niedziela, 9 września 2012

Każdy powinien opowiadać o tym, na czym się zna


Twierdzi pan, że kupuje historyjki za stół piwa, ale chyba też korzysta z własnych doświadczeń, z tego, co przeżył pan na własnej skórze. Niedawno wyszedł pański tekst "Obsługiwałem angielskiego króla". Może pan nam o tym coś powiedzieć? Do jakiego stopnia jest w nim pana historia?

– Ciekawe pytanie. Nigdy nie byłem kelnerem, co najwyżej pomagałem w noszeniu piwa w gospodzie u brata, albo tak różnie po wioskach. I tu właśnie dochodzimy do tego, skąd biorę historyjki. Już od dzieciństwa ojciec, który był zarządcą browaru, jeździł ze mną po gospodach. Tato razem z knajpiarzem robili bilans albo zeznanie podatkowe, a ja siedziałem gdzieś w kącie, pijąc jedną lemoniadę za drugą, a gdy podrosłem, wtedy i dziesięć piw potrafiłem golnąć... A goście mieli ze mnie uciechę i gratulowali staruszkowi... Jezu, z tego będą ludzie... Ale sami państwo rozumiecie, że on nie cieszył się razem z nimi. Czyli już wtedy miałem dobrą okazję do obserwacji. Naszymi przyjaciółmi zawsze byli restauratorzy, do browaru przychodzili ci bardzo sławni, żydowscy, z okolic Kolina... Ale też składali wizyty u nas w domu, bywało, że siadywali po prostu w kuchni... Z kolei my wolny czas lubiliśmy spędzać po gospodach, czyli one są jakby we mnie. A przyszłą żonę poznałem, gdy pracowała w hotelu „Paryż". I tam do niej chodziłem, tam na nią czekałem, tam ją poprosiłem o kończynę, znaczy się o rękę, tam pierwszy raz przyniosłem jej bukiet, i tam widziałem tych sławnych kelnerów, na przykład obera Skowronka... A przez ostatnich dwadzieścia lat przesiadywałem z panem Vanisztą, który pobierał nauki właśnie w hotelu „Paryż" potem miał własną szkołę i jeszcze gospodę na peryferiach... No i umiałem śpiewać, a do niego chadzali różni restauratorzy, oni mieli kółko śpiewacze „Vastimil" i jak umarł jakiś restaurator, to myśmy na pogrzebie śpiewali... Którejś zimy tak żeśmy się urżnęli, że trzech z nas wpadło do grobu, między innymi pan Vaniszta, który ważył kwintal, więc rozwalił trumnę... To też należy do życia. Czyli moja żona, która potem przeszła do hotelu „Pałace", gdzie piekła kurczaki, i tamtejsi kelnerzy, których odwiedzałem... aha, ale mówię o tym tak tylko, dla porządku. Najważniejsze, że któregoś razu z Franciszkiem Vorliczkiem, który pochodzi stąd, z Velenki, pojechaliśmy do hotelu „Niebieska Gwiazda" w Sadskiej, do taty pani Novakovej. On był taki malutki, a wszystko miał na głowie i to było ponad jego siły, więc przychodziły mu pomagać dwie dziewczyny. Piliśmy tam na okrągło i jedli, sam już nie wiem co, a wpół do jedenastej przysiadł się do nas pan... już nie pamiętam, jak się nazywał, mniejsza o to, po prostu tata pani Novakovej. I ten malutki, sześćdziesięciopięcioletni kelner zdjął z nóg bandaże... oni wszyscy, tak samo jak rzeźnicy, mają nogi poharatane od chodzenia i stania... I zaczął opowiadać historię, od której się zaczyna Angielski król. O tym, jak kelnerował u „Rozkosznych" i jak sobie dorabiał na sprzedaży parówek, żeby mieć na panienkę z tego małego białego domku w Czasławiu... Chyba z półtorej godziny opowiadał, a kiedy wróciłem do domu, nagle ta opowieść dostała niesamowitej rotacji, zaczęła jakby wirować i przyciągać kawałki – i na tym właśnie polega cały dowcip – wszystkie kawałki, które znałem z opowieści mojej żony, pana Vaniszty, słynnych kelnerów i kucharzy z hotelu „Pałace", i tak dalej. Było ich we mnie pełno, tylko bez scalającego wątku, ale gdy wpadły w rotację, to nagle zaczęły się zazębiać i nabierać sensu. W takiej sytuacji nie pozostało mi nic innego niż usiąść i pisać, najpierw o tym, o czym opowiadał gość w „Niebieskiej Gwieździe" potem o reszcie. I cały czas nie mogłem nadążyć, ale ponieważ nikt nie przychodził z wizytą, więc pisałem non stop osiemnaście dni. A gdy skończyłem z opowieścią człowieka z „Niebieskiej Gwiazdy", wtedy dzięki skojarzeniom wszystkie pozostałe kawałki tak się nanizały i miałem kłopot, żeby je szybko zapisać. No i w ostrym słońcu, bo akurat była ładna pogoda, tłukłem sześć stron na godzinę, a że nikt mnie nie odwiedzał, więc skończyłem i gotowe. Z czego wynika, że prozaik musi mieć w zapasie dużo takich kawałków i historii. Dlatego też Kareł Ćapek mawiał, że dobrym prozaikiem można zostać dopiero w wieku bardziej dojrzałym, tak po trzydziestce, nawet później, kiedy się zgromadzi wystarczająco dużo materiału, żeby potem móc go łączyć z przeżyciami własnymi, albo z tymi zasłyszanymi, o ile człowiek ma odpowiednią wrażliwość... To najważniejsza sprawa i pod tym względem piękna jest knajpa. Ktoś coś opowiada, a ten, co go słucha, płacze. Spotkali się, czyli opowieść spotkała słuchacza i przemówiła do niego, uznał ją za swoją. To coś wspaniałego, że zwykła opowieść, dla innych całkiem obojętna, potrafi na kogoś zadziałać tak, że szlocha i uznaje ją za własną. A gdy ja słyszę coś takiego, rozlega się we mnie dzwonek i zaraz widzę kontekst i podtekst, układam to w głowie, niech tam sobie siedzi. Na razie nie piszę niczego, dopiero później, kiedy te kawałki w moim umyśle zaczną wirować i dostaną wspólny mianownik, coś, co je złączy w jakąś sensowną całość... Nigdy nie robię tak, że najpierw postanawiam pisać o tym czy o tamtym, a potem piszę. Jest odwrotnie. Te kawałki same to na mnie wymuszą. Psycholodzy na pewno mają dla tego nazwę, gra skojarzeń czy jakoś tak, ale mnie się wydaje, że tu nie chodzi o żaden związek z psychoanalizą... To zupełnie normalna czynność, która w moim wypadku zawsze jest obliczona na łudzi. Tak samo ma człowiek po wypiciu czterech piw. Umysł zaczyna mu wirować, kawałki się łączą i wbrew własnej woli... I nagłe robi głupią minę, jaki to jest genialny.

Podziwiam pana, bo ktoś, kto pamięta tamtą wizytę Hajle Sellasje, powiedział mi, że pana opis jest niewiarygodnie autentyczny.

– No proszę. A tam jest moja fantazja, z tym że nie aż tak wielka, bo przypomniałem sobie pobyt w Zurichu i włóczęgi po bulwarze, na którym niedaleko takiej miłej kawiarenki Lenin grywał w szachy z Tristanem Tzarą. No i idę ja sobie kiedyś koło domu handlowego nad jeziorem, a tam całą witrynę zajmowały niemieckie opisy różnych przyjęć i jeden mówił, jak w Abisynii przyrządzają wielbłąda, jak w niego pakują różne farsze... I kiedy mi to było potrzebne, wszystko się wyświetliło... Czort znajet, jak się to dzieje, w każdym razie jest ciekawe.

Czy pisze pan dziennik, notuje sobie te historyjki?

– Nie, na wypadek, gdyby chcieli ode mnie nową książkę, odrabiam coś w rodzaju zadań domowych... Na
bezrybiu i rak ryba. Są tam albo przedmowy do wystaw, albo mini-opowiadania na różne okazje... I jeszcze luźne notatki. Czasem napiszę... no, powiedzmy, maleńki esej, syntetyczny sąd o czymś, czego nie jestem za bardzo pewien i czego nie muszę udowadniać, ponieważ wszystko zwalę na wyobraźnię. Tak wygląda mój notatnik, ale prowadzenie dziennika u mnie nie wchodzi w rachubę, bo ja opowiadam w knajpie. Gdy byłem młodszy, opowiadałem te historie na okrągło, jak mój stryj. Jego kawałki też, uzupełniałem je tak długo, aż były, że tak powiem, wypucowane. Teraz sam je sobie opowiadam, przeważnie nad ranem. Nie możemy spać, zawijamy się w prześcieradło i dumamy, a te historie nas odwiedzają. Ale, ale! Niektóre sprawiają ból, tak że człowiek się ich boi i myśli: Teraz będzie historia z tym kotem. Przykładowo, rozumiecie państwo. Na razie to abstrakcja, ale czujemy, że zaraz się zacznie konkretyzować i wyświetli się jak film, a my, spoceni, zastanawiamy się, gdzie zawiniliśmy, kogośmy zawiedli, oszukali czy nawet okradli. I kiedy nadchodzi, zawsze przypomina jakieś zdarzenie, wysyła sygnał... Mógłbym o tym dużo opowiadać, bo ja mam czas, tylko że państwo musicie iść do pracy W każdym razie każdego człowieka spotyka coś takiego. Ale, ale! Wszystko, co teraz mówię, musi mieć jakiś wspólny mianownik, dlatego państwo tutaj jesteście, dlatego jesteście tak zwanymi wielbicielami... No, jak już powiedziałem, początkowo pisałem nieśmiało dla siebie, przekonany, że ta pisanina jest subiektywna i wyłącznie dla mnie, że to tylko takie moje gierki czy nawet wycinki rzeczywistości, jakby wyklejanki z rozciętego katalogu. A tu się okazuje, że ma wymiar ogólny, nawet teraz, kiedy tak sobie rozmawiamy. Ja się nie mogę niczym pochwalić, co najwyżej tym, że z państwem jest identycznie. Każdy z tu obecnych wie, co to znaczy, zbudzić się przerażonym nad ranem... Każdy jest ojcem... a kto się nad ranem najbardziej przejmuje losem dzieci? Ojciec. Zawija się w prześcieradło i tak dalej.

Skoro wspomniał pan o snach, one też mogą być piękne, na przykład sny o lataniu albo kolorowe. Jakich pan ma więcej, tych ładnych czy przygnębiających?

– Tych złych, kiedy człowiek zawija się w prześcieradło. Jeśli chodzi o ładne – takie ma chyba każdy – dawniej lubiłem jeździć na łyżwach, więc wykonuję we śnie ogromniastego lutza, państwo wiecie, jak wygląda ten skok, tyle że ja wzbijam się wysoko, robię tego lutza na niebie i jest mi cudownie.

Mówił pan o obserwacji banału. Pan go znalazł i odkrył dla nas w starej Libni. A nowa Libeń, ta nasza najohydniejsza osiedlowa rzeczywistość? Też pan tam znajdzie banał i zechce o nim pisać?

– Musiałbym mieć teraz dwadzieścia pięć lat, być utalentowany i skupiać na sobie uwagę, tak jak kotka przyciąga uwagę kocura... A pamiętacie państwo, jak chodzi kot? Niby środeczkiem, ale co i rusz się o coś ociera, to o mur, to o co innego... na okrągło ma kontakt. Ja już kontaktu nie mam, niech o tym piszą te trzydziestoletnie skubańce, które zaraz zaczną o sobie mówić, że są pisarzami. O takim blokowisku też można wysmażyć piękną story a ponieważ nie ma tu romantyki, więc być może dlatego praca z językiem okazuje się znacznie trudniejsza, niż było w moim wypadku, bo Libeń to gruncie rzeczy kontynuacja Nymburka, ona była jakby małym miastem. Aktualnie też mieszkam w bloku, nazywam go hotelem, ale kiedy tam jestem, myślę o dawnej Libni, do której mam klucz. Człowiek zawsze powinien mówić o tym, do czego ma klucz. Któryś z tych osiedlowych smyków umyśli sobie kiedyś, że spisze, co widział, no i umiejscowi to pośród kontenerów, bloków i placyków zabaw, ale liryzm tam też musi być. Bo wiecie państwo, Cierpienia młodego Wertera są piękne, historia kometa Jełagina także jest cudowna, a z drugiej strony mamy Bonny and Clyde. Owszem pod względem ładunku emocji te tematy należą do identycznej kategorii. Powtarzam: każdy powinien opowiadać o tym, o czym maksymalnie... po prostu liczy się przeżycie. Wszyscy jakoś sobie radzimy ze skrajnymi sytuacjami, tymi abstrakcyjnymi, tyle że inaczej, ponieważ każdy jest zanurzony w innym sosie doznań, czyli we własnej historii. I ja z takich historii buduję prozę, moją prozę, a jak robią inni? Proszę ich spytać przy jakiejś okazji. Ale weźmy takiego Parała, inżyniera, który celowo zostaje w tym swoim Usti. Poznałem go jako bardzo miłego, młodego mężczyznę. Akurat przyniósł redaktor Zitkovej do wydawnictwa „Mlada Fronta" swoją pierwszą powieść, Prywatna zawierucha. Palił cygaro, nosił okulary, coś tam opowiadał. To cudowne, jak on jest wierny temu Usti. Każdy woli stamtąd wyjechać, a on nie, ci jego geniusze tam mieszkają i wyskakują tylko na weekendy, jak każdy normalny człowiek. No i Parał, który palił wtedy cygaro, nosił okulary i był niesamowicie przystojnym facetem, bo wyglądał jak Harold Lloyd, zaproponował pani Zitkovej kolejnych siedem powieści i co roku... po prostu rok w rok dostarczał jedną, jak jakieś prace naukowe. Zawsze powtarzałem – no nie, to niemożliwe. Ale on był młodym, świadomym celu człowiekiem, który wiedział, czego chce i potrafił to ubrać w kostium zdań oraz słów tak, że miało ręce i nogi. Każdy powinien opowiadać o tym, na czym się zna.

Mógłbym kiedyś zrobić panu zdjęcie? Powiedział pan, że pisarz i fotograf muszą być zuchwali... 

 – Ten drugi zuchwały do kwadratu. No, dobra. Gdyby mnie nie było w domu, znaczy, że jestem w Kersku, albo żona panu powie, gdzie mnie złapać. Jezu, kiedyś przyszedł do mnie fotograf i się uparł... to był maszynista z teatrzyku „Semafor" ale po fotograficznych studiach... że musi mnie sfotografować tak, jak to dawniej robił Nadar, rozumiecie państwo, 20 minut czekania na ekspozycję. A był listopad i pierwszy śnieg. I ja, zamiast dać mu kopa w dupę, żeby wylądował aż na przystanku, siedziałem tam trzy dni, no i się zaziębiłem... Tylko że tego było mu mało, chciał, żebym się jeszcze rozebrał do podkoszulka. I ja znowu, bałwan jeden, zamiast kopnąć go w łeb, rozebrałem się do podkoszulka... Ależ katar mnie potem dopadł... Czego to człowiek nie zrobi dla sztuki. Mam nadzieję, że pan mnie tak nie potraktuje. Proszę zadzwonić, jestem w książce telefonicznej jako Bohumil Hrabal, inżynier! Przyjdzie pan i zrobimy te fotki. A teraz myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się rozeszli – jedni do autobusu, a reszta do swoich chałup.

(1984)

Przełożył Jan Stachowski

Bohumil Hrabal Spotkanie autorskie w restauracji "Leśna" [z]: tegoż "Piękna rupieciarnia", przełożyli Aleksander Kaczorowski i Jan Stachowski.

3 komentarze:

  1. czytam całę tę serię z wypowiedziami Hrabala u Ciebie i cały czas się uśmiecham, bo jest takim prostym i bezpretensjonalnym człowiekiem! dlaczego tylko nieliczni to potrafią? dlaczego jesteśmy wiecznie jacyś nastroszeni, opancerzeni i zafiksowani na jakąś rolę, którą rzekomo mamy grać? bycie sobą, nawet niedoskonałym i nie do końca sprecyzowanym, jest po prostu cudem :) a nie powinno! powinno być czymś oczywistym.

    chyba pamiętam ten reportaż o Hrabalu, o którym wspominałeś gdzieś niżej. to było w Wyborczej. utkwiły mi w głowie zdjęcia szarego, niepozornego człowieczka w otoczeniu stada psów. i jakiś betonowy dom przypominający poniemiecki bunkier... ale może się mylę? może to nie był on? w każdym razie wydał mi się wówczas ekscentrykiem a ten jego styl życia uznałam za jakąś pozę. nic bardziej mylnego! teraz lubię go jeszcze bardziej :)

    ps. chciałabym z Hrabalem pójść na piwo i posłuchać tych jego opowieści :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardziej mówiłem o reportażu w TV, ale ten z Wyborczej też pewnie był o nim, tylko tyle, że on żył bardziej w otoczeniu kotów i gołębi. Karmiąc te ostatnie na chyba ostatnim piętrze domu w którym mieszkał, właściwie chyba hotelu, wypadł przez okno, niektórzy mówili o samobójstwie. Też bym poszedł z nim na piwo, czy bardziej pewnie usiadł gdzieś w kąciku i posłuchał, ale to se ne vrati... Żałuję też, że odkryłem jego ksiązki tak późno, przeczytałem niemal wszystko Kundery, miałem taki okres w życiu, a Hrabal był w bibliotece tuż obok, pod literą H (oczywiście oglądałem "Pociągi pod ..." i "Postrzyżyny", ale to nie to. dopiero "Obsługiwałem angielskiego króla" mnie zachwyciło:)

      Usuń
    2. ups :) nieźle namieszałam. a więc to były koty? dzięki nim przypomniało mi się jedno z moich najukochańszych opowiadań Cortazara ,,W orbicie kotów": ,,Kiedy Alana i Ozyrys patrzą na mnie, nie odczuwam żadnego fałszu, najmniejszej nieszczerości..." - to pierwsze zdanie.

      Usuń