![]() |
Sprzedawca lodów, St. Petersburg, lato 1899 |
piątek, 19 lipca 2013
sobota, 6 lipca 2013
"Przyszedłem na świat tylko po to, by podróżować"
![]() |
Travemünde, 4 lipca 1839.
Dziś rano w Lubece właściciel zajazdu, dowiedziawszy się, że mam wsiąść na statek płynący do Rosji, wszedł do mego pokoju ze współczującą miną, która mnie rozbawiła. Ten człowiek jest sprytniejszy, umysł ma żywszy, bardziej szyderczy niż by można przypuszczać po płaczliwym tonie jego głosu i po jego francuskiej wymowie.
Dowiedziawszy się, że podróżuję tylko dla przyjemności, zaczął mi perswadować z niemiecką dobrodusznością, abym zrezygnował ze swego projektu.
— Znasz pan Rosję? — zapytałem.
— Nie, panie, ale znam Rosjan. Wielu ich przejeżdża przez Lubekę, a ja sądzę o kraju podług fizjognomii jego mieszkańców.
— Cóż więc takiego znajdujesz pan w wyrazie ich twarzy, co by .powinno mnie powstrzymać od udania się do nich?
— Panie, oni mają dwie fizjognomie — nie mówię o sługach, ci nie mają żadnej, mówię o panach; ci, gdy zsiadają ze statku, żeby się udać do Europy, mają minę swobodną, wesołą, zadowoloną — to konie, co zerwały uzdę, ptaki wypuszczone z klatki. Mężczyźni, kobiety, starzy i młodzi — wszyscy się cieszą jak uczniowie w czasie wakacji. Wracając, te same osoby mają twarze wydłużone, ponure, cierpiące; mówią krótko, strzępami zdań, czoło mają stroskane. Z tej różnicy wywnioskowałem, że kraj, który się opuszcza z taką radością, a do którego się wraca z takim żalem, to niedobry kraj.— Może masz pan rację — odparłem — ale pańskie uwagi świadczą o tym, że Rosjanie nie są tak skryci, jak się nam ich maluje; myślałem, że są nieprzeniknieni.
— Są tacy u siebie, ale nie czują nieufności do nas, poczciwych Niemców — rzekł oberżysta wychodząc i uśmiechając się sprytnie.
Oto człowiek może nawet poczciwy, który bardzo się boi, by go nie wzięto za poczciwca! — pomyślałem śmiejąc się do siebie... Trzeba podróżować samemu, żeby wiedzieć, jak bardzo na charaktery wpływają reputacje, wyrabiane różnym narodom przez podróżników, często lekkomyślnych w swoich sądach z powodu lenistwa umysłowego. Każda jednostka usiłuje osobiście protestować przeciwko utartej opinii o swoich rodakach.
Jutro wsiadam na statek i zniosę z radością wszystkie niewygody związane z podróżą, byleby mnie niósł w stronę pustkowi i stepów... Stepy! Ta wschodnia nazwa sama przez się budzi we mnie przeczucie niezmiernej a cudownej przyrody, nieci we mnie pragnienie zastępujące mi młodość, odwagę i przypominające mi, że przyszedłem na świat tylko po to, by podróżować; to przeznaczenie mojej natury. Ale czy mam coś wyznać? Może nigdy bym nie przedsięwziął tej podróży, gdyby w Rosji nie było stepów. Doprawdy obawiam się, że jestem za młody na nasze stulecie i na kraj, gdzie żyjemy...
Mój powóz już się znajduje na statku; jest to, twierdzą Rosjanie, jeden z najpiękniejszych parowców świata. Nazywa się „Mikołaj I". Statek ten palił się w zeszłym roku podczas rejsu z Petersburga do Travemünde, przerobiono go i od czasu tej naprawy jest to jego druga podróż. Wspomnienie o tej katastrofie, która zdarzyła się podczas pierwszej podróży, budzi teraz tylko lekki niepokój u pasażerów.
...Po przebudowie nasz piękny statek tak przecieka, że nie może dopłynąć do Petersburga — przesiądziemy się na inny w Kronsztadzie, a dwa dni później odzyskamy nasze powozy, które nam przyślą na trzecim statku, płaskodennym. Mnóstwo kłopotów, ale ciekawość, główna cecha podróżnika, jest silniejsza niż wszystko...
Markiz de Custine, Listy z Rosji, tłum. Marian Górski, Wydawnictwo Aramis 1989, s. 14—15.
Źródło: Płaszcz zabójcy
piątek, 5 lipca 2013
Amelia
czwartek, 4 lipca 2013
Miron i Ameryka (3), czyli ciekawe popołudnie w Nowym Jorku
środa, 13 pażdziernik1982
Brodacz - aktor-szofer - załatwiał ze mną bankowości. Ale nie zdołaliśmy dziś nic. Jutro znów, ale bez latania, bo będzie taksówka, którą brodaty aktor-szofer Lech Michał jeździ. Dziś miał dzień wolny. stracił na mnie dużo czasu. Byliśmy w Queensie, u niego w domu. Dwa razy u jego żony Julity w redakcji tutejszego polskiego "Nowego Dziennika". Telefonowanie do jednej z moich patronek, pani Krzywickiej. Telefon przerywany. Julita z redakcją śpieszyły się namiętnie na manifestacje antyp0olskorządowe pod konsulat. Mnie porwały w pędzie, ale zatrzymałem się w pewnej odległości. Powiedziałem, że mi nie wypada, skoro tam wczoraj byłem jako załatwiacz i od konsulatu dalej potrzebuję łaski, pomocy w powrotnym bilecie. Zresztą co mi przyjdzie ze słuchania pokrzykiwań i gwizdów małej grupki Polaków. Najgłosniej krzyczała jakaś kobieta. Niczym wczorajsza Murzynka o Jezusie. Zamiast to kontemplować, poleciałem do niedalekich sklepów porno i tam na oglądaniu pism spędziłem ciekawe popołudnie w Nowym Jorku. W każdym porno-sklepie jest z jednej strony miłość damsko-męska, a z drugiej męsko-męska, obfita niezwykle. Tam tyle mężczyzn, co i tu. Każdy sobie ogląda, co chce. Jak długo chce. Wczoraj też tu byłem, kupiłem dużo przepięknych aktów.
Ciepło, deszczyk. Powrót jak i wczoraj, z 42 Poprzecznej na moją 23 Poprzeczną przez Podłużną Ósmą, z Murzynami, czyścibutami, pijakami, Murzynkami-kurwami. W połowie drogi wielki okrąglak, cyrk na górze, dworzec na dole [chodzi zapewne o Grand Central Terminal], jednocześnie poczta główna naprzeciw, z wielkimi schodami i kolumnami. Tu lubią Grecję.
Już zrobiły się znane mi, powszednie te miejsca. Dokupiłem sobie dziś bardzo przez siebie poszukiwany cymes, tylko za 6 dolarów. Świetny Murzyn z olbrzymim "interesem" sam sobie robi minetę. Olbrzymi "interes" podobny do owego miałem dwa razy.
Dużo przeżyłem w życiu dobrego, złego i ciekawego. I dlatego nie może się powtórzyć oszołomienie takie jak Paryżem w 1959 roku. Jeszcze było wspaniale z Egiptem.
Z tymi porno mieszkam sobie u zakonnic. I wszystko dobrze. To tak jak chodzenie do konsulatu i miłe rozmowy z wygwizdywaczami.
Leżę w pokoju, piszę, czytam. Za oknem cisza. Czasem lekki szum czegoś jadącego, spokój - spokój. Tylko rano o 10-tej dyńdylinda tu obok z kościółka sygnaturka. Dziś mnie wybiła ze snu, przez co spałem ledwie 4-5 godzin. Jest tak ostra, tak długo dzwoni, że niewiele pomagają zatyczki w uszach.
Siusianie nocne przy łóżku do dużego pudła po soku pomarańczowym z grubej tektury. Nie przecieka. Nawet po tygodniu.
Nie mogę nauczyć się uruchomiania telefonu ani otwierania okna typu angielskiego. Więc jednak pułapki.
W Pradze czeskiej byłem z Polakiem z mojej grupy późno wieczorem pod Hradczanami, na starym Mieście, na moście Karola. Szukałem sladów Meyrinka, Kafki, pytałem Czechów wyglądających oknami o drogę. Pewien zaułek był naprawiany, latarki nad wykopem, niczym Koguci Zaułek w Golemie. Ta starówka jest duża. Cała na pochyłości. Polak, ten ze mną, chciał sprawdzić, gdzie to urzędował Bolesław Chrobry. Ja mu przypomniałem, że zdobył Pragę, urzędował, ucztował. Nagle wpadli ludzie
- Czesi! Zbrojni! Uciekać!
Poderwali się od żarcia, picia, uciekli. W tejże Pradze czeskiej Kazimierz Wielki miał kochankę. Raz w nocy w łóżku spadła jej z głowy peruka. Okazała się łysa. Obrzydził ją sobie.
Języka tu w Nowym Jorku nie używam. Załatwiam na migi. Zresztą podobno w N. Jorku na ogół mówią źle po angielsku. Żywioł języka - końcówki.
Miron Białoszewski "Tajny dziennik", Wydawnictwo Znak, Kraków 2012, s. 804-805.
Civilized people
![]() |
Antoni Czechow |
“Civilized people must, I believe, satisfy the following criteria:
1) They respect human beings as individuals and are therefore always
tolerant, gentle, courteous and amenable ... They do not create scenes
over a hammer or a mislaid eraser; they do not make you feel they are
conferring a great benefit on you when they live with you, and they
don't make a scandal when they leave. (...)
2) They have
compassion for other people besides beggars and cats. Their hearts
suffer the pain of what is hidden to the naked eye. (...)
3) They respect other people's property, and therefore pay their debts.
4) They are not devious, and they fear lies as they fear fire. They
don't tell lies even in the most trivial matters. To lie to someone is
to insult them, and the liar is diminished in the eyes of the person he
lies to. Civilized people don't put on airs; they behave in the street
as they would at home, they don't show off to impress their juniors.
(...)
5) They don't run themselves down in order to provoke the
sympathy of others. They don't play on other people's heartstrings to
be sighed over and cosseted ... that sort of thing is just cheap
striving for effects, it's vulgar, old hat and false. (...)
6)
They are not vain. They don't waste time with the fake jewellery of
hobnobbing with celebrities, being permitted to shake the hand of a
drunken [judicial orator], the exaggerated bonhomie of the first person
they meet at the Salon, being the life and soul of the bar ... They
regard prases like 'I am a representative of the Press!!' -- the sort of
thing one only hears from [very minor journalists] -- as absurd. If
they have done a brass farthing's work they don't pass it off as if it
were 100 roubles' by swanking about with their portfolios, and they
don't boast of being able to gain admission to places other people
aren't allowed in (...) True talent always sits in the shade, mingles
with the crowd, avoids the limelight ... As Krylov said, the empty
barrel makes more noise than the full one. (...)
7) If they do
possess talent, they value it ... They take pride in it ... they know
they have a responsibility to exert a civilizing influence on [others]
rather than aimlessly hanging out with them. And they are fastidious in
their habits. (...)
8. They work at developing their aesthetic
sensibility ... Civilized people don't simply obey their baser instincts
... they require mens sana in corpore sano.
And so on. That's
what civilized people are like ... Reading Pickwick and learning a
speech from Faust by heart is not enough if your aim is to become a
truly civilized person and not to sink below the level of your
surroundings.
― Anton Chekhov, from a letter to Nikolay Chekhov (March 1886)
środa, 3 lipca 2013
"Wokoło mnie nic, tylko wir nudy i beznadziejności"
Z F. w Podmokłym. Uważam za niemożliwe abyśmy się kiedyś połączyli, brak mi jednak odwagi, by to jej wyznać, i w rozstrzygającej chwili samemu sobie. Toteż zbyłem ją raz jeszcze pociechą — idiotycznie, każdy bowiem dzień postarza mnie i czyni bardziej strupieszałym. Powtarzają się dawne bóle głowy, gdy próbuję zrozumieć to, że ona cierpi, a równocześnie jest spokojna i wesoła. Nie powinniśmy wzajemnie zamęczać się ponowną, obszerną pisaniną, byłoby najwygodniej przejść nad tym spotkaniem niby nad faktem oderwanym; lub wierzę — być może —w to, że tutaj się wyzwolę, i będę żył z pisania, i wyjadę za granicę lub dokądkolwiek i będę żył potajemnie z F.? Bo i tutaj nie znaleźliśmy w sobie zupełnie żadnych zmian. Każde z nas mówi sobie po cichu, że druga część dwugłosu jest nieczuła i bezlitosna. Ja — nie przestanę ani trochę rościć sobie pretensji do życia pełnego fantazji, nastawionego wyłącznie na moją pracę — ona, głucha na wszelkie nieme prośby — pragnie przeciętności, komfortowego mieszkania, zainteresowania się fabryką, obfitego jedzenia, wysypiania się od godziny jedenastej wieczorem, opalonego pokoju i nastawia na właściwą minutę mój zegarek, spieszący od ćwierć roku o półtorej godziny. I ona ma rację i miałaby nadal rację; tak, racja jest po stronie F., kiedy poprawia mnie, gdy zwracam się do kelnera: „Przynieś pan gazetę, aż będzie przeczytana”, a ja nie mogę sprostować niczego, gdy mówi o „indywidualnym charakterze” (wymówić można to tylko skrzypliwie), co dotyczy zamierzonego urządzenia mieszkania. F. nazywa obie moje starsze siostry „deskami”, o najmłodszą z nich nie pyta wcale, nie pyta też prawie wcale ani w sposób wyczuwalny nie interesuje się moją pracą. Tak wygląda jedna strona medalu. Ja sam niezdolny jestem i wyjałowiony jak zazwyczaj, nie powinienem mieć czasu na zastanawianie się nad czym innym prócz pytania, czemu się to dzieje, że ktoś ma ochotę pomacać mnie piątym palcem. W krótkich odstępach czasu owiałem trzykrotnie ludzi tym wystygłym oddechem. Tych ludzi z Hellerau, rodzinę R. w Podmokłym i F. F. powiedziała: „Jak rozsądni jesteśmy tutaj oboje”. Milczałem, jak gdyby mój zmysł słuchu został wyłączony w momencie tej sentencji. Przez dwie godziny byliśmy sami w pokoju. Wokoło mnie nic, tylko wir nudy i beznadziejności. Nie przeżywaliśmy z sobą dotychczas ani jednej dobrej chwili, w czasie której odetchnąłbym swobodnie. Słodyczy płynącej ze stosunku do kochanej kobiety, jaką odczuwałem w Zuckmantel i W Rivie — słodyczy tej nie znałem w odniesieniu do F. nigdy, chyba tylko w listach, ograniczając się do niezmiernego podziwu, uległości, współczucia, rozpaczy i pogardzania samym sobą. Czytywałem jej też to i owo, niemile obijały się zdania jedno o drugie; żadnego kontaktu ze słuchaczką, która przymknąwszy powieki i leżąc na kanapie, wchłaniała bez słowa treść. Półgłośna prośba o pozwolenie zabrania i przepisania rękopisu. Przy opowiadaniu o odźwiernym żywsza uwaga i bystrzejsza obserwacja. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę ze znaczenia tej noweli; F. również pojęła ją jak należy, co nie przeszkadza, że potem godziliśmy w nie z gruba ciosanymi uwagami, czemu ja dałem początek. Trudności, na jakie napotykam, rozmawiając z ludźmi —na pewno dla ludzi tych niepojęte — mają źródło w tym, że moja myśl, lub trafniej treść mej świadomości, jest zupełnie mglista; że w tym wszystkim — jeśli chodzi tylko o mnie — spoczywam spokojnie i czasem zadowolony z siebie; a tymczasem rozmowa z ludźmi wymaga pointy, podtrzymania i powiązania, więc rzeczy, których mi brak. Nikt nie zechce przebywać ze mną w oparach mgły, a gdyby nawet zechciał, to nie potrafię przepędzić mgły z czoła, między dwojgiem ludzi ona zresztą rozwiewa się i nicestwieje. F. bardzo nakłada drogi, jadąc przez Podmokły, fatyguje się zdobywaniem paszportu, musi ścierpieć mnie po nie przespanej nocy i na domiar złego jeszcze wysłuchać prelekcji, a wszystko to jest nonsensem. Czy cierpi z tego powodu, tak jak ja? Na pewno nie, nawet przyjąwszy jednakową wrażliwość. Nie ma w niej przecież poczucia winy. Moja diagnoza była trafna i przyznano jej rację: każde z nas kocha swego partnera takim, jakim on jest. Ale będąc sam taki, jaki jest, wie dobrze, że z partnerem swoim nie potrafi żyć. Duet: dr W. stara się mnie przekonać, że F. jest warta nienawiści, zaś F. stara się mnie przekonać, że W. jest wart nienawiści. Wierzę obojgu i kocham lub staram się kochać oboje.
Franz Kafka "Dziennik".
Nic dwa razy się nie zdarza
Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.
Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.
Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.
Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.
Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć,
Miniesz - a więc to jest piękne.
Uśmiechnięci, wpółobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.
Wisława Szymborska
wtorek, 2 lipca 2013
"I rzekł człek do Wszechświata"
![]() |
Fot. Adelino Lyon |
![]() |
Fot. Arthur Tress |
I rzekł człek do Wszechświata - Stephen Crane
I rzekł człek do Wszechświata:
„Panie, ja istnieję!”.
„Jednakże – odparł Wszechświat –
ten fakt nie wkłada na mnie żadnych zobowiązań”.
„Panie, ja istnieję!”.
„Jednakże – odparł Wszechświat –
ten fakt nie wkłada na mnie żadnych zobowiązań”.
A Man Said to the Universe
By Stephen Crane
A man said to the universe:
“Sir, I exist!"
“However,” replied the universe,
“The fact has not created in me
“A sense of obligation.”
"Rozmowa z nieobecnym"
"Rozmowa z nieobecnym, list jest zasadniczym wydarzeniem samotności. Prawdę o autorze odnaleźć można raczej w korespondencji niż w jego dziełach. Dzieło najczęściej jest maską.
Wymiana korespondencji daje próżniakowi
złudzenie aktywności. Nic mu nie pochlebia bardziej niż codzienne
pójście na pocztę z listem. Przez długi czas prowadziłem bezprzedmiotową
korespondencję z wszelkiego rodzaju pomyleńcami. Zwłaszcza jednak
korespondencja z kobietami, zrównoważonymi lub nie, ma w sobie coś
ekscytującego - nigdy nie wiadomo, do czego zaprowadzi. Trochę więcej
niż rok temu regularnie otrzymywałem od pewnej pani listy pełne
niesłychanych pochwał, patetycznych hołdów, które wręcz mnie
zawstydzały. Nie znałem jej i nie miałem najmniejszej ochoty, by ją
poznać. Pewnego popołudnia, w nagłym przystępie zniechęcenia, poczułem
raptem potrzebę przyjemnych i pokrzepiających kłamstw, zdolnych wyrwać
mnie z sideł podstępnych i przekonujących argumentów mojej pogardy wobec
siebie. Tak więc zadzwoniłem do rzeczonej damy. Pierwsza niespodzianka:
uwodzicielski, ujmujący głos. Powiedziałem, że byłoby mi miło, gdybyśmy
mogli się spotkać i porozmawiać. Po godzinie stała pod moimi drzwiami.
Widząc ją, wybuchnąłem śmiechem, który jednak wcale nie wprawił jej w
zakłopotanie. Była stara, drobna, niska, niemalże karlego wzrostu,
dziwacznie ubrana i – szczyt wszystkiego – w ciemnych okularach.
Zaprosiłem ją do środka i pozwoliłem jej mówić. Przez cztery godziny, na
stojąco, opowiedziała mi całe swoje życie - gwałtownie gestykulując i
nie szczędząc szokujących szczegółów (nie pominęła niczego, nawet nocy
poślubnej), z niezrównanym talentem i w języku raz dosadnym, raz
wyrafinowanym, mówiła rzeczy, które sprawiały, że co rusz przechodziłem
od rozrzewnienia do konsternacji i od obrzydzenia do empatii. Jaka
szkoda, że jestem jedynym widzem, któremu dane jest delektować się tymi
wszystkimi błahostkami i okropnościami! – powtarzałem sobie w duchu.
Zbyteczne dodawać, że pozostałem oniemiały przez cały wieczór. Czemu
zawdzięczam swój udział w tak niezwykłym przedstawieniu? Mojej
chorobliwej ciekawości ludzi, mojej manii pisania i odpisywania na
listy. Teraz nie mogę już liczyć na tę manię: opuściła mnie, jej brak
zaś, dużo bardziej niż jakiekolwiek inne symptomy, pozwolił mi
zrozumieć, że odtąd muszę się zadowolić wstydliwą rolą człowieka, który
wciąż żyje".
Źródło: Kocham, lubię, szanuję
Źródło: Kocham, lubię, szanuję
poniedziałek, 1 lipca 2013
"Oszustami są wszyscy żyjący"
![]() |
Emil Cioran |
Cioran: Jest coś
nieprzyzwoitego w odsłanianiu się, w chwili jednak, gdy pan pisze, nie
odsłania się pan. Jest pan sam z sobą. Nie myśli pan, że to będzie
kiedyś upublicznione. W chwili pisania jest tylko pan z samym sobą, albo
z Bogiem, nawet jeśli pan nie wierzy. Tym właśnie jest dla mnie akt
pisania, akt wielkiej samotności. Tylko w takich warunkach bycie
pisarzem ma sens. To, co pan robi później, jest prostytucją. Skoro
jednak zaakceptował pan własne istnienie, musi pan zaakceptować
prostytucję. Dla mnie każdy, kto nie popełnia samobójstwa, w pewnym
sensie prostytuuje się. Oczywiste jednak, że wszelki akt ma związek z
trotuarem.
Ja zawsze mówiłem, że odzywają się we
mnie dwa głosy. Zapewne przypomina sobie pan Baudelaire’a – sprzeczność
jego postulatów ekstazy i przerażenia okropnością życia… Gdy już o nich
wiemy – o tych sprzecznych postulatach – jak on je nazywa, siłą rzeczy
we wszystkim, co robimy, dostrzegamy sprzeczności, jakieś rzeczy
naganne, nieczyste. Oscyluje pan między ekstazą a przerażeniem
okropnością życia… Nie jesteśmy świętymi. Ludźmi najczystszymi są ci,
którzy nie pisali, którzy nic nie głosili. Ale to przypadki graniczne. Z
chwilą gdy człowiek wyraża akceptację, gdy zaczyna się miotać, aby
jakoś żyć – aby, powiedzmy, nie zabijać – zawieramy kompromisy. Ja to
nazywam oszukiwaniem. Dla mnie ma to oczywiście sens filozoficzny.
Wszyscy oszukują, ale też są rozmaite stopnie oszustwa. Ale oszustami są
wszyscy żyjący".
Z Cioranem rozmawia Jean-François Duval, [w:] Rozmowy z Cioranem, przeł. Ireneusz Kania, Wydawnictwo KR, Warszawa 1999, s.42.
Źródło: Kocham, lubię, szanuję
Subskrybuj:
Posty (Atom)