy samym skraju podłogi leżały dziewki. Dwie widziałem wyraźnie na ziemi, jednej z nich zwisała głowa nieco poza krawędź w wolną przestrzeń, w głąb. Ściana na lewo była mocna, natomiast ściana z prawej strony nie była pełna, widać było czeluść podworca, chociaż nie do dna, a szare, grożące zawaleniem się schody wiodły do licznych pomieszczeń dolnych. Sadząc po świetle w pokoju, sufit był taki jak w innych pokojach. Zadawałem się specjalnie z tą dziewką, której głowa zwisała w dół, zaś Maks z tą, co leżała na lewo od niej. Macałem jej łydki, a potem przez dłuższy czas gniotłem systematycznie jej uda. Moja rozkosz była przy tym tak wielka, aż mnie dziwiło, iż za tę zabawę, która przecież była właściwie najpiękniejsza, nie potrzeba było płacić. Byłem przekonany, że ja (i tylko ja) oszukuję świat. Wtem dziewka, nie ruszając z miejsca nóg, podniosła swój tułów i ukazała mi plecy pokryte ku memu przerażeniu wielkimi, czerwonymi jak lak, kolistymi plamami o blednących brzegach i o rozsypanych miedzy nimi czerwonych wypryskach. Dopiero teraz zauważyłem, że całe jej ciało było pełne tego; że swój kciuk na jej udach trzymałem na takich właśnie plamach i że na mych palcach osiadły również czerwone cząstki jakby rozbitej pieczęci. Cofnąłem się w gromadę mężczyzn. Zdawało się, że czekają przy ścianie u wylotu schodów, po których chodziło niewielu ludzi. Czekali tak, jak wieśniacy w niedzielne rano tłoczą się na targu. Dlatego była też niedziela. I tu rozegrała się komiczna scena, mianowicie ktoś, kogo obaj z Maksem mieliśmy powody się lękać, oddalił się, potem wrócił po schodach na górę, podszedł do mnie i, podczas gdy ja oraz Maks ze strachem oczekiwaliśmy od niego jakiejś straszliwej pogróżki, zadał zabawnie głupkowate pytanie. Potem, stojąc tam dalej, przyglądałem się zatroskany, jak nieustraszony Maks siedział w tym lokalu gdzieś na lewo, na ziemi, i jadł gęstą kartoflankę, z której na kształt dużych kul sterczały ziemniaki, zwłaszcza jeden. Wciskał je łyżką czy może dwiema łyżkami do zupy albo obracał je tylko.

Franz Kafka „Dziennik 1910-1923”.

Pięćdziesiąte siódme urodziny

1957

[...] Janos strzyże się w śródmieściu. Opowiada, że jego gęste fale obcinał łysy fryzjer, Portorykańczyk, i ta sytuacja krępowała go, ponieważ „łysy nie może obcinać innym włosów bez uczucia zazdrości". Czułem czasem coś podobnego, czytając krytyki literackie.

Pięćdziesiąte siódme urodziny. Lektury: święty Paweł, List do Kolosan, Kropla balsamu Aranya, Życie człowieka Vorosmartyego. Podczas spaceru uczucie paniki, że c o ś się kończy. To tylko chwila, ale rozum nie potrafi uporać się z tym.

Złość Kierkegaarda, z jaką zwraca się przeciw „chodzącym do kościoła", którzy „zdradzili chrześcijaństwo, jeśli sądzą, że już są chrześcijanami, jeśli w niedziele idą do kościoła", jest naiwna. Boga można odnaleźć wszędzie, nawet w kościele. Chrześcijanin, który w niedzielę, choćby tylko dla zachowania formy, idzie do kościoła, jest nie mniej religijny niż ten, który sądzi, że ma rację, gdy demonstracyjnie zostaje w domu. Rada Gide'a: „Nie sądź, Nathanaelu, że Boga możesz znaleźć gdziekolwiek indziej niż wszędzie", jest słuszna; ale w pojęciu „wszędzie" zawiera się także kościół.[...]

Może nie umiem się modlić. Może inaczej trzeba się modlić, mechanicznie - jak na młynku do modlitw - lub bez słów. Może źle się modliłem.

Za każdym razem, gdy przypomina mi się ganek Willi Kisfaludyego w Badacsony, przeszywa mnie dreszcz. Krajobraz widziany z ganku tego domu skąpany jest w słońcu, wulkaniczny i specyficznie „węgierski".

W nocy ulewa. Rankiem w lesie. Ścieżka błotnista, mokra. Nie ma ładnego zapachu, ale pachnie przynajmniej stęchlizną... Cała okolica, las, wszystko w Ameryce jest w specyficzny sposób bezwonne. Może słone powietrze oceaniczne wyługowuje z amerykańskiego krajobrazu zapachy?

Istnieje w angielskiej literaturze typ człowieka podobny do bardzo inteligentnego Doriana Graya, alkoholik i salonowy komunista, osobnik agresywny i niespokojny. To chrześcijanin nieodmieniony przez Łaskę. W dzisiejszym świecie nie ma chyba ludzi równie głęboko, neurotycznie nieszczęśliwych jak inteligentni Anglicy.

Po południu z Janosem na wystawie Picassa. Trochę się buntuje, ale potem mówi, że „czuje się jakąś siłę" pośród tego bezsensu. Pewne studium o Picassie informuje, że „mistrz nie ma zamiaru popaść w artystyczną sklerozę", dlatego ciągle poszukuje „nowych" środków wyrazu. Ale „nowe", które jest „ciągle nowym", staje się monotonne. To kurczowe, maniakalne „poszukiwanie nowości" staje się właśnie umysłową sklerozą - wielka siła Picassa z początku wieku, jego fantazja formalna prędko przekształciła się w usystematyzowane grymasy artysty „bojącego się powtórzeń", w ćwiczenia gimnastyczne, mechaniczne silenie się na oryginalność. Artysta, który nie ma odwagi rozwijać się harmonijnie i zmieniać się razem ze swym talentem, lecz za wszelką cenę chce być „nowatorski i oryginalny", staje się tak samo żałosny jak podstarzały mężczyzna biegający za swoją potencją.[...]

Przedpołudnie na Wall Street. Stamtąd na wybrzeże, do doków. Zimne, czyste światło. Pomiędzy Wall Street a uliczkami portowymi, w tych cementowych „kanionach" Nowy Jork wydaje się szczególnie wielkomiejski, swojski, stary. Są tu staroświeckie, zmurszałe restauracyjki, jakiś pradawny ludzki nieporządek w małych uliczkach, gdzie biedni urzędnicy nieprzeliczalnego Pieniądza wygrzewają się na słońcu, spacerują i jedzą lunch podczas krótkiej przerwy obiadowej. W tych Bankach, Pałacach czuje się dziką, bezlitosną siłę, nieznana pogańska religijna energia porusza to wszystko - już nawet nie Pieniądz, lecz Zamiar, który stąd promieniuje na cały świat.

Zdechł pies, którego Rosjanie zamknęli w sputniku, i teraz rakieta krąży wokół Ziemi ze zdechłym psem na pokładzie. Jeśli tak dalej pójdzie, za jakiś czas Ziemia będzie krążyć wokół Słońca ze zdechłą ludzkością „na pokładzie".

Sandor Marai "Dziennik"

sobota, 24 listopada 2012

Nabokov o "Lolicie" w programie telewizyjnym


Wyszperałem na You Tube, bardziej dla siebie niż kogokolwiek innego, trzy filmiki. Pierwsze dwa to fragmenty programu telewizyjnego CBC "Close Up" z lat 50-tych, w którym Vladimir Nabokov dyskutuje o swojej genialnej, klasycznej już dzisiaj, ale też zarazem kontrowersyjnej powieści "Lolita". Ostatni, trzeci film, to film dokumentalny BBC "How Do  You Solve a Problem Like Lolita?". Pisarz i dziennikarz telewizyjny, Stephen Smith, podąża śladami Vladimira Nabokova, który cały czas zwodzi i wymyka się krytykom oraz swoim czytelnikom, chowając się za swoją kontrowersyjną książką. Myślę, że to duża przyjemność dla miłośników twórczości Nabokova, szczególnie zaś Lolity.








Podróż Sandora Marai po Ameryce Północnej

Kanada

Kiedy podróżny przybywający ze Stanów Zjednoczonych przekracza granicę kanadyjską i z jednego ogromnego kraju przyjeżdża do drugiego ogromnego kraju, ani przez chwilę nie czuje, że podróżuje pomiędzy „różnymi krajami". Wciąż przemieszcza się po kontynencie i ten kontynent, Ameryka, jest w większym stopniu kontynentem niż cokolwiek, co pomiędzy brzegami oceanu dzieli granica między oboma państwami. W Europie tego się nie czuje, tam zawsze podróżuje się z kraju do kraju.

W Montrealu Army Day. Po głównej ulicy defiluje jak jeden mąż armia kanadyjska, z czołgami, z kozą o złotych rogach, z grubym tam-burmajorem, Murzynem, który z mocarstwową dumą podnosi do góry laskę dyrygencką, i orkiestrą Szkotów w kraciastych spódnicach. Kanadyjczycy są świetnymi żołnierzami, bitni, zdyscyplinowani, poważni, podczas obu wojen światowych pokazali, co umieją. A jednak ta świetnie uzbrojona armia robi tak przedatomowe wrażenie... Jak dziś chyba każda armia.

Toronto

Droga prowadzi przez ponury krajobraz, tysiącami kilometrów same pastwiska. Toronto niczym wielka wieś o milionie mieszkańców, z wielopiętrowymi domami. W tavern, w której smutni ludzie popijają kwaśne piwo, napis: Entrance (a dokładniej end ranee) only for men'. Niedawno popełnił tu samobójstwo pewien emigracyjny aktor węgierski. Nowi emigranci źle znoszą tutejszy nastrój małego angielskiego miasteczka.

Niagara

Przejeżdżam taksówką most oddzielający Kanadę od Stanów Zjednoczonych, amerykański oficer graniczny zagląda przez okno, pyta, kim jestem - tak wygląda tu kontrola graniczna. Po europejskich scenach granicznych bardzo mi to odpowiada. Od lat dzieciństwa nie podróżowałem z kraju do kraju tak, jak kiedyś nasi ojcowie podróżowali po Europie: z wizytówką i wiarygodnością wypowiedzianego słowa. Ale szoferowi kanadyjskiemu amerykański żołnierz graniczny już nie wierzy i każe mu otworzyć bagażnik: Maybe, there is somebody, mówi ze śmiechem. Coś takiego czasem się przydarza.

Popołudnie na Koziej Wyspie. To tutejsze Capri. Przez kilka godzin leżę w trawie na brzegu wodospadu. Wielka gra wody, której nie potrafi zbanalizować turystyczna reklama, obserwowana bezpośrednio, z bliska, przemawia do mnie z dziką konsekwencją. Słońce mocno świeci, cień drzew jest głęboki, trawa pachnąca. Wielka woda tuż obok mnie opada w głąb. Rzeczywistość tego wodospadu w epoce atomowej przynosi szczególne skojarzenia. Leniwie kołysząca się, wolno płynąca rzeka zmienia się naraz w dziki, buchający wodospad... tak zmienia się wszystko, co istniało w chwili moich urodzin. Tak zmieniła się Epika, Tryb Życia, Odczucie Życia... Toczyły się leniwie jak rzeka, a dziś niepowstrzymanie kłębią się, szumią i buchają jak wodospad.

Buffalo

Miasto na brzegu wielkiego jeziora jest wieczorem dziwnie puste: błyszczą neony, na ulicach ludzie, ale to wielkie, prowincjonalne miasto pozostaje jednak niepojęcie „puste"; nie na zewnątrz, lecz od wewnątrz. Za mlecznymi, żółto świecącymi, zakratowanymi oknami wielkiego budynku cienie spacerują w tę i z powrotem. Siedzę na ławce i długo obserwuję te cienie. To więzienie. Dekoracja i nastrój jak z E.T. A. Hoffmanna. Ale jeszcze bardziej niepokojący, tajemniczy.

Nowy Jork

Nocny przylot do Nowego Jorku zawsze coś we mnie budzi. To miasto mówi do mnie tylko nocą, milionami kolorowych świateł, ich blaskiem. Nie sposób określić, „gdzie" się zaczyna czy kończy Nowy Jork. Wszystko skrzy się, bez żadnego celu, niebezpiecznie, nadludzko. Czuję tylko, że przyjechałem... ale dokąd? Prawie wypowiedziałem: „do domu".

L. powiada, że „sny zmieniają się stosownie do kontynentów" - człowiek nie śni „tego samego" w Ameryce, co w Europie.

Możliwe, że Proust miał rację, gdy sądził, że artysta, pisarz tak naprawdę pracuje ciągle nad jednym i tym samym tematem, pisze zawsze „tę samą" książkę, maluje wiecznie ten sam temat. On sam może się zmienić, ale temat i gatunek, który przynależy tylko do niego, pozostanie niezmienny.

Znowu sen o powrocie do kraju, zmieniają się tylko postaci, ale sen pozostaje ten sam. Strach, który opada mnie pod koniec snu - że wróciłem do domu i że już nigdy nie będę mógł stamtąd wyjechać - był tej nocy około wpół do czwartej nad ranem silniejszy niż kiedykolwiek dotąd. I przebudzenie pełne poczucia winy i ulgi, ocknięcie się, „że to tylko sen", co przynosi naraz uspokojenie i rozczarowanie.

W tych miesiącach kilka osób pisało mi: „Dobrze, że nie było pana w kraju, bo komuniści na pewno spróbowaliby zrobić z pana poputczyka - ale też żałujemy, że nie był pan tu z nami w dniach rewolucji". Tak właśnie jest chyba naprawdę.

Sandor Marai "Dziennik".