piątek, 7 września 2012

Wizja albo sen

Triumf śmierci Peter Bruegel (starszy), ok. 1562

Usiadłem w głębi kościoła, skuliłem się w sobie, by pokonać chłód. Poczułem odrobinę ciepła, poruszyłem wargami, by dołączyć do chóru modlących się konfratrów. Powtarzałem wraz z nimi słowa, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co mówią moje wargi, i głowa mi się kiwała, a oczy same się zamykały. Potem chór zainto­nował Dies irae... Monotonny śpiew podziałał na mnie jak narkotyk. Zasnąłem na dobre. Albo być może nie zasnąłem, lecz popadłem ze znużenia w niespokojne odrętwienie, skulony, zwinięty jak stworzenie zamknięte jeszcze w brzuchu matki. Duszę mą ogarnęła mgła i znalazłem się jakby w rejonach, które nie były z tego świata, miałem wizję lub sen

Wąskimi schodami schodziłem do niskiej i wąskiej sieni, jakby do krypty z skarbcem, ale ciągle schodząc, dotarłem do krypty obszerniejszej, która okazała się kuchnią Gmachu. Była to z pewnością kuchnia, aczkol­wiek wyposażona nie tylko w piece i rondle, lecz również w miechy i młoty, jakby wyznaczyli tu sobie spotkanie także kowale Mikołaja. Migotały czerwonym blaskiem duchówki, kotły i rondle, w których coś gotowało się, dobywał się dym, a na powierzchni płynów tworzyły się z trzaskiem wielkie pęcherze i pękały nagle z głuchym i nieustannym odgłosem. Kucharze wymachiwali wysoko trzymanymi rożnami, zaś nowicjusze, którzy zebrali się tu wszyscy, podskakiwali, by złapać kury i inne ptactwo nadziane na te rozpalone żelaza. A na boku kowale kuli z taką siłą, że aż powietrze drgało, i chmury iskier wzbijały się z kowadeł, mieszając się z tymi, które dobywały się z dwóch pieców.

Nie wiedziałem, czy jestem w piekle czy w raju poj­mowanym tak, jak mógłby pojmować go Salwator, ociekającym sosami i rozedrganym salcesonami. Nie miałem czasu, by zastanowić się, gdzie jestem, albowiem zgraja człeczków, karłów z wielkimi głowami w kształcie kociołków, wbiegła, porwała mnie w swoim pędzie, by wepchnąć na próg refektarza i zmusić do wejścia.

Sala była odświętnie przybrana. Wielkie opony i cho­rągwie zwieszały się ze ścian, ale zdobiące je obrazy nie były tymi, które zazwyczaj zachęcają wiernych do po­bożności albo głoszą chwałę królów. Zdawały się raczej czerpać natchnienie z marginaliów Adelmusa i wśród innych postaci odtwarzały najmniej przerażające i naj­bardziej błazeńskie: zające, które tańczyły wokół drzewa obfitości, rzeki pełne ryb, które z własnej woli rzucały się na patelnię trzymaną przez małpy przebrane za biskupów-kucharzy, potwory o tłustych brzuchach tań­czące wokół dymiących rondli.

Pośrodku stołu siedział opat w odświętnych szatach, w wielkiej sukni z haftowanej purpury, a w ręku trzymał swój widelec niby berło. Obok niego Jorge pił z ogromne­go dzbana wino, a klucznik, ubrany jak Bernard Gui, czytał cnotliwie z księgi w kształcie skorpiona żywoty świętych i ustępy z Ewangelii, lecz te opowieści mówiły o Jezusie, który żartował z apostołem, przypominając mu, że ów jest kamieniem i że na tym bezwstydnym kamieniu, co toczy się przez równinę, zbuduje swój Kościół, albo opowieść świętego Hieronima, który ko­mentował Biblię mówiąc, że Bóg chce obnażyć pośladki Jerozolimie. I przy każdym zdaniu klucznika Jorge śmiał się, walił pięścią w stół i krzyczał: „Ty będziesz następnym opatem, brzuchu Boży!” Tak właśnie mówił, oby Bóg mi wybaczył.

Na swawolne skinienie opata wkroczył zastęp dziewic. Był to promienny pochód bogato ubranych niewiast, wśród których dostrzegłem, a w każdym razie tak wydało mi się na pierwszy rzut oka, moją matkę, potem zdałem sobie sprawę z pomyłki, chodziło bowiem z pewnością o dziewczę straszliwe jak uszykowane wojsko. Tyle jeno, że miało na głowie diadem z białych pereł, dwa sznury, a inne dwa opadały po obu stronach twarzy, łącząc się z dwoma kolejnymi sznurami, które zwieszały się jej na pierś, i każda perła była obciążona diamentem wielkim niby śliwka. Poza tym z obu uszu spływały sznury pereł błękitnych i łączyły się w naszyjnik u dołu szyi, białej i prostej jak wieża Libanu. Płaszcz miała barwy szkarłatnej, a w dłoni trzymała złoty, zdobiony diamentami puchar, który — wiedziałem, choć nie wiem skąd — zawierał śmiercionośną maść skradzioną kiedyś Sewe­rynowi. Za tą niewiastą, piękną niby jutrzenka, szły inne postacie niewieście, jedna z nich w białym haftowa­nym płaszczu, nałożonym na ciemną suknię, ozdobioną podwójną złotą etolą przybraną polnymi kwiatami; druga w płaszczu z żółtego adamaszku, nałożonym na suknię bladoróżową, usianą zielonymi liśćmi, i z dwoma wielkimi kwadratami naszytymi w kształt brązowego labiryntu; a trzecia w płaszczu czerwonym a sukni szmaragdowej, haftowanej w małe czerwone zwierzątka, i trzymała w rękach haftowaną białą etolę; płaszczom innych nie przyglądałem się, ponieważ starałem się pojąć, kim były te, które towarzyszyły dziewczęciu, jakże podobnemu teraz do Maryi Panny; i było tak, jakby każda z nich pokazywała trzymany w dłoni kartusz lub jakby ten kartusz dobywał się z ust, albowiem wiedziałem, że były to Rut, Sara, Zuzanna i inne niewiasty z Pisma Świętego.

W tym momencie opat krzyknął: „Wnijdźcie, dzieci wszetecznicy!”, i wkroczył do refektarza inny, pięknie uładzony orszak świętych osób, które doskonale roz­poznałem, ubranych z prostotą, ale i świetnie; a w środku grupy był zasiadający na tronie Pan Nasz i zarazem Adam, okryty purpurowym płaszczem, i wielka, czerwo­na i biała od rubinów i pereł, spinka trzymała płaszcz na ramionach; na głowie miał diadem podobny do diademu dziewczęcia, w ręku spory puchar pełen krwi wieprz­ków. Inne nader święte osobistości, o których powiem, a wszystkie znane mi doskonale, otaczały go kręgiem, i był też oddział łuczników króla Francji, ubranych na zielono bądź czerwono, ze szmaragdowymi tarczami opatrzonymi monogramem Chrystusa. Dowódca tej grupy ruszył, by złożyć hołd opatowi, podając mu puchar i mówiąc: „Wim, ać sia włość w istej graniej abrysie trzydźci roków beła w włodaniu Sancti Benedicti.” Na co opat odparł: „Age primum et septimum de quatuor", pozo­stali zaś zaintonowali: „In finibus Africae, amen." Potem wszyscy sederunt. 

Kiedy rozproszyły się oba przeciwne oddziały, padł rozkaz opata i Salomon zabrał się do nakrywania stołu, Jakub i Andrzej przynieśli wiązkę siana, Adam rozsiadł się pośrodku, Ewa położyła się na liściu, Kain wszedł ciągnąc za sobą pług, Abel ze skopkiem, by wydoić Brunellusa, Noe tryumfalnie przybył w arce, wiosłując, Abraham usiadł pod drzewem, Izaak położył się na złotym ołtarzu kościelnym, Mojżesz przycupnął na ka­mieniu, Daniel ukazał się na pogrzebowym podwyższeniu u ramienia Malachiasza, Tobiasz wyciągnął się na łożu, Józef rzucił się na korzec zboża, Beniamin wyciągnął się na worku, a później jeszcze, ale w tym miejscu wizja stała się niewyraźna, Dawid trwał na pagórku, Jan na ziemi, faraon na piasku (naturalnie, powiedziałem sobie, ale dlaczego?), Łazarz na stole, Jezus na cembrowinie studni, Zacheusz na gałęzi drzewa, Mateusz na stołku, Rahab na pakułach, Rut na słomie, Tekla na parapecie okna (z zewnątrz pojawiła się blada twarz Adelmusa, który ostrzegał ją, że może runąć w przepaść), Zuzanna w ogro­dzie, Judasz pośród grobowców, Piotr na katedrze, Jakub na sieci, Eliasz na siodle, Rachel na zawiniątku. A apostoł Paweł, odłożywszy miecz, słuchał zrzędzącego Ezawa, gdy tymczasem Hiob kwilił na kupie gnoju i przybiegli mu na pomoc Rebeka z suknią, Judyta z okryciem, Hagar z płótnem pogrzebowym, a kilku nowicjuszy niosło wielki dymiący kocioł, z którego wyskoczył Wenancjusz z Salvemec, cały czerwony, i zaczął rozdawać wieprzową kiszkę.

W refektarzu było coraz tłumniej i wszyscy jedli ile wlezie, Jonasz podał do stołu dynię, Izajasz warzywa, Ezechiel morwy, Zacheusz kwiaty sykomoru, Adam cytryny. Daniel łubin, faraon paprykę, Kain kardy, Ewa figi, Rachela jabłka, Ananiasz śliwki wielkie jak dia­menty, Lia cebulę, Aaron oliwki, Józef jajko, Noe winogrona, Symeon pestki brzoskwiń, podczas gdy Jezus śpiewał Dies irae i wesoło skrapiał wszystko to po­żywienie octem, wyciskając go z małej gąbki, którą wziął z włóczni jednego z łuczników króla Francji.

— Synowie moi, owieczki moje wszystkie — powie­dział w tym momencie pijany już opat — nie możecie wieczerzać tak, ubrani niby żebracy, chodźcie, chodźcie. — I uderzył w pierwszego i siódmego z czterech, którzy wyłaniali się bezkształtni jak zjawy z głębi zwierciadła, a zwierciadło rozpadło się na kawałki i rozsypały się na ziemi po salach labiryntu wielobarwne suknie inkrustowane kamieniami, wszystkie zbrukane i postrzępione. I Zacheusz wziął suknię białą, Abram pstrą, Lot siarkową, Jonasz błękitną, Tekla czerwonawą, Daniel cętkowaną, Jan tęczową, Adam futrzaną, Judasz w srebrniki, Raab szkarłatną, Ewa koloru drzewa wia­domości dobrego i złego, i ten brał wielobarwną, ów spartańską, inny purpurową, inny morską, inny hia­cyntową, barwy ognia i siarki albo rdzawą i czarną, a Jezus pysznił się suknią gołębią i, śmiejąc się, oskarżał Judasza, że ten nigdy nie potrafi żartować w świętej wesołości.

W tym momencie Jorge, zdjąwszy szkiełka ad legendum, rozpalił krzak gorejący, do którego Sara do­rzucała drew, co zebrał je Jefte, Izaak wyładował, Józef porąbał, i kiedy Jakub odkrywał studnię, a Daniel siadał nad jeziorem, słudzy nieśli wodę, Noe wino, Hagar bukłak, Abram wiódł cielca, którego Raab przywiązał do palika, a Jezus podawał sznur i Eliasz wiązał mu kopyta; potem Absalom powiesił go za włosy, Piotr podał miecz, Kain zabił, Herod spuścił krew, Sem wyrzucił trzewia i łajno, Jakub dodał oliwy, Molesadon soli, Antioch położył na ogniu, Rebeka upiekła, a Ewa spróbowała jako pierwsza i źle przełknęła, ale Adam powiedział, żeby o tym nie myślała, i walił w plecy Seweryna, który radził dodać wonnych ziół. Wtedy Jezus przełamał chleb, rozdzielił rybę, Jakub krzyczał, ponieważ Ezaw wyjadł mu całą soczewicę, Izaak pożerał koźlę z rusztu, Jonasz gotowanego wieloryba, a Jezus zachowywał post przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy.

W tym czasie wszyscy wchodzili i wychodzili, wnosząc wyborną dziczyznę wszelkiego kształtu i maści, i Be­niamin brał sobie zawsze część największą, Maria najsmakowitszą, Marta zaś skarżyła się, że zawsze musi myć wszystkie talerze. Potem podzielili cielę, które tymczasem ogromnie się powiększyło, i Jan miał z niego łeb, Absalom kark, Aaron język, Samson szczękę, Piotr ucho, Holofernes też łeb, Lia zadek, Saul szyję, Jonasz brzuch, Tomasz żółć, Ewa żebro, Maria pierś, Elżbieta srom, Mojżesz ogon, Lot nogi, a Ezechiel kości. W tym czasie Jezus zjadał osła, święty Franciszek wilka, Abel owcę, Ewa murenę, Chrzciciel szarańczę, Faraon ośmiornicę (naturalnie, powiedziałem sobie: ale właściwie dlaczego?), a Dawid zjadał kantarydę, rzucając się na dziewczę nigra sed formosa[i], gdy tymczasem Samson wbijał zęby w szynkę lwa, a Tekla uciekała wrzeszcząc, bo gonił ją czarny i włochaty pająk. 
Wszyscy byli teraz najwidoczniej podchmieleni i ten pośliznął się na winie, ten wpadał do kotłów i sterczały mu stamtąd jeno dwie nogi skrzyżowane jak paliki, Jezus miał wszystkie palce czarne i podawał karty księgi mówiąc: bierzcie i jedzcie, to są zagadki Symfozjusza, a wśród nich zagadka o rybie, która jest synem Boga i waszym zbawcą. I wszyscy pili, Jezus mirtynek, Jonasz rywułę, Faraon sorrento (dlaczego?), Mojżesz petercyment, Izaak małmazyję, Aaron kanar, Zacheusz latykę, Tekla kocyfał, Jan klaret, Abel albana, Maria hipokras, Rachel floren. 

Adam bulgotał, leżąc na wznak, i wino wypływało mu z żebra, Noe przeklinał przez sen Chama, Holofernes chrapał niczego nie podejrzewając, Jonasz spał jak kamień, Piotr czuwał, aż kogut zapieje, a Jezus obudził się nagle, słysząc Bernarda Gui i Bertranda z Poggetto, którzy rozprawiali o spaleniu dzieweczki; i krzyknął, ojcze, jeśli to możliwe, oddal ode mnie ten kielich! Ktoś niezręcznie nalewał do pucharów, ktoś dobrze pił, ktoś umierał śmiejąc się i ktoś śmiał się umierając, ktoś taszczył flaszki i ktoś pił z nie swojego kielicha. Zuzanna krzy­czała, że nie odda nigdy swojego pięknego białego ciała klucznikowi i Salwatorowi za nędzne serce wołu, Piłat krążył po refektarzu niby dusza na mękach, wołając o wo­dę do obmycia rąk, i brat Dulcyn, w kapeluszu z piórem, niósł mu ją, później rozchylał, chichocząc, suknie i uka­zywał srom czerwony od krwi, gdy tymczasem Kain kpił z niego, obejmując piękną Małgorzatę z Trydentu; a Dul­cyn wybuchał płaczem i szedł złożyć głowę na ramieniu Bernarda Gui, zwąc go anielskim papieżem, Hubertyn pocieszał go drzewem żywota, Michał z Ceseny sakiewką ze złotem, Marie namaszczały go wonnościami, Adam zaś przekonywał, że powinien zjeść dopiero co zerwane jabłko.

I wówczas otworzyły się sklepienia Gmachu i zstąpił z nieba Roger Bacon na latającej machinie, homine regente jeno. Potem Dawid zagrał na cytrze, Salome tańczyła w swoich siedmiu zasłonach i przy każdej opadającej zasłonie grała na jednej z siedmiu trąb i ukazywała jedną z siedmiu pieczęci, aż została jedynie amicta sole. Wszyscy mówili, że nigdy nie widzieli opactwa tak wesołego, i Berengar unosił każdemu suknię, mężczyznom i kobietom zarówno, całując w krocze. I zaczął się taniec, Jezus w stroju nauczyciela, Jan strażnika, Piotr gladiatora sieciarza, Nemrod myśliwego, Judasz donosiciela, Adam ogrodnika, Ewa tkaczki, Kain rozbójnika, Abel pasterza, Jakub kursora, Zachariasz kapłana, Dawid króla, Jubal harfisty, Jakub rybaka, Antioch kucharza, Rebeka nosiwody, Molesadon głupca, Marta sługi, Herod wściekłego błazna, Tobiasz medyka, Józef stolarza, Noe pijaka, Izaak wieśniaka, Hiob człeka smutnego, Daniel sędziego, Tamar nierządnicy, Maria pani domu, i rozkazywała sługom, by przynieśli więcej wina, bo jej niemądry syn nie chce przemienić wody.

Wtedy to opat zaperzył się, ponieważ — powiedział — wyprawił taką piękną ucztę, a nikt mu nic nie dał; i wszyscy zaczęli na wyścigi składać mu dary i skarby, byka, owcę, lwa, wielbłąda, jelenia, cielę, mulicę, wóz słoneczny, podbródek świętego Eobana, ogon świętej Morimondy, uterus świętej Arundaliny, kark świętej Burgozyny wycyzelowany jak puchar w wieku dwunastu lat i kopię Pentagonum Salomonis. Ale opat zaczął krzyczeć, że w ten sposób starają się odwrócić jego uwagę, a w rzeczywistości pustoszą mu kryptę ze skarbu, a teraz wszyscy się tam znajdujemy, i że zabrano niezwykle cenną księgę, która mówiła o skorpionach i o siedmiu trąbach, i wezwał łuczników króla Francji, by przeszukali wszyst­kich podejrzanych. I znaleziono ku wstydowi wszystkich chustę wielobarwną u Hagar, złotą pieczęć u Rachel, srebrne zwierciadło na łonie Tekii, syfon z napojem pod ręką Beniamina, jedwabną narzutę pod sukniami Judyty, włócznię w ręku Longina i żonę bliźniego w ramionach Abimelecha. Ale najgorsze nastąpiło, kiedy znaleziono czarnego koguta przy dzieweczce, czarnej i pięknej niby kot tej samej barwy, i nazwano ją czarownicą i pseudoapostołem, i wszyscy rzucili się na nią, by ją ukarać. Chrzciciel ściął jej głowę, Abel poderżnął gardło, Adam wypędził, Nabuchodonozor ognistą ręką napisał jej na piersi znaki zodiakalne, Eliasz porwał do ognistego wozu, Noe zanurzył w wodzie, Lot zamienił w słup soli, Zuzanna oskarżyła o lubieżność, Józef zdradził z inną, Ananiasz wepchnął do pieca, Samson zakuł w łańcuchy, Paweł wychłostał, Piotr ukrzyżował głową w dół, Stefan ukamienował, Wawrzyniec spalił na ruszcie, Bartłomiej obłupił ze skóry, Judasz wydał, klucznik spalił, a Piotr wyparł się wszystkiego. Potem rzucili się na to ciało i ciskali weń łajnem, puszczali wiatry na twarz, oddawali urynę na głowę, wymiotowali na łono, wyrywali wło­sy, bili po pośladkach rozżarzonymi łuczywami. Ciało dziewczęcia, niegdyś tak piękne i słodkie, teraz ulegało unicestwieniu, rozpadając się na kawałki, które trafiały do szkatułek i relikwiarzy z kryształu i złota, znajdujących się w krypcie. A właściwie to nie ciało dziewczęcia zapełniało kryptę, lecz fragmenty krypty, wirując, ukła­dały się w kształt ciała dziewczęcia, teraz rzeczy mineral­nej, a później znowu rozpraszały się, święty pył kawałecz­ków nagromadzonych przez szaleńczą niegodziwość. Było teraz tak, jakby jedno jedyne ogromne ciało w ciągu tysiącleci rozpadło się na części, a te ułożyły się tak, by wypełnić całą kryptę, bardziej jaśniejącą, ale nie różną od ossuarium zmarłych mnichów, i jakby forma substancjalna samego ludzkiego ciała, arcydzieło stwo­rzenia, rozpadła się na kształty przypadkowe, mnogie i oddzielone, stając się w ten sposób obrazem własnego przeciwieństwa, kształtem już nie idealnym, ale ziemskim, z pyłu i cuchnących odłamków, zdolnych oznaczać jedynie śmierć i zniszczenie...

Nie widziałem już biesiadników ani darów, które złożyli; było tak, jakby wszyscy uczestnicy biesiady spoczywali w krypcie, zmumifikowani każdy we własnych szczątkach, każdy przejrzystą synekdochą samego siebie, Rachela jako kość, Daniel jako ząb, Samson jako szczęka, Jezus jako strzęp purpurowej sukni. Jakby na zakończenie biesiada przeobraziła się w rzeź dziewczęcia, ta zaś stała się rzezią powszechną, której wynik końcowy miałem przed oczyma, ciała (co rzekę? wszelkie ciało ziemskie i sublunarne tych współbiesiadników zgłodnia­łych i spragnionych) zmieniły się w jedyne ciało, martwe, rozszarpane i udręczone jak ciało Dulcyna po kaźni, przeobrażone w nieczysty i jaśniejący skarb, rozciągnięte całą swoją powierzchnią, niby skóra zdarta ze zwierzęcia i rozwieszona, która jednak zachowała, skamieniałe wraz ze skórą, trzewia i wszystkie organy i nawet rysy twarzy. Skóra wraz z każdą ze swoich zmarszczek, fałd, blizn, ze swoimi aksamitnymi powierzchniami, z lasem włosów, naskórkiem, z piersią i sromem, które stały się prze­pysznym adamaszkiem, i piersiami, paznokciami, zrogowaciałym naskórkiem pod piętą, włókienkami rzęs, wodnistą materią oczu, miąższem warg, delikatnym rdzeniem pacierzowym, architekturą kości, a wszystko sprowadzone do piaszczystej mączki, nie tracąc jedna­kowoż nic ze swojej postaci i wzajemnego położenia, nogi wyzbyte mięśni i wiotkie jak obuwie, ciało z nich zostało bowiem odłożone na bok niby ornat wraz ze wszystkimi czerwonymi arabeskami żył, cyzelowanym stosem trzewi, intensywnym i śluzowatym rubinem serca, perłowym rzędem zębów, równych, ułożonych w naszyjnik, z języ­kiem, tym różowym i błękitnym wisiorkiem, i palcami rozstawionymi niby świece, pieczęcią pępka, by spleść na nowo rozpleciony kobierzec brzucha... Ze wszystkich stron krypty śmiało się do mnie drwiąco, szeptało, zapraszało do śmierci to makrociało rozdzielone między szkatułki i relikwiarze, a jednak odtworzone w swojej rozległej i nieracjonalnej całości, i chodziło o to sa­mo ciało, które podczas wieczerzy jadło i wykonywało sprośnie susy i które teraz jawiło mi się zastygłe w nie­tykalności swojej ruiny głuchej i ślepej. I Hubertyn, chwytając mnie za ramię, aż jego paznokcie zagłębiły mi się w mięśnie, szeptał: „Widzisz, to ta sama rzecz, ta, co przedtem triumfowała w swoim szaleństwie i znajdowała upodobanie w zabawie, a teraz jest tutaj, ukarana i nagrodzona, wyzwolona od pokus namiętności, zesztywniała na wieczność, przeznaczona na wieczne ścięcie lodem, by zachowała się i oczyściła, wyzwolona od gnicia poprzez triumf gnicia, gdyż nic nie zdoła obrócić w pył tego, co jest już pyłem i substancją mineralną, mors est quies viatoris, finis est omnis laboris...

Ale nagle wpadł do krypty Salwator, miotając pło­mienie niby diablę, i krzyknął: „Głupcze! Nie widzisz, że to behemot, wielka, dzika bestia z księgi Hioba! Czegóż to się boisz, paniczu mój? Tu masz syr w zasmażce!” I nagle krypta rozświetliła się czerwonawymi błyskami i znowu była kuchnią, lecz jeszcze bardziej niż kuchnią wnętrzem wielkiego brzucha, śluzowatego i lepkiego, a pośrodku bestia czarna jak kruk i z tysiącem dłoni, przykuta do wielkiego rusztu, wyciągała swoje członki, by złapać wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu, i jak wieśniak, kiedy jest spragniony, wyciska grono winne, tak owa bestia ściskała, kogo złapała, aż miażdżyła ich wszystkich w swych łapach, temu nogi, temu głowę, czyniąc z nich następnie wielkie żarcie, czkając ogniem bardziej, zda się, cuchnącym niźli siarka. Ale, cóż za dziw, ta scena nie wzbudzała już we mnie przerażenia, i spostrzegłem, że patrzę poufale na tego „dobrego diabła” (tak myślałem), który właściwie okazał się Salwatorem, oto bowiem o śmiertelnym ciele człowieczym, o jego cierpieniach i gniciu wiedziałem wszystko i niczego się już nie lękałem. Rzeczywiście, w tym świetle od płomieni, które teraz zdawało się miłe i biesiadne, ujrzałem wszystkich gości z wieczerzy, przywróconych do swojej postaci, śpie­wających, że od nowa wszystko się zaczyna, a wśród nich była dzieweczka, cała i przepiękna, i mówiła mi: „Nic to, nic to, zobaczysz, że później wrócę jeszcze piękniejsza niż przedtem, niech minie tylko moment spłonięcia na sto­sie, a zobaczymy się tutaj!” I wskazała, oby Bóg mi wyba­czył, swój srom, a ja wszedłem i znalazłem się w przepięknej jaskini wyglądającej niby rozkoszna dolina ze złotego wieku, zroszona wodą i pełna owoców, drzew, na których rosły, syry w zasmażce. I wszyscy ruszyli dziękować opatowi za piękny festyn, i okazywali mu serdeczność i dobry nastrój popychając go, kopiąc, zrywając z niego suknie, przewracając na ziemię, uderzając członkami o jego członek, a on śmiał się i prosił, by go już nie łaskotać, i okrakiem, na koniach wyrzucających z noz­drzy chmury siarki, wtargnęli bracia ubogiego żywota, którzy mieli przy pasach sakiewki wypełnione złotem, by przerabiać wilki na jagnięta i jagnięta na wilki i koro­nować na cesarzy za zgodą zgromadzenia ludu śpie­wającego nieskończoną Bożą wszechmoc. Ut cachinnis dissolvatur, torqueatur rictibus![ii] — krzyczał Jezus wy­machując koroną cierniową. Wszedł papież Jan, zło­rzecząc na cały ten bałagan i mówiąc: „Tylko tak dalej, a nie wiem, czym to się skończy! Ale wszyscy go wyśmiali i z opatem na czele wyszli ze świniami szukać w lesie trufli. Miałem pójść za nimi, kiedy zobaczyłem w kącie Wilhelma wychodzącego z labiryntu i trzymającego w ręku magnes, który wlókł go szybko ku północy. „Nie opuszczaj mnie, mistrzu! — krzyknąłem. — Ja też chcę zobaczyć, co jest finis Africae!"

„Widziałeś już!” — odpowiedział Wilhelm z oddali. I obudziłem się, kiedy w kościele rozległy się ostatnie słowa żałobnego śpiewu.

Lacrimosa dies illa
qua resurget ex favilla
iudicando homo reus:
huic ergo parce deus!
Pie Iesu domine
dana eis requiem.[iii]

Znak, że moja wizja trwała, błyskawiczna jak wszystkie wizje, tyle co jedno amen, trochę krócej niż Dies irae.


[i] nigra sed formosa — czarna, lecz piękna

[ii] Ut cachinnis... — Niech się skręca ze śmiechu aż do rozpuku.

[iii] Lacrimosa dies illa...
Pełen łez ów dzień,
kiedy powstanie z popiołu
na sąd winowajca człowiek.
Bądź mu więc miłościw, Boże!
Miłościwy Panie Jezu,
daj im odpocznienie.

Umberto Eco "Imię róży", przełożył Adam Szymanowski, PIW, 1991, s.493-503.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz