 |
Edmund i Juliusz de Goncourt |
Noc z soboty na niedzielę, 18 czerwca 1870 roku
Jest
druga nad ranem. Wstałem i zastępuję Pelagię przy łóżku mego biednego, ukochanego brata, który nie odzyskał
przytomności i mowy od drugiej po południu w
czwartek.
Nasłuchuję jego prędkiego i trudnego oddechu. W cieniu zasłon
widzę jego nieruchome spojrzenie. Co chwila dotyka
mnie wysunięta z łóżka, ocierająca się ręka; z ust wychodzą i plączą się ze
sobą niezrozumiałe słowa. Nad wielkimi czarnymi drzewami księżyc jak z ballady:
białe, połyskliwe światło wchodzi przez otwarte okno kładąc się na podłodze. Posępne chwile ciszy, kiedy słychać tylko odgłos
repetiera naszego ojca; tym zegarkiem posługuję się od czasu do czasu, by
zmierzyć puls jego młodszego syna. Mimo
trzykrotnego zażycia bromku
potasu w ćwierci szklanki wody nie może spać ani minuty; jego głowa w
nieustannym ruchu obraca się z prawa na lewo; coś niepojętego
huczy w sparaliżowanym mózgu, z ust wypadają zarysy zdań, urywki słów,
nieartykułowane sylaby, zrazu powtarzane
gwałtownie i kończące się jak westchnienie. Z
daleka słyszę mordercze wycie psa.
Oto
godzina kosów i ich gwizdów w bielejącym niebie; na
zasłonach wciąż biały odblask jego zamkniętych oczu, nie
znających snu, choć śpią na pozór.
Przedwczoraj, w
czwartek, czytał mi jeszcze Pamiętniki Chateaubrianda: były jedynym zainteresowaniem i rozrywką tego biedaka.
Zauważyłem, że jest zmęczony, że czyta źle. Prosiłem go, by przerwał lekturę; będzie lepiej, jeśli przejdzie się trochę po Lasku
Bulońskim. Opierał się chwilę, potem ustąpił; i kiedy wstał, żeby wyjść
ze mną z pokoju, zachwiał się i upadł na
fotel. Zaniosłem go na łóżko, wypytując co mu dolega, co czuje; pragnąłem jego
odpowiedzi i bałem się jej. Niestety, jak podczas pierwszego ataku, mógł wydawać tylko dźwięki, które
nie były słowami. [...] Myślałem, że
to atak taki jak w maju.
Ale
nagle odrzucił głowę do tyłu i krzyknął tak chrapliwie,
gardłowo, strasznie, że musiałem zamknąć okno.
Natychmiast skurcze wykrzywiły jego ładną twarz, deformując
wszystkie jej kształty, zmieniając wszystkie rysy, okropne konwulsje szarpały ciało i ramiona, jakby chcąc je przekręcić, ze zniekształconych ust toczyła się krwawa
piana. Siedząc za nim na poduszce, trzymałem
jego ręce i przyciskałem jego głowę do serca;
jej śmiertelny pot zwilżał moją koszulę i spływał mi po udach.
Po tym
ataku nastąpiły inne, mniej gwałtowne, twarz jego stała
się na powrót tą, którą znałem. Z kolei nadeszło
uspokojenie pełne majaczeń. [...]
Wczoraj
wieczorem [neurolog] Beni-Barde powiedział
mi, że wszystko skończone, że nastąpił rozkład mózgu u nasady
czaszki, z tyłu głowy, że nie ma już żadnej
nadziei... Potem — ale już nie słuchałem — mówił o zaatakowanych nerwach
płucnych i piorunującej a nieuniknionej gruźlicy... W dniu, kiedy poczułem, że jest ugodzony na
zawsze, duma moja, duma za nas obydwu,
szeptała mi: „Lepiej byłoby, żeby umarł”. Dziś pragnę go zachować, choćby miał pozostać bezrozumny i kaleki, błagam o to
na kolanach.
Pomyśleć, że skończyło się, skończyło na zawsze! Pomyśleć, że
ten dwudziestodwuletni, tak bliski i nierozłączny
związek, te dnie i noce spędzane zawsze razem od
śmierci naszej matki w roku 1848, że ten długi czas, podczas którego rozstaliśmy się tylko dwa razy na dwadzieścia cztery godziny — skończyły się, skończyły na zawsze! Czy
to możliwe?
Nie będzie już szedł obok mnie podczas przechadzki. Nie będzie siedział naprzeciw podczas posiłku. We śnie nie będę czuł
jego snu w sąsiednim pokoju. Jego oczy nie będą
towarzyszyć moim oczom przy oglądaniu krajów, obrazów,
życia współczesnego. Nie będzie jego bliźniaczej
inteligencji, żeby uprzedzić mnie w powiedzeniu tego, co mam powiedzieć, czy w powtórzeniu tego, co mówię. Za
kilka dni, za kilka godzin w moje
życie, tak bardzo wypełnione tym uczuciem — mogę powiedzieć: moim jedynym szczęściem — wkroczy straszna samotność starego człowieka na ziemi.
Jakiej
to pokuty jesteśmy ofiarami? Zastanawiam
się nad tym, kiedy przypominam jego życie,
mające przed sobą zaledwie godziny, które zaznało
jedynie goryczy; któremu literatura i pracowite poszukiwanie sławy nie przyniosły nic prócz obelg, pogardy i gwizdów;
które od pięciu lat walczy z codziennym
cierpieniem, a kończy moralną i fizyczną agonią; w którym zawsze i wszędzie odnajduję jakąś prześladującą i morderczą fatalność... Ach, dobroć, dobroć Boża! Słusznie
podawaliśmy ją w wątpliwość.
Edmund i Juliusz de Goncourt, Dziennik, tłum. Joanna Guze, Państwowy Instytut Wydawniczy
1988, s. 300–302.