niedziela, 23 września 2012

Z prawdziwą dumą

Nikt z nas nie pamięta tekstu ustawy naka­zującej zbieranie zeschłych liści, ale z pewnością nikomu nie przyszłoby do głowy, że mógłby przestać je zbierać; jest to jedna z rzeczy usta­lonych od dawien dawna, wpajanych od pierw­szych dni dzieciństwa, i właściwie nie ma wiel­kiej różnicy między elementarnymi gestami zawiązywania półbutów lub otwierania para­sola, a tym, by poczynając od 2 listopada o dziewiątej rano zbierać zeschłe liście. 

Również nikomu nie przyszłoby do głowy kwestionować samą datę; jest to coś, co tkwi w obyczajach kraju i ma swoją rację bytu. 

Poprzedni dzień poświęcamy na odwiedza­nie cmentarzy i obchodzenie grobów bliskich, jest to więc także odmiatanie liści (ażeby zidentyfikować tablice), ale tego dnia zeschłe liście nie mają jeszcze, że tak powiem, ofi­cjalnego znaczenia, najwyżej są czymś kłopo­tliwym, co należy usunąć, aby móc potem zmie­nić wodę w wazonach i zmyć z płyt ślady śli­maków. Parokrotnie sugerowano, że może uda­łoby się przyspieszyć o kilka dni liściową kampanię, tak aby na święto zmarłych cmen­tarz już był oczyszczony i rodziny mogły sku­pić się przy grobach bez uprzedniego kło­potliwego sprzątania, nieraz wywołującego przy­kre sceny i odrywającego nas od naszych obo­wiązków w tym dniu pamięci, ale nigdy nie przyjęliśmy tych propozycji, jak również nigdy nie uwierzyliśmy, że można by było zaprze­stać ekspedycji do północnych puszcz, ze wzglę­du na to, że są tak kosztowne. To tradycje, które mają swoją rację bytu, i wielokrotnie słyszeliśmy, jak nasi dziadowie surowo kar­cili tego typu anarchiczne wypowiedzi, zwra­cając uwagę, że wielkie ilości suchych liści na grobach winny właśnie wykazać ogółowi niewygody, jakie to za sobą pociąga, i w ten sposób zachęcić go do gorliwego brania udzia­łu w pracy, mającej zacząć się dnia następnego. 

Do wzięcia udziału w kampanii wezwana zostaje cała ludność. W wilię, po powrocie z cmentarza, już stoi na placu biało pomalo­wany kiosk, zainstalowany przez magistrat, ustawiamy się więc w ogonku, czekając na swoją kolej. Ponieważ ogonek nie ma końca, wracamy do domu bardzo późno, każdy jed­nak z tą satysfakcją, że otrzymał kartonik z rąk samego radnego. Począwszy od następ­nego ranka nasz udział będzie dzień po dniu uwidaczniany na kartoniku, który specjalnie zainstalowana maszyna perforuje w miarę od­stawiania worków liści lub klatek z ichne­umonami, w zależności od rodzaju pracy, jaka została nam wyznaczona. Najlepiej ba­wią się dzieci, dostają duże kartoniki, które z zachwytem pokazują matkom, a kieruje się je do lekkich zajęć, przeważnie do pilno­wania ichneumonów. My, starsi, mamy cięż­szą pracę : poza dyrygowaniem ichneumona­mi musimy wkładać do worków liście przez nie zbierane, a potem znosić te worki na ple­cach do czekających ciężarówek. Starym po­wierza się pistoletowe rozpylacze, służące do skrapiania zeschłych liści wężowymi esencja­mi. Nasze zajęcie jest jednak najodpowiedzial­niejsze, bo ichneumony lubią nawalać i nie wykazują się taką gorliwością, jakiej się od nich oczekuje; wtedy, po niewielu dniach, kartoniki wskazują, że norma nie została wy­konana, i wzrasta prawdopodobieństwo wy­słania nas do północnych puszcz. Jak łatwo sobie wyobrazić, robimy wszystko, żeby tego uniknąć, gdy jednak decyzja zapada, przyj­mujemy to jako rzecz naturalną, bako obyczaj tak stary, jak cała kampania, i nikomu nie przychodzi do głowy, aby się sprzeciwiać; jest jednak rzeczą ludzką, że staramy się ile można orać w ichneumony i dostać w ten sposób jak najwięcej punktów, dlatego też jesteśmy surowi tak wobec nich, jak wobec starych i dzieci. Jest to nieodzowne do osiąg­nięcia dobrych rezultatów kampanii. 

Nieraz zadawaliśmy sobie pytanie, skąd się wziął pomysł skrapiania zeschłych liści esen­cjami wężowymi, ale po różnych domysłach i przypuszczeniach doszliśmy do wniosku, że pierwociny zwyczajów, zwłaszcza o ile są przy­datne i rozsądne, giną gdzieś w mrokach dzie­jów. Widocznie pewnego dnia magistrat mu­siał dojść do wniosku, że ludność nie jest w stanie podołać zbieraniu liści opadających jesienią i że tylko inteligentne wykorzystanie w tym celu, tak licznych w kraju, ichneumo­nów może temu zaradzić. Jakiś urzędnik, praw­dopodobnie pochodzący z okolic puszczy, do­niósł, że ichneumony, kompletnie obojętne w stosunku do zeschłych liści, szaleją za nimi, gdy te pachną wężem. Pewnie trzeba było wiele czasu, by dojść do tych odkryć, prze­studiować zachowanie się ichneumonów w sto­sunku do liści, wpaść na pomysł skrapiania liści, aby ichneumony rzucały się na nie z fu­rią. My wzrastaliśmy w epoce, kiedy wszystko to było zaplanowane, urządzone i skodyfiko­wane, hodowle ichneumonów miały wystar­czający personel, zaś członkowie corocznych ekspedycji do puszczy wracali z zadowala­jącą ilością węży. Te sprawy wydają się nam tak naturalne, że rzadko tylko i raczej z wysił­kiem wracamy do zadawania sobie pytań, na które rodzice w dzieciństwie odpowiadali nam surowo, ucząc nas w ten sposób, jak trze­ba będzie odpowiadać naszym dzieciom. Cie­kawe, że pragnienie zadawania sobie pytań na ten temat występuje - zresztą i tak nie­często - jedynie w okresie kampanii. Dru­giego listopada, zaledwie odbierzemy karto­nik, oddajemy się wyznaczonym zajęciom, a celowość każdego kroku wydaje nam się tak oczywista, że tylko wariat mógłby kwestio­nować sens kampanii i formę, w jakiej się ją przeprowadza. Meno to władze zmuszone by­ły przewidzieć i tę ewentualność, bo w tekście ustawy wydrukowanej po drugiej stronie kar­toniłców wylicza się kary grożące w takich wypadkach; nikt jednak nie pamięta, ażeby kiedykolwiek trzeba było je stosować. 



Zawsze zachwycał nas sposób, w jaki ma­gistrat umiał rozdzielać zajęcia tak, by ani prowincja, ani kraj na żadnym odcinku ży­cia nie odczuwały skutków kampanii. My, dorośli, poświęcamy na zbieranie suchych liści pięć godzin dziennie, przed albo po nor­malnych godzinach pracy w administra­cji, handlu itp. Dzieci opuszczają lekcje gim­nastyki, ewentualnie wychowanie obywatelskie lub przysposobienie wojskowe, starcy zaś wy­korzystują słoneczne godziny, by wyszedłszy z przytułku zająć swoje posterunki. Po dwóch, trzech dniach kampania już ma za sobą pierw­sze zadanie: ulice i place publiczne są oczysz­czone z suchych liści. Wtedy ci, pod których opieką znajdują się ichneumony, muszą zdwo­ić czujność, bowiem w miarę rozwijania się kampanii zapał ichneumonów słabnie, a my jesteśmy odpowiedzialni przed inspektorem dystryktu, ażeby w porę o tym się dowiedział i zarządził wzmocnienie skrapiania. Ten roz­kaz może wydać tylko inspektor, i to po spra­wdzeniu, że zrobiliśmy wszystko, ażeby ich­neumony nadal zbierały liście, jeżeliby bowiem dowiedziono, że lekkomyślnie pospieszyliśmy się z prośbą o wzmocnienie rozpylania, ryzy­kujemy, że natychmiast zmobilizują nas i wy­ślą do puszczy. W słowie: ryzykujemy - jest naturalnie wiele przesady, bowiem ekspedycje do puszczy są częścią obyczajów kraju na tej samej zasadzie, co sama kampania, i nikomu nie przyszłoby do głowy protestować przeciw czemuś, co jest takim samym obowiązkiem jak wszystkie inne. 

Czasami słyszy się głosy, że błędem jest powierzanie rozpylaczy starcom. Ale ponie­waż to dawny zwyczaj, trzeba przyjąć, że nie może nie być słuszny, zdarza się jednak, że od czasu do czasu starty w roztargnieniu marnotrawią zbyt duże ilości wężowych esen­cji na jakimś odcinku ulicy lub placu, nie pom­nąc, że powinni oszczędnie rozkładać je na większe powierzchnie. Wtedy ichneumony dzi­ko rzucają się na jakąś kupkę zeschłych liści, w ciągu paru minut zbierają ją i całą przynoszą tam, gdzie już oczekujemy z workami; po­tem dopiero, gdy ufni, że będą w dalszym ciągu okazywały podobne zacięcie, czekamy nadal i nagle widzimy, jak zatrzymują się, wietrzą coś między sobą jakby zdezoriento­wane i porzucają swoją powinność z wyraź­nymi oznakami zmęczenia i zniechęcenia. W ta­kim wypadku zarządzający ucieka się do swego gwizdka, przez chwilę udaje mu się zmusić ichneumony, aby zebrały jeszcze trochę liści, ale dość szybko zdajemy sobie sprawę, że produkt został nierówno rozpylony i że ich­neumony słusznie zaniedbują się w pracy, która nagle przestała mieć dla nich jakikolwiek sens. Gdyby wężowych esencji było pod do­statkiem, nie zdarza3yby się tego rodzaju na­pięte sytuacje, w których starzy, inspektor i my czujemy, żeśmy się w jakiś sposób nie dość dobrze wywiązali z obowiązku, nad czym bolejemy niewypowiedzianie. Ale od niepa­miętnych czasów wiadomo, że zapasy esencji zaledwie wystarczają na pokrycie najniezbęd­niejszych potrzeb kampanii i że w niektórych wypadkach ekspedycje do puszcz nie osią­gnęły swego celu, zmuszając magistrat do uciekania się do rezerw. Tego typu sytuacje wzmagają lęk, że następny pobór obejmie większą niż normalnie ilość rekrutów, jak­kolwiek w słowie „lęk" jest naturalnie wiele przesady, bowiem powiększanie liczby rekru­tów jest częścią obyczajów kraju, na tej samej zasadzie, co i kampanie, i nikomu nie przy­szłoby do głowy protestować przeciw czemuś, co jest takim samym obowiązkiem, jak wszyst­kie inne. O ekspedycjach mówi się raczej niewiele, ci zaś, co wracają, zmuszeni są do milczenia pod przysięgą. Jesteśmy przekonani, że władze starają się, abyśmy nie mieli żad­nych kłopotów w związku z tymi ekspedycjami, niestety jednak trudno zamykać oczy na stra­ty. Mimo że nie mamy najmniejszego zamiaru wyciągania jakichkolwiek wniosków, narzu­ca się nam przypuszczenie, iż chwytanie węży w puszczach jest co rok trudniejsze wobec bezlitosnego oporu mieszkańców sąsiedniego kraju, tak że nasi obywatele, nieraz z ciężkimi stratami, muszą stawiać czoła ich legen­darnemu okrucieństwu i przebiegłości. Jak­kolwiek nie mówi się o tym publicznie, wszyst­kich oburza, że naród me zbierający zeschłych liści sprzeciwia się polowaniom na węże w je­go puszczach. Nigdy nie wątpiliśmy, że nasze władze skłonne są gwarantować, iż ekspedycje na ich terytoriach mają to jedno na celu, i że opór, na który się natykają, jest wywołany tylko idiotyczną, niczym nie uzasadnioną py­chą. 

Wielkoduszność naszych władz nie ma gra­nic, nawet gdy chodzi o sprawy, które mogły­by zakłócać spokój publiczny. Dlatego też nigdy nie dowiemy się i - co należy podkreś­lić - nie chcemy się dowiedzieć, jaki jest los naszych okrytych chwałą rannych. Rząd jak­by pragnąc ośzczędzić nam niepotrzebnych ciosów, ogłasza tylko listy tych, którzy wra­cają bez szwanku, oraz zmarłych, których tnunny przybywają tym samym wojskowym pociągiem, co członkome ekspedycji oraz wę­że. W dwa dni później władze oraż ludność podążają na cmentarz, aby towarzyszyć w o­statmej drodze tym, którzy padli w walce. Odrzucając prostacki pomysł zbiorowego grze­bania ofiar, władze troszczą się o to, aby każ­dy miał swoją indywidualną mogiłę, łatwą do rozpoznania po nagrobku i napisach, któ­re rodzina możę wykuć na płycie bez najmniej­szych przeszkód. Wobec tego jednak, że w ostat­mch latach ilość strat zaczęła niepokojąco wzrastać, magistrat wyeksmitował mieszkań­ców sąsiednich terenów, aby powiększyć cmen­tarz. Można więc sobie wyobrazić, jak wielu z nas przybiega wczesnym rankiem 1 listo­pada, aby oddać cześć grobom naszych zmar­łych. Niestety, jesień jest już zaawansowana, liście pokrywają plyty i alejki grubą warstwą, wobec czego orientacja jest bardzo utrudnio­na. Nieraz się zdarta, że blądzimy i wiele go­dzin krążymy w kółko, zanim trafimy na ślad grobu, którego szukamy. Niemal każdy z nas uzbrojony jest w miotłę, i często wymiatamy liście z jakiegoś grobu sądząc, że jest to miejsce spoczynku naszego nieboszczyka, zanim zo­rientujemy się, że jesteśmy w blędzie. Powoli jednak odnajdujemy groby, tak że po połud­niu możemy już skupić się i wypocząć. W pe­wien sposób właściwie raduJe nas, że mamy tyle trudności w odnajdowaniu grobów, to bowiem raz jeszcze dowodzi celowości całej kampanii, mającej zacząć się nazajutrz rano, i daje nam poczucie, że nasi zmarli zachęcają nas do zbierania liści nawet bez udziału ich­neumonów, które włączą się dopiero dzień później, kiedy władze udostępnią nieodzowne ilości wężowych esencji, przywiezionych przez członków ekspedycji wraz z trampami nie­boszczyków, a starty zaczną je rozpylać, przy­naglaJąc w ten sposób ichneumony, żeby bra­ły się do roboty.

Julio Cortazar "Z prawdziwą dumą" [w]: tegoż "W osiemdziesiąt światów dookoła dnia", przełożyła Zofia Chądzyńska, Czytelnik, Warszawa 1976, s. 185-194.

3 komentarze:

  1. podczas ostatniego zbierania liści eksplodował pojemnik z wężowymi esencjami tuż obok mnie i omal nie zostałam wessana przez ichneumona. uratowały mnie pręty klatki, na których się zatrzymałam i tylko dzięki nim uniknęłam pożarcia.
    postuluje się do magistratu o podjęcie działań w celu zapewnienia ludności bezpieczeństwa podczas realizacji postanowień niniejszej ustawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Emmo, może zatem dopiszesz dalszy ciąg wykorzystując swoje przygody podczas dorocznego zbierania liści, ku przestrodze i jako instrukcja dla nowicjuszy. Ichneumony będą z ciebie dumne :))

      Usuń
    2. jeśli Ty zaczniesz, to ja mogę skończyć :)) ale może być też na odwrót, bo ja mam zawsze problemy z puentą. biedny Julio się w grobie przewróci, ale przynajmniej miałby rozrywkę :))

      Usuń