poniedziałek, 14 grudnia 2015

Gavin Extence "Lustrzany świat Melody Black"


Najnowsza powieść autora głośnego debiutu "Wszechświat kontra Alex Woods"
Jak to nieraz w życiu bywa, wszystko zaczęło się od trupa. To był zwykły sąsiad, nie ktoś, kogo Abby dobrze by znała, jednak mimo wszystko… Znalezienie zwłok, podczas gdy przyszło się pożyczyć puszkę pomidorów, może być lekko szokujące. A przynajmniej powinno być. 
Teraz, ponownie analizując minione wypadki, kobieta nie może pozbyć się wrażenia, że wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby feralnej środy nie weszła do mieszkania naprzeciwko. A z pewnością nie poznałaby Melody Black…
Brytyjski humor, literacki talent i nieszablonowa historia. Lustrzany świat Melody Black jest drugą powieścią Gavina Extence’a, autora znanej już polskim czytelnikom książki Wszechświat kontra Alex Woods. To szalenie błyskotliwa i uszczypliwie prawdziwa opowieść o tym, że każdy ma swoje wzloty i upadki, a życie bardzo łatwo potrafi wyślizgnąć się z rąk.


wtorek, 10 listopada 2015

"Krwawa setka. 100 najważniejszych powieści kryminalnych" - Wojciech Burszta i Mariusz Czubaj



Krwawa setka to pierwsza w Polsce książka pokazująca literaturę kryminalną z takim rozmachem i w kontekstach, w których nie zwykliśmy jej umieszczać, a zarazem niemające precedensu opracowanie w skali europejskiej. Autorzy, z zawodu antropolodzy kultury, proponują czytelnikowi wędrówkę po stu, ich zdaniem, najważniejszych powieściach z kręgu crime fiction. Zapraszają do podjęcia własnego śledztwa nad fenomenem kryminału, podpowiadając w mikroesejach, że powieści kryminalne w swoich najlepszych realizacjach są wnikliwymi opowieściami o społeczeństwie i jego lękach. Zarówno w przeszłości, jak dzisiaj.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Teraz czytam




"Kobieca agencja detektywistyczna nr 1" to książka o uroczej Precious Ramotswe mieszkance Botswany, która postanawia zostać prywatnym detektywem. Zakłada Kobiecą Agencję Detektywistyczną Numer 1 i zaopatrzona w poradnik prywatnego detektywa przystępuje do działania. Alexander McCall Smith, wymyślając postać mmy Ramotswe nawet w najśmielszych marzeniach nie mógł podejrzewać, że podbije ona serca czytelników na całym świecie. Na początku miała to być jedna powieść, ale jej ogromna popularność skłoniła autora do napisania całej serii, teraz jest już pięć tomów. Co jest największą siłą tych kryminałów? Po pierwsze: sama mma Ramotswe - czarująca, ciepła, wyposażona przez naturę w mądrość i obfite kształty i co najważniejsze, intuicję i znajomość ludzkiej natury. Po drugie : Afryka. Jej nieprawdopodobne piękno, różnorodność i egzotyka. Po trzecie wreszcie: sprawy, którymi zajmuje się Precious Ramotswe. Nie są to przestępstwa ciężkiego kalibru; ale i tak przysparzają solidnej pani detektyw sporo pracy: zdradzane żony, podstępni mężowie, krnąbrne córki... Jak mówi nasza bohaterka, zawód prywatnego detektywa jest po to by pomagać ludziom rozwiązywać ich problemy. I tak właśnie się dzieje.

"Jaskółka, kot, róża, śmierć" to dziewiąta, niezależna część wielokrotnie nagradzanej serii Håkana Nessera o policjantach z fikcyjnego miasta Maardam. Związek między ofiarami dusiciela jest nikły. Kiedy były komisarz Van Veeteren niechętnie opuszcza bezpieczny antykwariat i staje twarzą w twarz z jeszcze jednym pomocnikiem śmierci, odkrywa pewną prawidłowość. Zabójstwa mają wyraźne odbicie w świecie książek – Blake’a, Musila, Rilkego… Zaczyna przeczuwać, że morderca, z którym ma do czynienia jest wyjątkowy. Naprawdę wyjątkowy.



"Kiedy nadejdą dobre wieści" - perfekcyjnie skonstruowana opowieść o roli przypadku i przeznaczenia oraz o miłości i wielkiej tęsknocie. Książka obfituje we wstrząsające wydarzenia i dramatyczne zwroty akcji, ale w przeciwieństwie do klasyki gatunku nie zawsze daje ostateczne odpowiedzi, pozostawiając czytelnikowi miejsce na własne rozwiązania. Przy całej brutalności książka przynosi pociechę i odkupienie.







"Chińczyk"  Henning Mankell  W styczniu 2006 roku w odludnej wiosce zostaje brutalnie zamordowanych kilkanaście osób, w Szwecji wybucha medialna gorączka, a dochodzenie w zagadkowej sprawie nie prowadzi do jej wyjaśnienia. Tymczasem Birgitta Roslin, doświadczony sędzia, odkrywa, że jest spokrewniona z dwiema ofiarami i rozpoczyna prywatne śledztwo. Niebawem wpada na trop Chińczyka, który może być odpowiedzialny za masakrę. Ten ślad prowadzi do stolicy Chin i Birgitta wybiera się na wycieczkę do Pekinu. Szukając mordercy, poznaje rodzeństwo, które symbolizuje wewnętrzne rozdarcie tego kraju: komunistkę Hong Qui, która sprawuje nad cudzoziemką dyskretną opiekę, i jej brata Ya Ru, reprezentującego frakcję „kapitalistyczną". Rozgrywki polityczne w Chinach nieoczekiwanie splotą się z wydarzeniami w szwedzkiej wiosce... Birgitta Roslin chce rozwiązać zagadkę masakry, choć sama znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

niedziela, 25 października 2015

Teraz czytam - "Włoskie buty" Henning Mankell


"- Zwyczajni ludzie nie istnieją - odparła Louise. - To politycy chcą, żebyśmy wierzyli w taki obraz świata. Zależy im na tym, żebyśmy myśleli, iż stanowimy cząstkę jednakowej masy i nie domagali się prawa do bycia takimi, jakimi jesteśmy naprawdę. Strasznie dużo się mówi o normie, której tak naprawdę nie ma".



czwartek, 22 października 2015

Gustav Meyrink o życiu



"Gdy ludzie budzą się w swoich łożach, roją, że otrząsnęli się ze snu, a nie wiedzą, że padają ofiarą swych zmysłów i stają się łupem nowego, znacznie głębszego snu niż ten, z którego wyszli"


Gustav Meyrink, właśc. Gustav Meyer (ur. 19 stycznia 1868 w Wiedniu, zm. 4 grudnia 1932 w Starnberg) – pisarz austriacki pochodzenia żydowskiego. Okultysta i mistyk epoki modernizmu. Jeden z czołowych twórców fantastyki grozy (weird-fiction), buddysta, znawca kabały i miłośnik fenomenów parapsychicznych. Znany zwłaszcza dzięki powieściom: Noc Walpurgii oraz Golem. Przez wielu uznawany za prekursora Franza Kafki, surrealizmu oraz powieści egzystencjalnej. Nieślubny syn aktorki i dyplomaty, outsider i ekscentryczny dandys, badacz fenomenów parapsychicznych, mistyk i okultysta; to jedna z najbarwniejszych postaci niemieckojęzycznego środowiska Pragi przełomu stuleci. Przyjaźnił się z czołówką artystycznej bohemy swoich czasów: Christianem Morgensternem, Rainerem Maria Rilkem, Maxem Brodem, Alfredem Kubinem, Henrykiem Mannem, Frankiem Wedekindem. Inteligencja, cięty dowcip, skłonność do satyry, groteski i bezlitosnej ironii, z jaką wykpiwał militaryzm, szowinizm i tępotę niemieckiego kołtuństwa zamieniły jego życie w kolejnych miastach (Wiedeń, Monachium, Starnberg, Praga) w pasmo konfliktów: nie brakło w nim pojedynków, aresztowań, grzywien, kryzysów psychicznych, obrzucania domu pisarza kamieniami, konfiskat cenzury – aż po spalenie jego dzieł przez hitlerowców na placu berlińskiej Opery w 1933. Nazywany był często "Szatanem z Pragi". Początkowo pisał opowiadania z poręki E.T.A. Hoffmanna i Edgara Allana Poego, nacechowane makabreską, satyrą, czarnym humorem i ostrą ironią. Potem kojarzony głównie z ekspresjonizmem i groteską, zwłaszcza przez jego powieść "Golem", która zaliczana jest również w poczet pierwszych ważnych powieści egzystencjalistycznych. Twórczość Gustava Meyrinka związana jest głównie z Pragą, którą pisarz przeobraził w miejsce magiczne. Jego powieści to nie tylko źródło wiedzy na temat starych czeskich legend czy tradycji żydowskich, ale także doskonały przewodnik duchowy dla osób wtajemniczonych w kabałę i okultyzm. Najsłynniejsze dzieło "Szatana z Pragi" pt. "Golem" od wielu pokoleń uznawane jest za "Biblię kabalistów". Gustav Meyrink często uważany jest również za prekursora Kafki oraz całej literatury wizjonerskiej. W swoich wieloznacznych, trudnych do interpretacji powieściach łączył motywy tragikomedii i horroru, przedstawiając je za pomocą mistrzowskiej żonglerki słowem i poetyckości formy. W swoich wizjach gorączkowo szukał odpowiedzi na najtrudniejsze pytania dotyczące kondycji człowieka w świecie, jego relacji i związków ze światem nadprzyrodzonym, przemian i inicjacji duchowych. W następnych powieściach (Noc Walpurgii, Zielona twarz) dał wyraz swoim antyrewolucjonistycznym poglądom. Najwybitniejsza powieść Meyrinka Golem dostępna jest czytelnikowi polskiemu w tłumaczeniu Antoniego Lange, zaliczanym do arcydzieł polskiej literatury przekładowej.

wtorek, 6 października 2015

Dzień z życia pisarza: Samuel Pepys



16 lipca 1666 roku 

Leżałem w łóżku całe rano i większą część popołudnia, nękany srogimi bólami a wiatrami, nie mogąc oddać wody albo mało. Niebo było tego dnia zadziwiająco ciemne i rano deszcz, a w Harwich spadł pono grad wielkości orzecha. Wypiłem tylko trochę rosołu, który lubię. Resztę dnia spędziliśmy z Baltym, który przybył z morza na dzień lub dwa. Wieczorem wziąłem lewatywę i poczułem się lepiej, i noc miałem niezłą. 

*Dziennik Samuela Pepysa*, t. , tłum. Maria Dąbrowska, Państwowy Instytut Wydawniczy 1954, s. 65.

środa, 9 września 2015

HYPERION – Dan Simmons


W obliczu zbliżającej się nieuchronnie międzygalaktycznej wojny na planetę Hyperion przybywa siedmioro pielgrzymów: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Mają za zadanie dotrzeć do mitycznych grobowców, by znaleźć w nich budzącą grozę istotę. Zna ona być może metodę, która pozwoli zapobiec zagładzie całej ludzkości. Każdy z pielgrzymów może przedstawić jej swoją prośbę, lecz wysłuchany zostanie tylko jeden. Pozostali będą musieli zginąć.

HYPERION Dan Simmons
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Liczba stron:  624
Rok wydania:  9 września 2015

niedziela, 5 lipca 2015

Melonik

"Buźka skończył koncert i usiadł razem z nimi. Na głowie miał brązowy melonik, który znalazł przed paroma laty na drodze do San Antonio. Pewnie wiatr wywiał kapelusz za okno dyliżansu albo Indianie schwytali jakiegoś nieostrożnego komiwojażera, a melonik zostawili. Przynajmniej do takich hipotez doszedł Buźka, próbując dociec, jakim cudem aż tak mu się poszczęściło. Augustus był zdania, że gdyby wiatr przez dwa lata turlał kapelusz po całym kraju, wyglądałby on i tak lepiej niż teraz. Buźka wkładał go tylko wtedy, gdy siadał do pianina; kiedy grał w karty albo opatrywał sobie wyciek z brzucha, często używał melonika zamiast popielniczki, a potem nie zawsze pamiętał, żeby go wytrząsnąć. Włosy miał rzadkie, zlepione w strąki; popiół nie mógł wiele zaszkodzić ich wyglądowi. Zresztą wobec bezmiaru poniewierki, jaką musiał znosić kapelusz, akurat popiół naprawdę nie miał większego znaczenia. Melonik zastępował Buźce poduszkę, a poza tym polewany był od zewnątrz i od wewnątrz taką masą rozmaitych cieczy, że Augustusowi na jego widok żołądek podchodził do gardła.
- Wygląda, jakby go bizon przeżuł i wypluł — mawiał Augustus. — Wiesz, Buźka, melonik to nie nocnik. Ja tam na twoim miejscu bym go wyrzucił.
Buźka zawdzięczał swój przydomek temu, że miał dolną wargę mniej więcej rozmiarów klapy od juków. Mógł pod nią wetknąć taką ilość tabaki, jaka normalnemu człowiekowi starczyłaby na miesiąc. Warga ta w ogóle żyła własnym życiem, toczącym się gdzieś u dołu twarzy pianisty. Nawet gdy Buźka siedział spokojnie, wpatrzony w karty, łopotała i drżała, jakby owiewał ją lekki wietrzyk — bo i owiewał: pianista miał uszkodzony nos, oddychał więc ustami. Życie dało Lorenie twardą szkołę, ale sporo czasu minęło, nim przywykła do tego, jak Buźka siorbie przy jedzeniu, a raz śniło jej się, że jakiś kowboj przechodząc obok Buźki przypiął mu wargę do nosa, jakby to była nie warga, lecz klapa kieszeni. Niesmak Loreny był jednak niczym wobec odrazy Xaviera, który przestał nagle wycierać stoły, podszedł do Buźki i zerwał mu z głowy melonik. Wyraźnie był nie w humorze: twarz drgała mu jak pyszczek królika schwytanego w pułapkę.
— Hańba! Nie zniosę tego kapelusza! Kto może jeść? — powiedział, chociaż nikt akurat nie jadł. Poszedł za bufet i wyrzucił melonik tylnymi drzwiami. Jako młody chłopiec dźwigał kubły z pomyjami w pewnej nowoorleańskiej restauracji, w której używano nawet obrusów, i wspomnienie to wciąż go prześladowało niczym parytet doskonałości. Ilekroć spojrzał na gołe blaty w Suchej Fasoli, czuł się jak ostatni nieudacznik. Nie dość, że brakowało obrusów: stoły były tak chropowate, że przesunąwszy dłonią po blacie człowiek mógł wbić sobie drzazgę. W dodatku dawno już utraciły miły dla oka kolisty kształt, bo kowboje zestrugiwali z kantów wióry, i nie było na to sposobu. Z biegiem lat powycinano spore zrzynki, toteż większość stołów całkiem straciła proporcje.
Xavier posiadał lniany obrus, którego używał raz do roku, w rocznicę śmierci żony. Była to istna herod-baba, specjalnie więc za nią nie tęsknił, ale w Lonesome Dove nie miewał innych okazji, które w wystarczającym stopniu uzasadniałyby rozpostarcie serwety na stole. Teresa — tak bowiem było nieboszczce na imię — pastwiła się nie tylko nad mężem, ale i nad końmi, toteż pewnego dnia zwierzęta poniosły i rzuciły się wraz z bryczką na dno wąwozu, no i bryczka przygniotła Teresę. Podczas dorocznego obiadu ku czci zmarłej Xavier udowadniał, że nie przestał być restauratorem zdyscyplinowanym: upijał się, nie roniąc ani kropli na swój znakomity obrus. Zapraszał wyłącznie Augustusa, ten jednak przychodził najwyżej co trzy albo i cztery lata, z czystej uprzejmości, imprezy te były bowiem nie tylko ponure i bezsensowne — całe Lonesome Dove ucieszyło się przecież, kiedy Teresę trafił szlag — ale i odrobinę niebezpieczne. Augustus ani nie pił w sposób tak zdyscyplinowany jak gospodarz, ani nie przykładał takiej wagi do stanu obrusów, a wiedział, że jeśli rozleje trunek na cenne płótno, źle się to skończy. Nie było wprawdzie wielkiego prawdopodobieństwa, że musiałby wtedy Xaviera zastrzelić, mogłoby się jednak okazać, że trzeba dać gospodarzowi po głowie, wcale zaś nie miał ochoty walić kolbą tak wielkiego rewolweru w tak małą głowę.
Dla Xaviera kapelusz Buźki był kroplą przepełniającą czarę goryczy. Żaden szanujący się restaurator nie zniósłby czegoś takiego w swoim lokalu, a tym bardziej na głowie pracownika, toteż Xavier co pewien czas chwytał melonik i wyrzucał go za drzwi. Miał nadzieję, że kozy, jadające podobno jeszcze gorsze świństwa, zjedzą i to nakrycie głowy. Ale kozy nie zwracały uwagi na kapelusz, natomiast Buźka przynosił go z powrotem, ilekroć sobie przypomniał, że potrzebna mu jest popielniczka.
— Hańba! — powtórzył Xavier nieco radośniej. Buźka pozostał niewzruszony.
— Czego chcecie od mojego kapelusza? - spytał. — W środku pisze, że zrobili go w Filadelfii.
Wewnątrz kapelusza rzeczywiście był taki napis, lecz to nie Buźka po raz pierwszy wytoczył ten argument, tylko Augustus. Buźka nie zdołałby nawet przeczytać tak długiego słowa jak „Filadelfia", zresztą miał bardzo niejasne wyobrażenie o tym, gdzie leży owo miasto. Wiedział jedynie, że musi to być okolica spokojna i cywilizowana, skoro mają tam czas robić kapelusze, zamiast walczyć z Komanczami.
— Xavier, zróbmy interes — zaproponował Augustus. — Pożycz Chlustowi dwa dolary, żebyśmy mogli zagrać partyjkę, a ja zgarnę czymś ten kapelusz do worka i zaniosę go moim świniom. Inaczej nigdy go się nie pozbędziesz.
— Jeżeli włożysz go jeszcze raz, to ci go spalę — zagroził Xavier, płonąc oburzeniem. — Spalę cały lokal. I gdzie się wtedy podziejesz?
— Jakbyś miał zamiar spalić pianino, lepiej sobie przygotuj szybkiego muła — odparł Buźka, powiewając wargą, Pobożni ludzie wcale by się z tego nie ucieszyli.
[...]
Buźka zaczął martwić się o kapelusz, który Xavier wyrzucił za drzwi. Gdy Augustus wspomniał o świniach, cała sprawa zaczęła wyglądać znacznie groźniej. Świnie mogły przecież same z siebie przyjść do miasteczka i zjeść melonik — kto wie, czy nie największą osłodę nędznego żywota pianisty. Buźka miał ochotę pójść po kapelusz, nim nadejdą zwierzęta, zdawał sobie jednak sprawę, że nieroztropnie jest prowokować Xaviera, gdy humor i tak mu nie dopisuje. Nie wiedział, co dzieje się na ulicy za knajpą, bo tylne drzwi zasłaniał bufet; kapelusza równie dobrze mogło tam już nie być".

Larry McMurtry "Na południe od Brazos".

Spoza nas



Spoza nas (wiersz z banałem w środku)

nie bój się chodzenia po morzu
nieudanego życia
wszystkiego najlepszego
dokładnej sumy niedokładnych danych
miłości nie dla ciebie
czekania na nikogo

przytul w ten czas nieludzki
swe ucho do poduszki

bo to co nas spotyka
przychodzi spoza nas

Jan Twardowski





Źródło zdjęcia: Sarolta Ban

niedziela, 26 kwietnia 2015

WSZYSCY NA ZANZIBARZE – John Brunner


WSZYSCY NA ZANZIBARZE – John Brunner


Na Ziemi na początku XXI wieku tłoczy się ponad siedem miliardów ludzi. Jest to epoka inteligentnych komputerów, psychodelicznych narkotyków w wolnej sprzedaży, polityki uprawianej za pomocą zabójstw i naukowców obłaskawiających wulkany poprzez palenie kadzideł… Histeria niebezpiecznie przeludnionego świata przedstawiona w olśniewająco nowatorskim stylu.

Brunner był człowiekiem gniewnym, złościła go niesprawiedliwość i cynizm, a ta desperacka powieść (w połączeniu z towarzyszącym jej tomem The Sheep Look Up) miała być pobudką dla świata pogrążonego w opiumowych oparach konsumeryzmu; dla ludzkości tkwiącej w mglistym przeświadczeniu, że to my władamy naturą. W SF nie chodzi o przewidywanie przyszłości – SF ma objaśniać przeszłość i teraźniejszość. Koszmar Brunnera z roku 1968 ziszcza się wokół nas na rozliczne sposoby, których on nie był w stanie przewidzieć. Gdyby właściwi ludzie przeczytali wtedy tę książkę i zareagowali w sposób zgodny z jej duchem, nasz świat nie byłby dzisiaj w tak niepewnej sytuacji. Być może, nadszedł czas, żeby poznało ją nowe pokolenie.

- Joe Haldeman


Niewiarygodnie ambitna powieść… W dalszym ciągu jeden z najsolidniejszych kawałków „przyszłej rzeczywistości”, jakie którykolwiek pisarz podrzucił nam do przeżucia.

                                                                                    - Science Fiction: 100 Best Novels


Przedstawiona w niej wizja narasta w zniewalający sposób.

                                                                                    - The Encyclopaedia of Science Fiction


„Interesujący eksperyment plasujący się w pół drogi między literacką pulpą i komentarzem społecznym” – Brian Aldiss i David Wingrove

                                                                                    - Trillion Year Spree


Doskonale pomyślana książka – satysfakcjonująco kompletna wizja.

                                                                                    - Mike Harrison, New Worlds


„Pierwsza prawdziwa powieść science fiction” – Judith Merril

                                                                                    - The Magazine of Fantasy and Science Fiction


Zapiera dech w piersi. Nie poddaje się krytyce.

                                                                                    - Algis Budrys, Galaxy


Wszyscy na Zanzibarze to cudowna i niebezpieczna książka.

                                                                                    - Norman Spinrad, Amazing Stories


TRYLOGIA CIĄGU: NEUROMANCER, GRAF ZERO, MONA LIZA TURBO – William Gibson (info)

Kultowa trylogia Gibsona, zapoczątkowana „Neuromancerem”, za którego autor otrzymał najważniejsze nagrody światowej fantastyki: nagrodę im. Philipa K. Dicka, Hugo i Nebulę. Pierwsze wydanie zbiorcze.


Neuromancer



Case, jeden z najlepszych "kowbojów cyberprzestrzeni" poruszających się w wirtualnym wszechświecie, popełnił błąd, za który został srogo ukarany. Za nielojalność wobec zleceniodawców płaci uszkodzeniem systemu nerwowego, co uniemożliwia mu dalszą pracę i skazuje na uwięzienie we własnym ciele. W poszukiwaniu lekarstwa wyrusza do Japońskiej Chiby, gdzie zdobywa fundusze, by w nielegalnych klinikach odzyskać zdolność podłączania swego umysłu do komputera.

Graf ZeroTurner, niezależny cyberwiedźmin, specjalizuje się w podkradaniu ludzi wielkim korporacjom. Odtworzony na nowo po wybuchu, rusza w ślad za wynalazcą nowego typu biochipów, ale firma nie zamierza go oddać konkurencji żywego. Bobby, pod pseudonimem Graf Zero, chce zostać hakerem, kowbojem cyberprzestrzeni. Jego pierwszym zadaniem ma być włamanie do słabo strzeżonej bazy danych z filmami porno. Jednak w czasie włamania prawie ginie, a posiadanym przez niego programem zaczynają się interesować potężni ludzie...

Mona Liza TurboMona to dziewczyna o mętnej przeszłości, która dzięki swemu podobieństwu do Angie Mitchell, największej gwiazdy światowej sieci video, zostaje wplątana w plan porwania gwiazdy. Spiskiem kieruje widmowa jaźń, która ma swoje plany wobec Mony, Angie i całej ludzkości. W sprawę wplątani są także szefowie Yakuzy, japońskiego podziemia przestępczego...

"Trylogia ciągu" William Gibson

TRAWA – Sheri. S. Tepper (info)

Wiele pokoleń temu ludzie uciekli na kosmiczną anomalię zwaną Trawą. Jednakże, zanim tam przybyli, inny gatunek uznał planetę za swój dom i zbudował na niej swoją kulturę... Teraz śmiercionośna zaraza rozprzestrzenia się pośród gwiazd, nie omijając żadnego świata poza Trawą. Okazuje się, że za tajemnicą odporności planety kryje się prawda tak wstrząsająca, że może oznaczać koniec wszelkiego życia.

„Sheri S. Tepper podejmuje umysłowe ryzyko, które stanowi siłę napędową science fiction i każdego gatunku literackiej fikcji”.
                                                                                                               - Ursula K. Le Guin

„Tepper to mądra i subtelna artystka. Udają się jej rzeczy, których inni pisarze nawet nie powinni próbować”.
                                                                                                               - Washington Post

Seria: Artefakty
Tłumaczenie: Robert Waliś
Oprawa:  twarda
Format:  książka
Liczba stron:  432
Rok wydania:  22 kwietnia 2015

wtorek, 31 marca 2015

Byron i podbój Ameryki - kwietniowa zapowiedź Noir sur Blanc



Nowa książka autora świetnie przyjętej "Dżumy & Cholery"

 Polska premiera 16 kwietnia.

Pura Vida opowiada o krótkim, lecz szalenie intensywnym życiu Williama Walkera. Urodzony w 1824 roku w Nashville, w rodzinie o szkockich korzeniach, studiował medycynę i prawo, zajmował się też pracą dziennikarską, ale wszystko to nie mogło zadowolić tak niespokojnego ducha. Po śmierci narzeczonej postanowił pójść w ślady swojego literackiego idola, lorda Byrona, i zorganizować własną misję wyzwoleńczą…

Celem jego wyprawy stały się opanowane przez Hiszpanów kraje Ameryki Środkowej, którym zamierzał narzucić nowych władców – białych i angielskojęzycznych. Wkrótce odnosi pierwszy sukces: na odbitych Meksykowi terytoriach tworzy nową Republikę Dolnej Kalifornii, której zostaje prezydentem. Następnym etapem jest podbój ogarniętej wojną domową Nikaragui. Reżim Walkera popada jednak w konflikt z właścicielem przedsiębiorstwa transportowego Corneliusem Vanderbiltem, któremu udaje się zdobyć poparcie innych państw środkowoamerykańskich i którego wielkim sprzymierzeńcem okazuje się też dżuma dziesiątkująca armię samozwańca. Burzliwe dzieje Williama Walkera zakończą się w 1860 roku w Hondurasie, gdzie w wieku zaledwie 36 lat zostanie skazany na śmierć. 

Śledzenie historii Walkera jest dla autora także pretekstem do zadumy nad fenomenem wyzwolicieli Ameryki Łacińskiej, takich jak Simón Bolívar, Augusto César Sandino, a szczególnie Ernesto Che Guevara, do dziś otaczany w tym regionie niezwykłą czcią – w przeciwieństwie do Walkera, którego nazwisko pozostaje tam symbolem znienawidzonego uzurpatora.

Czytelnicy, którzy znają poprzednią, obsypaną nagrodami powieść Patricka Deville’a, "Dżuma & Cholera" (Noir sur Blanc, 2014), również i tym razem mogą się spodziewać nietypowej, literackiej biografii! 

wtorek, 24 marca 2015

Nowe wydanie Szwejka na 100-lecie wstąpienia Jaroslava Haška do wojska

Z okazji  100-lecia wstąpienia Jaroslava Haška do wojska prezentujemy nowe wydanie Losów dobrego żołnierza Szwejka czasów Wojny Światowej w genialnym tłumaczeniu  Antoniego Kroha.

Premiera 9 kwietnia .

Ciemne piwo, czarny humor i czeskie piwiarnie w oparach absurdu.

– Nie strojcie takiej idiotycznej miny.
– Nic na to nie mogę poradzić – odpowiedział poważnie Szwejk – mnie w wojsku superarbitrowali za idiotyzm, specjalna komisja urzędowo uznała mnie za idiotę. Ja jestem idiotą z urzędu.

Kiedy zamordowano arcyksięcia Ferdynanda, zmienił się porządek świata. Jednak nic nie jest w stanie wstrząsnąć Szwejkiem na tyle, by zechciał zmienić porządek, a właściwie bałagan swojego życia. Nie zmienił się. Nie miał na to czasu.

Od wydania kultowej powieści minęło już prawie całe stulecie i rzeczywiście nic się nie zmienia. Popularność niezbyt dobrego żołnierza nie słabnie. Jego absurdalne losy przetłumaczono dotąd na 55 języków, doczekały się licznych ekranizacji i adaptacji.

Na każdego znajdzie się paragraf. Głupota Szwejka wymyka się wszelkim kategoriom. Choć w tej głupocie jest metoda. Przed wami Szwejk. Idiota z urzędu.

Jarosław Hašek (1883– 1923) – dziennikarz, felietonista i satyryk, żołnierz o mało walecznym usposobieniu, bywalec knajp, urzędnik bankowy, poeta, anarchista, bolszewik i jeden z największych prozaików XX wieku. 
Antoni Kroh (ur. 16 sierpnia 1942) - pisarz, etnograf, historyk kultury, tłumacz prozy słowackiej i czeskiej, badacz i kurator wystaw poświęconych kulturze ludowej Karpat. Laureat Nagrody im. ks. Prof. Bolesława Kumora oraz Nagrody im. Romana Reinfussa.

"Kiedy proponują mi udział w jakimś publicznym spotkaniu obok Antoniego Kroha, zawsze odmawiam. Mówię, że nie wyobrażam sobie, aby ministrant miał się wypowiadać przy papieżu."
Mariusz Szczygieł o tłumaczu Losów dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej
„Duży Format” 20.08.2009 r.


Przekład
Antoni Kroh

Wydawnictwo Znak
Kraków 2015

niedziela, 8 marca 2015

Odcięcie pępowiny


Zacisze Biblioteki wygląda mniej więcej tak jak biblioteka na zdjęciu powyżej, zatem może przyszedł czas na zmiany, najwyższy już czas. Moja sytuacja egzystencjalna po kilku latach zmieniła się na lepsze. Dlatego mam nadzieję, że teraz będę mógł się zająć spokojnie tym co lubię. Od dłuższego już czasu nie opisywałem żadnych książek na blogu, ale to nie znaczy, że ich w ogóle nie czytałem. Trafiłem lub, że się wyrażę językiem reklamy, odkryłem dla siebie kilku autorów i kilka książek. No i spoko, po co o nich pisać i kogo to może obchodzić? :) Książki te zrobiły na mnie jednak duże wrażenie, trząchnęły mną, a w takim stanie człowiek ma wizję/je i czuje misyjną potrzebę dzielenia się nowymi skarbami. Napiszę o nich już niebawem, mam tu na myśli między innymi "Czarne minuty" Martina Solaresa, "Chłodny dotyk" Alberta Sancheza Pinola, "Terror" Dana Simmonsa czy wreszcie "Na południe od Brazos" Larry'ego McMurtry'ego. Zapraszam do Zjadacza Liter :)







czwartek, 5 marca 2015

Julio: pornografia, czyli proszę zabrać dzieci sprzed ekranów komputerów

Ledwie zaczynał lerfić jej noemy, już jej się drliła klamycja i oboje zapadali w wodomurie, w dzikie prężyny, w rozpaczliwe dystalancje. Ale jeżeli tylko próbo­wał wydęgać jej murtę, pogrążała się w jękliwe wyrgi i musiał rozmitrygiwać kaldurmię, czując jak powoli arnulie spektualniają się, oprzaniają, muleją i w końcu sztywnieją jak trimalsjat ergomaniny, do którego niechcący wpadło kilka fmopii kożaniery. A przecież to był dopiero początek, w ja­kimś momencie ona odsłaniała piwesty, zezwalając, aby przybliżył doń swoje łękowia. Zaledwie się przypalmowali, ogarniał ich, czaturował, wreszcie ekstraminował wielki ulu­kariusz, nagle to był już klinton, esterfuryczna konwalkisja mertrydów, dyszymiąca embokapulwia orgumnii, merpasm esprymiczny, w ogromnej nadhumicznej agorenii. Evohe! Evohe! Rozkolwieni na kreście wolpemii czuli, jak balnikują perlinni i swolodenni. Drżał trok, poddawały się marplumy w pieszorniach niemalże okrutnych, które ich znowu do­prowadzały na samą granicę gunfii.

[W]: Julio Cortazar "Gra w klasy", Wydawnictwo MUZA.

Dzień jak koronkowa firanka



21 czerwca 1918, Looe, Kornwalia

Cóż to za dziwny dzień dzisiaj? Cienki, biały, jak koronkowa firanka, pełen okropnych hałasów. (Np. ktoś otwiera szufladę tandetnej komody i nie może jej potem zamknąć.) Jedzenie jest łykowate i niestrawne, napoje nie dość gorące. Przeglądając się w lustrze wydaję się sobie okropna, łysa jak jajko, napuchnięta, suknie są na mnie ciasne. Wszystko pokryte jest kurzem i piaskiem – popiół papierosów rozsypuje się i opada – nagietki rozsiewają swe płatki po całej toalecie. W sąsiednim pokoju ktoś usiłuje nastroić kiepski fortepian.
Gdybym miała „swój dom”, mogłabym zaciągnąć zasłony, a zamknąwszy drzwi wykadzić czymś przyjemnie pachnącym, potem przejść się szybko cichym krokiem wokoło mego doskonale urządzonego pokoju przyglądając się grze cieni i świateł – i w ten sposób można by wytrzymać – lecz żyjąc tak, jak ja, zawsze w zajazdach – to bardzo trudno.

Zacytuje parę tych trudności:

1.      Postanowiłam zrobić pedicure przed śniadaniem i nie zrobiłam tego z lenistwa.
2.      Kawa nie była gorąca, boczek przesolony i znać było na talerzu, że usmażono go na brudnej patelni.
3.      Nie umiałam wymyślić żadnego tematu rozmowy z panią Honey, która była milcząca, roztargniona i przygaszona...
4.      List J., w którym pisze o ogromnych trudnościach i o wszystkich sprawach, jakie musi załatwić, nim wyjedzie na wakacje, nie wzruszył mnie wcale. Był jakiś bezbarwny – miałam wrażenie, jakbym czytała coś, co mnie nie dotyczy, coś co jest poza mną.
5.      Bliżej nieokreślone boleści podczas kąpieli.
6.      Nic nie mam do czytania, a deszcz zanadto pada, aby wyjść.
7.      A. Przyjechała, a do mnie nie zatelefonowała. Zdaje mi się, że na razie ma już dosyć naszej przyjaźni...
8.      Bardzo podły obiad. Małe, twarde kotlety siekane nie nadające się do jedzenia i trochę wodnistego kompotu z agrestu. Nie cierpię angielskiej kuchni.
9.      Poszłam na spacer, złapał mnie deszcz, wróciłam okropnie przemarznięta i zmęczona.
10.  Herbata była zimna. Nie miałam zamiaru zjeść ciastka, lecz wreszcie je zjadłam. Za dużo paliłam.

Katherine Mansfield "Dziennik", tłum. Teresa Tatarkiewiczowa, Czytelnik, Warszawa 1985, s.106-108.

środa, 4 marca 2015

"Jeszcze mam czterdzieści ksiąg"


Sowa

Na południe od Rogowa
Mieszka w leśnej dziupli sowa,
Która całą noc, do rana,
Tkwi nad książką, zaczytana.
Nie podoba się to sroce:
"Pani czyta całe noce,
Zamiast się pokrzepić drzemką,
Pani czyta wciąż po ciemku.
Czyta się, gdy światło świeci,
To zły przykład jest dla dzieci!"

czwartek, 26 lutego 2015

Nierozmienna pięciokopiejkówka

"Kupiłem przedwczorajszą “Prawdę", napiłem się wody mineral­nej i usiadłem na ławce w cieniu Tablicy Honorowej. Była go­dzina jedenasta. Uważnie przejrzałem gazetę. Na tej czynności zeszło mi siedem minut. Przeczytałem więc artykuł o hydroponii, felieton o łapownikach z Kańska oraz długi list do redakcji od robotników zakładów chemicznych. Zajęło mi to raptem dwadzie­ścia dwie minuty. Może by pójść do kina? “Kozarę" widziałem już raz w kinie i raz w telewizji. Postanowiłem napić się wody, złożyłem gazetę i wstałem. Z miedziaków babki pozostał mi w kie­szeni tylko piątak. Przepiję go - pomyślałem i poprosiłem o szklankę wody z sokiem. Za kopiejkę, którą mi wydano, kupi­łem w sąsiednim kiosku pudełko zapałek. Nie miałem już nic wię­cej do roboty w centrum miasta. Ruszyłem więc przed siebie, skrę­ciwszy w niezbyt szeroką ulicę pomiędzy sklepem nr 2 a jadłodajnią nr 11.[...]

wtorek, 3 lutego 2015

"Tylko tęsknienie jest prawdziwe"




"Jak wygląda świat, kiedy życie staje się tęsknotą? Wygląda papierowo, kruszy się w palcach, rozpada. Każdy ruch przygląda się sobie, każda myśl przygląda się sobie, każde uczucie zaczyna się i nie kończy, i w końcu sam przedmiot tęsknoty robi się papierowy i nierzeczywisty. Tylko tęsknienie jest prawdziwe, uzależnia. Być tam, gdzie się nie jest, mieć to, czego się nie posiada, dotykać kogoś, kto nie istnieje. Ten stan ma naturę falującą i sprzeczną w sobie. Jest kwintesencją życia i jest przeciwko życiu. Przenika przez skórę do mięśni i kości, które zaczynają odtąd istnieć boleśnie. Nie boleć. Istnieć boleśnie - to znaczy, że podstawą ich istnienia był ból. Toteż nie ma od takiej tęsknoty ucieczki. Trzeba by było uciec poza własne ciało, a nawet poza siebie. Upijać się? Spać całe tygodnie? Zapamiętywać się w aktywności aż do amoku? Modlić się nieustannie?"

 

piątek, 30 stycznia 2015

Literatura dobra na wszystko


Roberto Bolaño


"Jest taki rodzaj literatury dobry, kiedy się nudzisz. Pełno tego. Jest literatura dobra na czas, kiedy jesteś spokojny. To jest najlepsza literatura, tak mi się wydaje. I jest też literatura na smutek. A także na radość. Jest literatura dobra, kiedy jesteś ożywiony. I jest też taka, co pasuje do rozpaczy. (…)

Weźmy na przykład przeciętnego czytelnika, typ raczej spokojny, wykształcony, prowadzący mniej więcej zdrowe życie, dojrzały. Człowiek, który kupuje książki i czasopisma literackie. No, oto i on. Taki człowiek może czytać to, co się pisze dla ludzi spokojnych, dla wyciszonych, ale może też czytać każdy inny rodzaj literatury, krytycznie, bez absurdalnego czy pożałowania godnego zaangażowania, bez ekscytowania się. Tak w każdym razie mi się wydaje. Nikogo nie chcę urazić.

Weźmy teraz czytelnika zrozpaczonego, takiego, do którego zapewne adresowana jest literatura rozpaczy. I co widzicie? Po pierwsze: będzie to człowiek młodociany albo niedojrzały dorosły, wystraszony, z nerwami jak postronki. To taki palant (proszę wybaczyć wyrażenie), który popełnia samobójstwo po lekturze Wertera. Po drugie: jest to czytelnik ograniczony. Dlaczego ograniczony? To proste, dlatego że nie może czytać niczego innego niż literatura rozpaczy albo dla zrozpaczonych, mniejsza o to, na jedno wychodzi, to typ albo twór niezdolny do przeczytania jednym rzutem W poszukiwaniu straconego czasu, na przykład, albo Czarodziejskiej góry (moim skromnym zdaniem to paradygmaty literatury spokojnej, wyciszonej i pełnej), albo, jeśli już o tym mowa, Nędzników czy Wojny i pokoju. (…)

Ponadto: czytelnicy zrozpaczeni są jak kopalnie złota w Kalifornii. Prędzej czy później się wyczerpują! Dlaczego? To proste! Nie można tkwić w rozpaczy przez całe życie, ciało w końcu ustępuje, ból ostatecznie staje się znośny, świadomość ucieka zimnymi strumieniami. Człowiek zrozpaczony (zwłaszcza zrozpaczony czytelnika poezji, tacy są nieznośni, możecie mi wierzyć) ostatecznie odstawia książki, nieuchronnie staje się po prostu zrozpaczonym człowiekiem. Albo się z tego leczy! I wtedy, w ramach procesu regeneracji, wraca powolutku, jakby spowity watą, jakby w deszczu rozpuszczonych tabletek uspokajających, wraca, jak mówię, do literatury pisanej dla czytelników spokojnych, wyciszonych, o skupionym umyśle. Nazywa się to (a nawet jeśli nikt tak tego nie nazywa, to ja owszem) przejściem z okresu dojrzewania do wieku dorosłego. I nie chcę przez to powiedzieć, że jak ktoś stał się czytelnikiem spokojnym, to nie będzie już sięgał po książki pisane dla zrozpaczonych. Pewnie, że będzie! Zwłaszcze jeśli są dobre albo znośne, albo polecił je ktoś znajomy. Ale tak w głębi – nudzą go! Tak w głębi ta zgorzkniała literatura, pełna białej broni i powieszonych mesjaszów, nie jest w stanie przeniknąć do jego serca, jak to potrafi nawet jedna spokojna strona, strona przemyślana, strona technicznie doskonała!"

Roberto Bolaño Dzicy detektywi, przeł. Tomasz Pindel, Nina Pluta, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2010, s. 205-206.

Żródło fragmentu: Poczytalnia

środa, 28 stycznia 2015

Chcecie wiedzieć kto cisnął do kosza Prousta, Flauberta i wielu innych?

„Być może jestem tępy, ale po prostu nie potrafię pogodzić się z tym, że jakiś facet może zużyć trzydzieści stron na opis tego, jak przewraca się w łóżku z boku na boku, zanim uda mu się zasnąć.” Z tą motywacją pewien recenzent wydawcy Ollendorfa odrzucił W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Tego jakże surowego sądu nie mogło zabraknąć w zabawnym zbiorku recenzji wewnętrznych i listów zawiadamiających o odrzuceniu, opublikowanym przez Andre Bernarda w Pushcart Press pod tytułem Rotten Rejections. W zbiorze podano autora, tytuł i datę, ale opuszczono nazwę wydawcy, który odrzucił rękopis. Jednak na początku książki podano spis zainteresowanych wydawców i można tam znaleźć wszystkich, od Faber & Faber do Doubleday, od „New Yorkera” do „Revue de Paris”.

W 1851 roku odrzucono w Anglii Moby Dicka z następującym uzasadnieniem: „Nie sądzimy, by ta pozycja znalazła uznanie na rynku literatury dziecięcej. Jest rozwlekła, styl przestarzały i wydaje się, że nie zasługuje na rozgłos, jakim się ponoć cieszy”. Flaubertowi odrzucono w 1856 roku Panią Bovary: „Szanowny Panie, zagrzebał pan swoją powieść pod stertą szczegółów, które są dobrze zarysowane, lecz całkowicie zbędne”. Emily Dickinson odrzucono pierwszy zbiór wierszy w 1862 roku: „Kontrowersyjne. Wszystkie rymy błędne”.


wtorek, 6 stycznia 2015

Lament miłośnika cegieł

Poniższy artykuł ukazał się pierwotnie w „Gazecie Wyborczej” z dnia 12 listopada 2005 roku (nr 263).

Jacek Dukaj, © by Anna Zemanek
Lubię powieści. Lubię powieści z prawdziwego zdarzenia: długie, rozlane szeroko na setkach stron, z epickim oddechem, wciągające tak, że człowiek zupełnie się w lekturze zatraca i wraca do niej, wieczór za wieczorem, zapadając w fikcyjny świat fikcyjnych postaci na godziny i godziny, smakując maestrię konstrukcji fabularnych na równi z maestrią języka.

Kiedy raz i drugi wyartykułowałem tęsknotę za podobnymi książkami i żal, że jakoś nie mogę ich znaleźć w propozycjach polskich autorów, zostałem obdarzony mianem „miłośnika cegieł”. Że się domagam literackich odpowiedników telenowel, że ilość stawiam nad jakość, że idzie mi o najniższe przyjemności czytelnicze.
Czy rzeczywiście? Czy objętość książkowej „cegły” bywa wartością samą w sobie? Czy mogą istnieć dobre powieści stustronicowe? I czy moja pretensja jest bezpodstawna?
Czy w ogóle współcześni polscy pisarze głównonurtowi piszą jeszcze powieści - czy tylko utwory pod nie się podszywające, książki powieściopodobne?

Problem fabuły

Popularna anegdota każe hollywoodzkiemu scenarzyście opowiedzieć każdy projekt filmu w trzech zdaniach (lub trzech minutach) - inaczej scenariusz nie zostanie w ogóle przeczytany. Jest to karykatura, lecz karykatura reguły prawdziwej i ilustracja podstawowej cechy powieści: jej fabularności.
Od początku wolnej kinematografii polscy filmowcy wołają o współczesne powieści, które mogliby przenieść na ekran. Na próżno. Albowiem w tym, co w Polsce uchodzi za powieść, posiadanie jasnej fabuły, którą można opowiedzieć bezpośrednimi, prostymi środkami, uważa się za zbędne i nawet w pewien sposób degradujące. A przekładalność na język filmu stanowi tu bardzo dobry test: niczego, czego nie da się opisać na poziomie: „bohater powiedział”, „bohater zjadł śniadanie”, „ulica była zaśnieżona”, „hrabina wyszła z domu” - nie da się sfilmować. Dopiero po przedstawieniu takich - jakże banalnych i nieatrakcyjnych dla naszych powieściopisarzy - fundamentów akcji, można myśleć o filmowych odpowiednikach metafor, dygresji, peryfraz, manieryzmów stylistycznych.
Brak udanych adaptacji polskiej prozy współczesnej nie jest więc przypadkiem. Dorota Masłowska przedstawiła powyższe stanowisko precyzyjniej, niż sam bym mógł to uczynić: Ja nie napiszę: „Szedł ulicą. Zmierzchało”, bo po prostu zasnę nad klawiaturą. Muszę mieć jakieś wyzwanie formalne. Owo przekonanie jest wyrażane mniej lub bardziej dosłownie przez prawie wszystkich polskich pisarzy głównonurtowych: wyzwaniem i szansą dla ich twórczości nie jest treść, lecz indywidualizacja formy. Albowiem wszystko już było i niczego nie sposób wymyślić - tak rekonstruuję ich aksjomaty - zatem przedmiot opowieści może być tylko mniej lub bardziej na czasie („trendy”), ale nie może być niczym istotnie nowym.
Bardzo dobry i stosunkowo świeży przykład stanowi adaptacja „Gnoju” Kuczoka: żeby przenieść na ekran tę skądinąd świetną książkę, sam autor musiał ją de facto stworzyć od nowa - owa „powieść” bowiem zawiera kilka ciekawych postaci, wiele celnych obserwacji i opisów, ale fabułę z prawdziwego zdarzenia trzeba było dopiero do niej dopisać. 

Problem formy

Tak jak nie długość definiuje i stanowi warunek konieczny symfonii czy opery, tak jednak niepełne, kalekie i niezbyt symfoniczne są symfonie minutowe, mało operowe - opery półaktowe.
Długość tekstu nie jest warunkiem koniecznym powieści, lecz pozostaje silnie skorelowana z jej podstawowymi cechami strukturalnymi, z epickością: rozmachem akcji, wielością postaci i wątków, szerokim obrazem tła, samą strukturą narracji i fabuły. One nie dążą, jak w nowelach, opowiadaniach, do jednej, końcowej kulminacji, w której spełniają się wszystkie potencje tekstu - lecz prowadzą czytelnika po sinusoidzie. Noweliście (w polskim znaczeniu tego słowa) chodzi o to, by sprawnie złapać królika; powieściopisarzowi - by pięknie gonić go.
A do tego potrzebny jest stosowny dystans, nie sposób owych założeń zrealizować na stu, stukilkudziesięciu stronach. Po przekroczeniu pewnego progu liczby zdarzeń, wątków, postaci - następuje przejście fazowe: opowieść jest już inną opowieścią, innej biegłości wymaga jej stworzenie. Wielu pisarzy sprawnych w formie krótkiej nigdy nie poradziło sobie z powieściami (i na odwrót).
Powieści Tomasza Manna, Dostojewskiego, Tołstoja, Hugo, Galsworthy’ego, czy w Polsce Prusa, Sienkiewicza, Dąbrowskiej - ta absolutna klasyka gatunku - są to dzieła grube, nierzadko kilkutomowe, ponadtysiącstronicowe. Kto dziś pisze w Polsce takie książki? A na Zachodzie nawet powieści dla dzieci mają solidną objętość. Polscy wydawcy, nieprzyzwyczajeni, sztucznie tną tłumaczenia na kilka woluminów, rzucając je na rynek dziwnymi kawałkami, pół-powieściami, ćwierć-powieściami.
A przecież długość, głębokość opowieści także z punktu widzenia czytelnika ma podstawowe znaczenie. Klasyczna powieść oferuje unikalne doświadczenia czytelnicze: „wżycie się” w tekst, tzn. wejście w fikcję jak w cudze życie; na to trzeba czasu, czasu w tekście i spędzonego nad tekstem. Czy rzeczywiście należy pogardzać taką twórczością? Czy nie idzie tu w istocie o najbardziej podstawowe wartości literackie?
Kontrast z literaturą anglosaską jest o tyle ostry, iż tam nadal znacznie większą wagę przykłada się do samej sztuki storytellingu: powieść jest dobra, ponieważ opowiada ciekawą historię i opowiada ją pięknie - a nie dlatego, że zawiera lub przypisuje się jej rozmaite polityczne, społeczne, religijne czy filozoficzne znaczenia. Jeśli spełnia i drugi warunek, to tym lepiej; ale jeśli nie spełnia warunku pierwszego - nie uratują jej żadne funkcje pozapowieściowe. W Polsce, mam wrażenie, ta hierarchia wartości została już dawno temu odwrócona. 

Problem rzeczywistości

Epika opisuje świat i bohaterów działających w świecie. Czy jest to świat podobny temu zza okna, czy wzięty z przeszłości, czy zdeformowany i oparty na fikcyjnych założeniach, zawsze istnieje w opowieści jako jej podstawa niepodległa i obiektywna. Wszystko inne - bohater, jego psychika, fabuła, jej sens i metaforyka - stanowi funkcję przedstawionej rzeczywistości; ona jest pierwotnym materiałem, z którego formuje się te elementy.
W liryce natomiast to człowiek jest ekranem, na którym wyświetla się świat; świat jest zsubiektywizowany, przefiltrowany przez domyślny lub pierwszoosobowy podmiot liryczny. To rzeczywistość jest funkcją podmiotu. Rzeczywistość nie istnieje jako obiektywny, niepodległy przedmiot narracji.
Ta opozycja: epika-liryka, obiektywna-subiektywna, światocentryzm-egocentryzm - dokładnie opisuje różnicę w sytuacji polskiej i (umownie biorąc) zachodniej prozy. Sami dobrze wiemy, że nie jest bezpodstawną opinia panująca o Polakach na świecie: mamy świetnych poetów, ale o naszych powieściopisarzach (poza Sienkiewiczem i Lemem) mało kto słyszał. Cechy właściwe ekspresji lirycznej dominują u nas nad cechami wymaganymi dla rozwoju epiki. Zdaje się, że Polacy umieją pisać tylko lirykę, wyrażać się poprzez podmiot liryczny - nawet jeśli czynią to prozą i sprzedają jako powieści.
Kiedy wołano o powieści odbijające rzeczywistość III RP, „zaangażowane społecznie” - na jaką epikę było nas stać? Dresiarze Masłowskiej, prowincja Odiji, młodzież Nahacza, subkultury kapitalizmu Vargi, Shutego i Bieńkowskiego - to już są mocno afabularne i zmanieryzowane (w dobrym i złym sensie) „wariacje na temat”. Znowu lepiej niż bym to zrobił, ujawnia regułę opis „Bociana i Loli” Nahacza z notki samego wydawcy: Opowieść o halucynacyjnej wędrówce przez rzeczywistość, o której do końca nie wiemy, czy istnieje naprawdę. Święte słowa.
Nie istnieje więc u nas gatunek powieści historycznej - ta konwencja bowiem wymusza poświęcenie większej uwagi światu, podejście doń serio zwłaszcza przez samego autora. (O, właśnie przemknął po niebie samotny meteor: „Warunek” Eustachego Rylskiego).
Próżnia jest tu tak dojmująca, że obserwujemy naturalne zasysanie materii: a to z reportażu (twierdzenia, że Ryszard Kapuściński jest najwybitniejszym żyjącym polskim prozaikiem, nie są pozbawione racji: na pewno bliżej mu do epiki niż wielu naszym „powieściopisarzom”), a to z filmu (vide książki Kolskiego, Horwatha itp.), a to przez import zachodnich „formatów powieściowych” (konkursy na polską Bridget Jones). To już jest czysta desperacja.
Rozmaicie można sobie tłumaczyć przyczyny owego stanu rzeczy. Chociażby sięgając do toksycznego dziedzictwa romantyzmu, forma nie pozostaje bowiem obojętną dla treści (ciężko napisać scjentystyczny poemat, a w epice, proszę, cały gatunek z fascynacji naukowymi światopoglądami się zrodził: science fiction).
Jesteśmy przy tym dziećmi myśli europejskiej, bliższa jest nam tradycja filozofii kontynentalnej (skłaniającej się ku relatywizmom, psychologizmom, egzystencjalizmom) niż filozofii anglosaskiej (łatwiej zawierzającej realności świata). To tłumaczyłoby nas wobec np. Amerykanów - ale nie wobec Francuzów. A marksistowski materializm ze swoimi powieściami socrealistycznymi też jest już dla krytyków epoki Derridy prawdziwym zabytkiem z czasów, gdy rzeczywistość była doświadczeniem równie silnym i pewnym, co ból zęba. 

Wyroby powieściopodobne

To więc, co tworzą nasi powieściopisarze, to nie są powieści, a nawet kiedy mają niektóre właściwe powieściom cechy, kryją je przed czytelnikiem z wielkim wstydem; są to wyroby powieściopodobne.
Znajdziemy po roku 1990 pojedyncze wyjątki: „Madame” Libery, „Oksana” Odojewskiego, „Widnokrąg” Myśliwskiego, „Ono” Terakowskiej, „Statek” Łysiaka, kilka rzeczy Chwina (który, podobnie jak Terakowska, praktykował wcześniej w powieściach fantastycznych dla młodzieży), kilka - Pilcha, a jeśli rozluźnimy kryteria, także np. „Apokryf Agłai” Sosnowskiego, chociaż to już czysta fantastyka.
Bo gdy sięgniemy na inne półki, gdzie do niedawna nie sięgała nasza krytyka, obraz zmieni się radykalnie. Polska powieść najwyraźniej przetrwała bowiem w literaturze młodzieżowej (Musierowicz!) i literaturze konwencji: fantastyce, romansach, kryminałach. (Te ostatnie zresztą też zaczęły się odradzać dopiero niedawno). Właśnie ich skonwencjonalizowanie okazało się ratunkiem. Tak jak rzemieślnicy zachowali w kulturze żywą pamięć pięknej formy, kopiując dzieła dawnych mistrzów wieki po upadku cywilizacji, która je wydała - tak w literaturze powielanych formuł ocalono podstawowe biegłości potrzebne dla odrodzenia umarłej sztuki powieściopisarstwa.
Czy jednak bój o miano największego polskiego powieściopisarza ma się toczyć między Markiem Krajewskim, Katarzyną Grocholą i Andrzejem Sapkowskim? (Sapkowski wygrywa walkowerem).
Bo spójrzmy na dzieła obecnie sztandarowych prozaików głównego nurtu: Masłowskiej, Kuczoka, Huelle, Shutego, Tokarczuk, Stasiuka. Pierwszy przyznam, że piszą zazwyczaj rzeczy niezłe - tyle że słabo udające powieści. Chyba wyjątkiem był debiut Pawła Huelle; potem i on poprzestał na krótkich formach. Tokarczuk też w nich najlepiej się czuje: w opowiadaniach z „Gry na wielu bębenkach”, z „Ostatnich historii” czy wydanej jako niby-powieść znakomitej „E. E”.; gdy idzie w formy dłuższe, automatycznie traci na fabularności i epickości. Stasiuk nigdy nie był specjalnym miłośnikiem fabuły; nikt już nawet nie nazywa jego książek powieściami. Wszystkie sprawności typowe dla nowelistów prezentują Kuczok i Shuty, tracący oddech na średnich dystansach. Masłowska zaś oferuje narrację o rzeczywistości tak mocno przefiltrowanej przez podmiot liryczny, że treścią i sensem całej opowieści stał się u niej właśnie ów filtr.
Co gorsza, krytycy i w ogóle środowisko literackie uczyniło z tego braku, z tej ułomności - nie ułomności danej książki, bo każdy autor ma prawo pisać, co chce i jak chce, i nie należy mu narzucać jakichś „powszechnych standardów” - ale ułomności literatury polskiej branej jako całość, uczyniło zaletę i stan zgoła pożądany. Książka posiada fabułę, a zatem idzie na łatwiznę, podlizuje się czytelnikowi. Książka jest gruba, a zatem to czytadło do pociągu, lektura dla zabicia czasu. Książka jest napisana stylem nie przesłaniającym treści i nie będącym celem samym w sobie - a zatem autor posługuje się ubogimi środkami wyrazu i „chce jedynie opowiedzieć jakąś historyjkę”.
Można bronić tych poglądów w oparciu o założenie, że powieść taka, jakiej ja szukam - niech będzie, że klasyczna, XIX-wieczna - przeżyła się jako forma literacka, że stała się anachronizmem, jak wcześniej sagi mówione czy chansons de geste. Że wymóg fabuły, rozległości narracyjnej, skupienia się na działaniach bohaterów w świecie - jest sztucznym ograniczeniem dla prawdziwych artystów, babcinym gorsetem, krępującym ekspresję nowatorów. Którzy nie piszą powieści z tego samego powodu, dla jakiego malarze nie malują naturalistycznych portretów i scenek rodzajowych.
Bardzo to ładna i postępowa teoria, tylko że fakty nijak jej nie potwierdzają. Po pierwsze: czytelnicy chcą takich powieści, łakną ich, zaczytują się przekładami, szukają zastępników. (Oczywiście można też rzec, że samo owo pragnienie stanowi dowód niskich żądzy: kto chwali powieści, „hołduje masowym gustom”).
Po drugie, na świecie, w krajach kultury anglosaskiej właśnie, powieść nigdy dotąd nie miała się tak dobrze, i to także pod względem jakości. To właśnie forma fabularnej, osadzonej w obiektywnej rzeczywistości, długiej, wciągającej narracji święci tryumfy. Amerykanie słusznie są dumni ze swych powieściopisarzy (nie bez znaczenia jest tu zapewne silne sprzężenie ich rynku książki z rynkiem filmowym). Co roku przy okazji Nobla wypływa nazwisko jednego bądź kilku powieściopisarzy zza Atlantyku - ostatnio Philipa Rotha, Dona DeLillo, Thomasa Pynchona czy Margaret Atwood. Zaś laureatów i kandydatów z szeroko ujętej strefy języka angielskiego trudno zliczyć. A czy kiedyś ostatnio choćby przebąkiwano o Noblu dla polskiej powieści? Dla jednego Lema - który pisał science fiction.
Po trzecie wreszcie: jeśli nie powieść, to co zamiast? Cóż takiego nam zaproponowano, co zaspokoiłoby tę prastarą potrzebę sztuki opartej na mocnej narracji, na gawędzie, na przekazie słownym? Innymi słowy: co zyskujemy odejmując powieściowość z powieści? Oprócz kilku hektarów lasu, który ocalono oszczędzając na druku tworów polskiej epiki, cienkich niczym tomiki wierszy.

Jacek Dukaj

Źródło: Stronice Dukaja