piątek, 28 września 2012

Dusza Conrada

Przykra to była rzecz być narodem nie mającym swojego państwa. Z konieczności kładliśmy nacisk na nasze wartości duchowe; ale i z tymi zaczynało być ciasno. To, co mieliśmy najwspanialszego, nie nadawało się do „eksportu”, co było europejskie, międzynarodowe, to nam podskubywali po trosze. Kopernik stawał się Niemcem, Szopen Francuzem. Doszło do tego, że pewien Francuz literat przyjechawszy do Warszawy z odczytem opowiadał nam o „wielkim pisarzu rosyjskim” Sienkiewiczu. Upominaliśmy się oczywiście o swoje, ale przykra to była i żenująca rola być tą ubogą kuzynką Europy, zmuszoną do ciągłych reklamacji. Było coś śmiesznego w tym przypominaniu, że M-me Curie była z domu panna Skłodowska etc. Z czasem wytworzyły się dwa kierunki. Jedni, można powiedzieć, aneksjoniści: ci wyliczali z lubością, że Leibniz nazywał się Lipski, Nietzsche – Nicki, ba, gotowi byli się chlubić, że Bergson ma krewnych w Warszawie przy ulicy Gęsiej... Inni, delikatniejszej przyrody, raczej nie lubili tych aneksji: chłodno patrzyli na zażarte boje, jakie pewien malarz toczył o polskość Wita Stwosza, zdobywając mu walecznym piórem coraz to większe przestrzenie. Ta niechęć, a raczej apatia, przeważała: doszło do tego, że gdyby nawet plemię Aszantów chciało sobie przywłaszczyć Polę Negri, nie mielibyśmy energii rewindykować jej dla Polski. W tej epoce depresji przyszły do nas wieści o sławie Conrada. „Toć to nasz Korzeniowski” – wykrzykiwali jedni z tryumfem. Inni wzruszali ramionami. „Pisał w obcym języku, do obcych przystał, zapomniał o Polsce, niechże tam już zostanie, nie bądźmy śmieszni z tymi reklamacjami” – mówili. Dotąd znam ludzi, którzy krzywią się z niechęcią, gdy jest mowa o polskości Conrada. Aż nagle ta afirmacja polskości jako najgłębszego podłoża dzieła wielkiego pisarza przyszła do nas z nieoczekiwanej strony. Francuski poeta i krytyk, p. J. Aubry, podjąwszy przekład kilku utworów Conrada zaciekawił się niezwykłą linią jego twórczości. Uderzyło go to życie, zadziwiające swą pozorną przypadkowością a tajemniczą konsekwencją; uderzył go egzotyzm tego zjawiska w literaturze angielskiej. I nie drogą narodowego pietyzmu, któregozasadzki czyhałyby z konieczności na polskiego badacza, ale drogą introspekcji psychologicznej,drogą wnikania w treść i styl Conrada, doszedł do swego przeświadczenia. Później p.Aubry zetknął się z Conradem osobiście; dziesięć lat żył z nim w Anglii w serdecznej zażyłości, po śmierci pisarza przeszły w jego ręce ważne papiery, korespondencja. I wszystko to coraz bardziej utwierdzało bystrego Francuza w jednym: mianowicie, że nie podobna zrozumieć Conrada inaczej niż patrząc nań przez pryzmat polskości, że tylko tak można wejrzeć w jego artyzm, język, w jego duszę, w najgłębsze niedomówienia schowane w tym bardzo zamkniętym człowieku. I tak, osobliwym kaprysem losu, Francuz stał się jak gdyby pomostem między angielskim pisarzem a nami; ten cudzoziemiec z większą swobodą i śmiałością, niż by to mógł uczynić ktokolwiek z nas, głosi z całą siłą polskość Conrada. „Conrad jest pisarzem piszącym po angielsku, a nie pisarzem angielskim – mówi p. Aubry. – Nie rewindykować go dla Polski byłoby to samo, co uznać Chopina za Francuza” – mówi ten Francuz, zarazem fachowy znawca muzyki. P. Aubry zna sekrety dzieciństwa Conrada, owych pierwszych siedemnastu lat spędzonych w Rosji i w Polsce. On, Francuz, bardziej niż ktokolwiek powołany był do zbadania trzech lat młodości Conrada na ziemi francuskiej, a raczej na pokładzie francuskich statków; dość powiedzieć, że udało się panu Aubry odszukać starego marynarza, który kolegował za młodu z Korzeniowskim; pamiętał go doskonale, ale nie wiedział nic o dalszych jego losach i karierze literackiej. Tę tezę polskości Conrada głosi p. Aubry wszędzie – miał już na ten temat trzysta odczytów w jedenastu krajach – ta „rewindykacja”, jeżeli można posłużyć się tym grubym terminem, dokonywana przez cudzoziemca, krytyka, artystę, przyjaciela, jakże jest dla nas cenna i miła. Obecnie przybył p. Aubry do nas mówić o Conradzie artyście i Conradzie Polaku – nie dziw, że słuchaliśmy go ze wzruszeniem. Tym bardziej że historia, którą opowiedział nam po mistrzowsku p. Aubry, sama przez się jest tak przejmująca! Każdy cud zakwitającej twórczości ma coś tajemniczego, pociągającego – cóż dopiero tutaj, gdy podłożem jego są aż dwie wokacje, obie równie egzotyczne, równie niespodziane, jednako zadziwiające swym bezwzględnym imperatywem! Kolejno przesuwają się przed naszymi oczyma lata wygnania przebyte z rodzicami w głębi Rosji, wspomnienia tragiczne, bolesne, śmierć matki, którą zabiły te przejścia, i lata młodzieńcze spędzone w rodzinnej wsi, w atmosferze smutku i żałoby. Gnębiąca rzeczywistość, od której chłopiec ucieka w świat marzeń, wyczarowany przy pomocy książek. Opisy podróży, historie marynarskie, które dla każdego prawie chłopca są przelotnym mirażem, rozstrzygnęły o jego życiu; bodaj że dwunastoletni malec postanowił, że będzie marynarzem, i to nie innym, tylko angielskim. Żadne żarty ani potem perswazje nie mogły zmienić postanowienia; lata spędzone w gimnazjum w Krakowie umocniły je jeszcze. Musiała ta wokacja być bardzo silna, skoro rodzina ustąpiła i wysłała siedemnastoletniego chłopca do Marsylii, aby tam wstąpił do handlowej marynarki francuskiej. Trzy lata trwa ten pobyt; nagle młody człowiek po jakimś przejściu sercowym i wynikłym stąd pojedynku rzuca wszystko i decyduje się na wielki krok: nie umiejąc ani słowa po angielsku, wstępuje jako prosty majtek na okręt angielski i udaje się do Londynu drogą cokolwiek okrężną, bo przez... Konstantynopol! Tu następuje kilkanaście lat wędrówek po morzach, powolny awans aż do kapitana okrętu. Błędnym jest, jakoby Conrad zerwał węzły z ojczyzną: istnieje kilkadziesiąt listów wuja jego, Tadeusza Bobrowskiego (listy Conrada do wuja spłonęły w czasie wojny bolszewickiej), w których wuj chwali siostrzeńca za wzorową polszczyznę i namawia go, aby pisywał korespondencję do krajowych tygodników. Ale w Conradzie nie ma wówczas ani śladu pisarza; lenistwo jego do pióra jest takie, że zaledwie dla listu umie je przemóc, i to nieczęsto. Wokacja jego literacka krystalizuje się zwolna i w dziwny sposób. Spotkana gdzieś na dalekich lądach wizyjna postać Almayera pobudza jego wyobraźnię; cała rodzina Almayerów, niby półfantastyczne „postacie sceniczne w poszukiwaniu autora”, oblega go na jawie. Aby się uwolnić od tych wizji, bez myśli o karierze literackiej, zaczyna pisać. (Zauważyć należy, że ten marynarz-samouk był bardzo wykształcony, czytał mnóstwo za młodu i później, zwłaszcza znajomość jego języka i literatury francuskiej miała być niepospolita.) Rodzi tę swoją pierwszą książkę, którą miała być Fantazja Almayera, przez siedem blisko lat; z ukończeniem jej schodzi się okoliczność, która każe mu porzucić umiłowany zawód żeglarza. Choroby, których się nabawił w tropikach, nie pozwalają mu dalej pędzić życia na okręcie. I druga okoliczność, przypadkowa na pozór, przypada na ten czas: umiera wuj jego, Bobrowski, jedyny łącznik między kapitanem Korzeniowskim a Polską. Korzeniowski przedzierzga się w Conrada, marynarz w autora, Polak w Anglika. I tu następuje dziwna transsubstancjacja. W pismach Conrada, jeśli wyłączyć jego Wspomnienia, w których wiele mówi o swoim dzieciństwie, o Polsce niewiele jest mowy; ale, zdaniem p. Aubry, jest ona wszędzie, jest niejako wszechobecna podskórnie. Jest w nim wielka samotność tułacza, obcego – mimo wszystko – ziemi, na którą go los rzucił; jest kult bohaterstwa, romantyczny owym specyficznym romantyzmem polskim. Najczęstszy motyw tego pisarza, który wzrósł w atmosferze powstania styczniowego, to odwaga rozpaczy, bohaterstwo upierające się przy pięknej sprawie, mimo lub właśnie dlatego, że jest przegraną. I jest chwilami jakby tajony ból, jakby wyrzut i ciągła tęsknota. Faktem jest, że w ostatnich latach Conrad myślał o powrocie do Polski. Zaledwie możemy w kilku słowach zaznaczyć momenty analizy, jakie rzucił nam również szkicowo p. Aubry w swoim pięknym i mądrym odczycie; zakończył go zachętą, aby kto z naszych badaczy podjął to, czego on, nie znając polskiego języka a mało literaturę, uczynić nie może: aby mianowicie wniknął w dzieło Conrada szukając nici, jakie mogą je łączyć z naszą literaturą, związków jego języka z naszym. Jeżeli Nietzsche, kończy p. Aubry, zdaniem najkompetentniejszego w tej mierze człowieka, bo Przybyszewskiego, tyle – mimo znacznie odleglejszej filiacji! – wniósł „polskości” w język niemiecki dając mu nowe wartości, o ileż bardziej musi się to odbijać w Conradzie, który również, zdaniem samych angielskich krytyków, dał nowy ton, nowy wdzięk językowi angielskiemu. I jest w tym coś fatydycznego, że właśnie on, cudzoziemiec, najgłębiej mówił Anglikom w ich języku o ich własnym żywiole, o morzu; że on, Polak, spojrzał na nie świeżymi oczyma bezmiernej miłości, oczyma mistycznej tęsknoty.

Tadeusz Boy-Żeleński "Szkice literackie".

1 komentarz: