Eugenio Azzola, "Bruno Schulz's windows" (Austria,1998) |
"Wyszedłem w noc zimową, kolorową od iluminacji nieba. Była to jedna z
tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i
rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt odrębnych niebios, wystarczających do obdzielenia całego miesiąca nocy zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomyślnością nie do darowania wysyłać w taką noc młodego chłopca z misją ważną i pilną, albowiem w jej półświetle zwielokrotniają się, plączą i wymieniają jedne z drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobraźnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, a noc w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać wciąż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy zimowych zaczynają się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejścia. Powstają ponętne kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąś nie wypróbowaną przecznicą". [1]
"Nikt nas nie zatrzymuje. Przez
korytarze książek, pomiędzy długimi regałami czasopism i druków
wydostajemy się ze sklepu i oto jesteśmy w tym miejscu Ulicy Krokodylej,
gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całą długość tego
szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca
kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała
sceneria wydaje się chwilami fotografią z ilustrowanej gazety, tak
szare, tak płaskie są domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistość jest
cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swą imitatywność.
Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa
się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru
wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwiązuje się i rozprzęga
ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada
się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoś ogromnego pustego
teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na
tym naskórku. Ale dalecy jesteśmy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew
lepszej wiedzy czujemy się wciągnięci w tandetny czar dzielnicy.
Zresztą nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy
małych, parterowych domków podmiejskich zmieniają się z wielopiętrowymi
kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, są konglomeratem szyldów,
ślepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod
domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,
ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna
wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym
mieście, mieszkańcy mówią o nim z dumą i porozumiewawczym błyskiem w
oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swą rolą i pełen
gorliwości w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo
zaaferowania i interesowności, ma się wrażenie błędnej, monotonnej,
bezcelowej wędrówki, jakiegoś sennego korowodu marionetek. Atmosfera
dziwnej błahości przenika tę całą scenerię. Tłum płynie monotonnie i,
rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyraźnie, figury przepływają w
splątanym, łagodnym zgiełku, nie dochodząc do zupełnej wyrazistości.
Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakieś ciemne, żywe
spojrzenie, jakiś czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieś pół
twarzy rozdarte uśmiechem, z ustami, które właśnie coś powiedziały,
jakąś nogę wysuniętą w kroku i tak już zastygłą na zawsze.
[...]
A jednak - a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej
dzielnicy, troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli?
Kilkakrotnie w
trakcie naszego sprawozdania stawialiśmy pewne znaki ostrzegawcze,
dawaliśmy w delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny
czytelnik nie będzie nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy.
Mówiliśmy o imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale
słowa te mają zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by określić
połowiczny i niezdecydowany charakter jej rzeczywistości.Język nasz nie
posiada określeń, które by dozowały niejako stopień realności,
definiowały jej giętkość. Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej
dzielnicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od
swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu,
wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć
pewnego martwego punktu. Mogliśmy już zauważyć wielką bujność i
rozrzutność - w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje
tę dzielnicę. Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacją pragnień,
przedwcześnie wybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W atmosferze
nadmiernej łatwości kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka,
przelotne napięcie puchnie i rośnie w pustą, wydętą narośl, wystrzela
szara i lekka wegetacja puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych
maków, zrobiona z nieważkiej tkanki majaku i haszyszu. Nad całą
dzielnicą unosi się leniwy i rozwiązły fluid grzechu i domy, sklepy,
ludzie wydają się niekiedy dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią
skórką na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się
tak zagrożeni możliwościami, wstrząśnięci bliskością spełnienia,
pobladli i bezwładni rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się
też kończy. Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje
się i cofa, atmosfera gaśnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają
się w nicość, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół. Będziemy wiecznie żałowali, żeśmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu
konfekcji podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem.
Będziemy błądzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy
dziesiątki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali
przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo i
zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej piękności, które
nie potrafią zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w
nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w
niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze
nadzieje były nieporozumieniem, dwuznaczny wygląd lokalu i służby -
pozorem, konfekcja była prawdziwą konfekcją, a subiekt nie miał żadnych
ukrytych intencyj. Świat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem
miernym zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesądów moralnych i
banalnej pospolitości. W tym mieście taniego materiału ludzkiego brak
także wybujałości instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętności. Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i
zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak
na papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych,
zeszłorocznych gazet". [2]
__________________________________________
[1] Bruno Schulz "Sklepy cynamonowe" [w]: tegoż "Opowiadania. Wybór esejów i listów", opracował Jerzy Jarzębski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocław. Oddział w Krakowie, 1989, s. 59-60.
[2] Bruno Schulz "Ulica Krokodyli" [w]: tegoż "Opowiadania. Wybór esejów i listów", opracował Jerzy Jarzębski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocław. Oddział w Krakowie, 1989, s. 76-80.
[1] Bruno Schulz "Sklepy cynamonowe" [w]: tegoż "Opowiadania. Wybór esejów i listów", opracował Jerzy Jarzębski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocław. Oddział w Krakowie, 1989, s. 59-60.
[2] Bruno Schulz "Ulica Krokodyli" [w]: tegoż "Opowiadania. Wybór esejów i listów", opracował Jerzy Jarzębski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocław. Oddział w Krakowie, 1989, s. 76-80.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz