sobota, 29 czerwca 2013

"Cieszmy się tym wszystkim, póki żyjemy"

D. H. Lawrence

List Davida Herberta Lawrence'a do Katherine Mansfield

Mountain Cottage, Middleton, 9 lutego 1919 roku

Kochana Katherine. [...] Mamy cudowną pogodę, słońce iskrzy się na śniegu, niebo czyste jak w lecie i w tym złocistym oświetleniu widzi się wyraźnie nawet daleki świat. Ale jest straszliwie zimno, wszystko zamarza, mleko, musztarda, wszystko jest zamrożone na kość. Wczoraj poszedłem na pierwszy duży spacer, byłem przez kilka dni przeziębiony i leżałem w łóżku. Wdrapaliśmy się z moją małą siostrzenicą na nagie wzgórze. Ogromnie lubię obserwować ślady na śniegu: śliczne łańcuszki śladów króliczych, plączące się po całym szczycie. Głębokie tropy zajęcy. Lis, elegancko i szybko przeskakujący przez murek. Ptaki skaczące na obu nóżkach. Prosty, piękny ślad kroczącego bażanta. Splątane tropy dzikich gołębi, poruszających się w stadzie. Drobne i śliczne ślady łasic, podobne do naszyjnika z jagód, rozciągniętego na śniegu. Filigranowe ślady polnych myszy i ciągłe linie krecich korytarzy. Niezwykły świat dzikich stworzeń, wyraźnie czytelny wszędzie dokoła na ośnieżonym szczycie. Krajobraz widziany z góry jest bardzo piękny. Srebrzyście białe, nagie podgórze ciągnie się daleko w przestrzeń, osobliwie sfałdowane jak mięśnie, i miejscami błyszczące jak skóra. Tylko niewidzialny wiatr zaskakiwał lodowatymi porywami. Słoneczny blask przesuwał się powoli po polu, jak gdyby w sennym odrętwieniu. Jakże nic nie znaczące wydawały się te wszystkie żywe istoty i stworzenia. Dwaj mężczyźni, mali jak kropki, poruszali się po ośnieżonym zboczu, niosąc siano dla zwierząt. Wciąż wydawało się, że za chwilę rozpłyną się i znikają jak pyłki kurzu. Biała, pofałdowana, ożywiona słońcem śnieżna pokrywa pochłaniała wszystko dokoła. Tylko na samym szczycie wzgórza tkwiła mała kępa niskich buków, a ich splątane, nagie konary rysowały się na tle błękitnego nieba, jak rzeźba z żelaza. Chciałoby się móc przestać być człowiekiem i stać się demonem. Allzu Menschlich [nazbyt ludzki].
Przyjechała do nas moja siostra Emily z córeczką, która dziś obchodzi urodziny. Emily piecze słodki rogal i ciastka, Frieda szyje dla Peggy jasnozieloną sukienkę, a ja doradzam i do wszystkiego się wtrącam. Pamela lamentuje, bo wszystkie jajka zamarzły w spiżarni i popękały. Przez pół godziny rozbijałem lód w cebrzyku, a teraz idę na spacer. Peggy ze wspaniałymi rudozłotymi włosami zwiniętymi na szmatkach w tańczące wokół jej głowy papiloty, biega z miejsca na miejsce, przebierając wełniane i bawełniane gałganki — prawdziwa scene de familie. Z przyjemnością chodzę przez pólko do studni po wodę do picia, słońce świeci cudownie i w jego blasku Stanley, pogrążona w śniegu maleńka wioska po przeciwnej stronie drogi, przypomina mi Włochy. [...]
Życie toczy się swoim trybem, jest piękne i nawet zmrożone liście na szybie są wspaniałym naturalnym malowidłem. Cieszmy się tym wszystkim, póki żyjemy. [...]

David Herbert Lawrence, Listy, oprac. Krystyna Stamirowska, tłum. Zofia Sroczyńska, Wydawnictwo Literackie 1984, s. 206-207.

Źródło: Płaszcz zabójcy 
 

Stare fotografie (13) - w ruchu

© Colin Templeton

Salvador Dali, fot. Francesc Catala-Roca.

Rickshaw, Ginza, Tokyo, 1938, Hiroshi Hamaya

Police struggling to restrain Beatles fans
 outside Buckingham Palace in October, 1965

Fot. Arthur Tress

Fot. Donato Buccella

Fot. Donato Buccella

Fot. Donato Buccella

piątek, 28 czerwca 2013

Obojętność wszechświata

Fot. Francesc Catala - Roca

"Gdy jesteśmy zdenerwowani, nagle wszystko staje się istotne, nawet to, czego kiedy indziej w ogóle byśmy nie zauważyli. W takich razach nawet przedmioty - latarnia, żwirowana aleja, krzak - wzmagają rytm swego odwiecznego, niedostępnego człowiekowi i wrogiego mu życia i zajęte sobą, demonstrują światu przerażającą obojętność. Natomiast ludzie, którzy nie oglądając się na bliźnich, niezmiennie prą tylko ku swoim celom, jednym słowem, jednym gestem potrafią nam przypomnieć o tym, jak bardzo jesteśmy samotni; to jedno słowo, ten jeden gest bez żadnej widocznej przyczyny zastyga w naszej duszy jako wieczysty symbol bezcelowości życia".

Dezsö Kosztolányi, Ptaszyna, przeł. Andrzej Sieroszewski, W.A.B., Warszawa 2011, s. 171.

Źródło: Kocham, lubię, szanuję
 

Stare fotografie (12) - paryskie kawiarnie

Paryska kawiarnia, lata 30-te, fot. Alexander Artway

Cafe Merci, Boulevard Beaumarchais, Paris, 2013

czwartek, 27 czerwca 2013

"Wiwat życie!"

Katherine Mansfield, 1915 rok.
List Katherine Mansfield do Dorothy Brett
 
Hampstead. Środa. 1 stycznia 1919 roku
 
Mieliśmy cudowne święta: pończochy, drzewko, ozdoby, strzelające cukierki, pudding, napoje — mocne i obfite. Dostawaliśmy i wysyłaliśmy paczki, a Murry był w takim usposobieniu, jakby od Wigilii do drugiego dnia świąt nie zdejmował bibułkowego kapelusza. (Był to wielki czerwonożółty motyl). Stopniowo, pod wpływem wina i chińskich przysłów postanowiliśmy bawić się w szarady — Kot, Gertler, Campbell itp. Ach, jak mi było przyjemnie! Jak ja ich wszystkich kochałam! Poruszali się i błyszczeli niby świeczki na najciemniejszym, najbardziej tajemniczym drzewku. Chciałam im powiedzieć: „Bądźmy zawsze tacy jak teraz, nie budźmy się nigdy, bo zobaczymy, że wszystko minęło".
Raz jeszcze przekonałam się, jakie życie może być radosne i czarujące, zobaczyłam, że jeszcześmy się nie zestarzeli, że krew wciąż żywo krąży nam w żyłach. Potrafimy się śmiać. Czerwone krzesła zamieniliśmy w statek piratów, Koteliański włożył mufkę na głowę, a Campbell uwiązał sobie pod szyją słomiankę. Czyż nie można by tego częściej urządzać? Życie należałoby dzielić między pracę a zabawę — prawdziwą zabawę. Nie powinniśmy siadywać po kątach, skończywszy pracę. Czuję, że moje gorące pragnienie szczęścia nie da się nigdy ugasić.
Rozwarto wreszcie bramy mego więzienia — wolno mi wychodzić. Znalazłam człowieka, który mnie wyleczy. Ale mówi, że nie mogę jechać do Szwajcarii, natomiast z wiosną powinnam wyruszyć gdzieś do podzwrotnikowego klimatu, na przykład na Majorkę lub Korsykę. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że Cię skuszę i że odwiedzisz mnie w małym domku, gdzie przed progiem rosnąć będzie figowe drzewo i daktylowa palma. Wiwat życie! Nie wysyłam do Ciebie listu tylko okrzyk, abyśmy naprawdę spędziły razem część Najzupełniej Nowego Roku.
 
Katherine Mansfield, Listy, tłum. Maria Godlewska, Czytelnik 1978, s. 169–170.

wtorek, 25 czerwca 2013

Angielski erotyzm

Angielska mgła, 1938
"Anglików cechuje zimno w dziedzinie normalnej erotyki i ogromne gorąco we wszelkiego rodzaju zboczeniach, począwszy od najstraszniejszego ze wszystkich: morderstwa z lubieżności. Porywane są dzieci, często niemowlęta, później gwałcone i mordowane. Żaden kraj nie ma tak dużego procentu podobnych obrzydliwości jak Anglia. Homoseksualizm jest rozwinięty w ten sposób, że rzuca się ciągle w oczy. Jeśli ludzie normalni na kontynencie europejskim chętnie idą do jakiegoś teatrzyku, aby zobaczyć piękną baletniczkę, w sposób miły pokazującą kolana, to najrozkoszniejszym numerem odpowiedniego music hallu londyńskiego będzie mężczyzna przebrany za kobietę, gubiący na scenie barchanowe majtki... Życie w Anglii nauczyło mnie szacunku i sympatii do erotyzmu normalnego..."
 Stanisław Cat-Mackiewicz

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Miron i Ameryka (2), czyli o Murzynach i białej rasie

Miron Białoszewski

12 październik 1982, wtorek

Rano wyglądam oknem. Domiska olbrzymie sterczą, ale ruch w dole jak w Sieradzu. Trochę samochodów i parę osób przechodzi.
Wyjście na miasto. Nie ma tłoku. Ale wsiąka się od razu w nasycenie. Sklepy. Staroświeckość ulic. Wszystkie rasy. Nie ma podziemnych przejść. Jezdnię przechodzi się wierzchem.
Zmęczenie.
Fundacja odszukana z trudem. A pani umówiona. Dała czek.
Konsulat. Konsulowie uprzejmi. Stary dom secesyjny. Obie polskie strony chętnie ustalają mój wieczór w Polskim Instytucie Nauk. Powrót. Łóżko. Dzwonią do mnie. Gadam. Buch leżeć. Jeszcze raz poniosło mnie na 42 ulicę z rozrywkami. Światła, takie graniastosłupy świateł jak na filmie, ale na krótkim odcinku. Ulice wcale nie szaleją od neonów. Murzyni, Murzyni.
To ten mój Paryż 1959 tak mnie zaszokował konwulsjami reklam, ciągami świateł. Stolicą świata. Tłumami, gąszczem pełznących samochodów. Już nigdy tak nigdzie nie było. Trochę w Kairze, na gęstość. Pewnie i ja obyłem się z efektami. Powtarzałem sobie
- więc taki jest wielki świat. Te tajemnice otwierane.
Mam lepszy pokój. Ciepło. Roleta. Cicho. Idealnie. Wyrocznia z Hożej-Niewczasowej sprawdza się.
Nie można było znaleźć po sklepach portfela (mój za ciasny na paszport) ani lemoniadek do rozpuszczania.
Dużo zaniedbania, starych chodników, spękań, bylejakości. Schody z metra najczęściej zwykłe, wcale nie ruchome.
Ważniejsze stacje mają wielkie odnogi, ciągi, skręty, tłumy, nieraz sklepy. Wychodek znaleźć trudno. 
Bardzo mi się podoba Manhattan. Jak pawi ogon, rozłożony do podziwiania i wyrywania piór. Sposób na to: energia i dolary. Teresa przez telefon daje rady. Uważać. Inni też.
W konsulacie zakłopotanie, że będą mieli nazajutrz pod oknami manifestację. Już było spokojnie, już coś nawiązywali, a tu buch! - skasowanie "Solidarności" i wybuch sprzeciwu.
Ja wysłuchuję tych i tamtych. Bo niby co innego wypada? Nie ukrywam swojego dystansu do polityki ani zmęczenia polityką, gospodarką, życiem społecznym, musem polskim. chcę inności, choćby na 6 tygodni. Świata. Ale tu problem murzyński. Opanowali Waszyngton, biali uciekają do miasteczek. Coraz wiecej tych czarnych i w N. Jorku.
Sam odczułem tu i tam możliwość niepewności siebie - białego, kiedy wracałem 87 Avenue wieczorem między raczej czarnymi niż białymi.
W Związku Radzieckim mnożą się islamczycy, żółtacy. Może to zmierzch białej rasy? Panowała na świecie krótko. Wiele dała, w myśli, sztuce. Wiele nie dała. wiele nabroiła. Uroda białych często działa. Ale - biorąc bezstronnie a tanecznie, teatralnie - to to rasa mało rytmiczna, ciężka, krowiasta, a z pretensją, leniwa, a porządnicka, niewytrzymująca konkurencji w zewnętrzności bycia, jako sztuki, w urodzie zwierzęcia.

Miron Białoszewski "Tajny dziennik", Wydawnictwo Znak, Kraków 2012, s. 802-804.

niedziela, 23 czerwca 2013

"Zawsze ktoś kogoś opuszcza"

"– Czy opuścił Cię kiedyś ktoś, kogo kochałaś?
– Owszem. Zawsze ktoś kogoś opuszcza. Czasem ten drugi cię ubiegnie.
– I co wtedy zrobiłaś?
– Wszystko. Wszystko, ale to nic nie pomogło. Byłam strasznie nieszczęśliwa.
– Długo?
– Tydzień.
– To niedługo.
– Cała wieczność, jeśli się jest naprawdę nieszczęśliwym. Każda cząstka mojej istoty tak była nieszczęśliwa, że kiedy tydzień minął, wszystko się wyczerpało. Moje włosy były nieszczęśliwe, skóra, łóżko, nawet suknie. Nieszczęście wypełniło mnie tak całkowicie, że nic poza nim nie istniało. A kiedy nic już nie istnieje, nieszczęście przestaje być nieszczęściem, bo nie ma go z czym porównać. I wtedy następuje kompletne wyczerpanie. I wtedy to mija. Powoli zaczyna się żyć na nowo." 
Erich Maria Remarque "Łuk Triumfalny".

sobota, 22 czerwca 2013

"Cóż mnie może obchodzić powieść detektywistyczna jako forma?"

Raymond Chandler
Do Fredericka Lewisa Allena
 7 maja 1948 r.

[...] Artykuł Audena o prozie detektywistycznej [1] jest znakomity przez swój klarowny, chłodny, klasyczny styl. Ale z jakiej racji wciąga w to mnie? Jestem po prostu facetem, który wziął parę opowiadań z popularnych magazynów i nadał im formę powieści. Cóż mnie może obchodzić powieść detektywistyczna jako forma? Szukam tylko pretekstu do pewnych eksperymentów z żywym dialogiem.
Właśnie dotarłem do połowy powieści o Philipie Marlowe i trochę mnie ta praca bawiła (dopóki nie utknąłem w miejscu), a tu ci zjawia się ten Auden i powiada mi, że interesuje mnie pisanie poważnych rozpraw o środowisku przestępczym. Teraz więc patrzę uważnie na wszystko, co piszę, i mówię sobie: pamiętaj, stary, to ma być poważna rozprawa o środowisku przestępczym. Poważnie mówisz? Nie. Czy to jest środowisko przestępcze? Nie, po prostu zwykłe skorumpowane życie z przejaskrawieniem strony melodramatycznej nie dlatego, że szaleję za melodramatem jako takim, ale dlatego, że mam dość silne poczucie rzeczywistości, aby znać reguły gry.
Dawno temu, kiedy pisywałem do pism brukowych, wtrąciłem do tekstu takie zdanie: "Wysiadł z samochodu i szedł zalanym słońcem chodnikiem, dopóki cień markizy nad wejściem nie padł mu na twarz niczym strumień zimnnej wody". Redakcja to zdanie wykreśliła. Czytelnicy nie lubili takich rzeczy - hamowały tylko bieg akcji.
Postanowiłem udowodnić, że nie mają racji. Zgodnie z moją teorią czytelnikom tylko się zdawało, że nic ich nie obchodzi poza akcją, w rzeczywistości, choć nie zdawali sobie z tego sprawy, przywiązywali wagę, tak samo jak ja, do tworzenia stanów emocjonalnych poprzez dialog i opisy. Tym, co pozostawało im w pamięci, do czego powracali myślą, nie był fakt, że człowieka zabito, ale to, że człowiek ten w chwili śmierci usiłował wziąć z biurka spinacz, który mu się wyślizgiwał, toteż jego twarz wyrażała napięcie, usta miał półotwarte w grymasie udręki, o śmierci zaś w ogóle nie myślał. Nie słyszał nawet, że śmierć puka już do drzwi. Ten cholerny mały spinacz wciąż wymykał mu się z palców.

[1] W.H.Auden: The Guilty Vicarage, "Harper's Magazine", maj 1948.

Raymond Chandler "Mówi Chandler" (Raymond Chandler Speaking), przekład Ewa Budrewicz, wstęp Krzysztof Mętrak, Czytelnik, Warszawa 1983, s. 266-267.

"Dziś pragnę go zachować"

Edmund i Juliusz de Goncourt

Noc z soboty na niedzielę, 18 czerwca 1870 roku

Jest druga nad ranem. Wstałem i zastępuję Pelagię przy łóżku mego biednego, ukochanego brata, który nie odzyskał przytomności i mowy od drugiej po południu w czwartek.
Nasłuchuję jego prędkiego i trudnego oddechu. W cieniu zasłon widzę jego nieruchome spojrzenie. Co chwila dotyka mnie wysunięta z łóżka, ocierająca się ręka; z ust wychodzą i plączą się ze sobą niezrozumiałe słowa. Nad wielkimi czarnymi drzewami księżyc jak z ballady: białe, połyskliwe światło wchodzi przez otwarte okno kładąc się na podłodze. Posępne chwile ciszy, kiedy słychać tylko odgłos repetiera naszego ojca; tym zegarkiem posługuję się od czasu do czasu, by zmierzyć puls jego młodszego syna. Mimo trzykrotnego zażycia bromku potasu w ćwierci szklanki wody nie może spać ani minuty; jego głowa w nieustannym ruchu obraca się z prawa na lewo; coś niepojętego huczy w sparaliżowanym mózgu, z ust wypadają zarysy zdań, urywki słów, nieartykułowane sylaby, zrazu powtarzane gwałtownie i kończące się jak westchnienie. Z daleka słyszę mordercze wycie psa.
Oto godzina kosów i ich gwizdów w bielejącym niebie; na zasłonach wciąż biały odblask jego zamkniętych oczu, nie znających snu, choć śpią na pozór.
Przedwczoraj, w czwartek, czytał mi jeszcze Pamiętniki Chateaubrianda: były jedynym zainteresowaniem i rozrywką tego biedaka. Zauważyłem, że jest zmęczony, że czyta źle. Prosiłem go, by przerwał lekturę; będzie lepiej, jeśli przejdzie się trochę po Lasku Bulońskim. Opierał się chwilę, potem ustąpił; i kiedy wstał, żeby wyjść ze mną z pokoju, zachwiał się i upadł na fotel. Zaniosłem go na łóżko, wypytując co mu dolega, co czuje; pragnąłem jego odpowiedzi i bałem się jej. Niestety, jak podczas pierwszego ataku, mógł wydawać tylko dźwięki, które nie były słowami. [...] Myślałem, że to atak taki jak w maju.
Ale nagle odrzucił głowę do tyłu i krzyknął tak chrapliwie, gardłowo, strasznie, że musiałem zamknąć okno. Natychmiast skurcze wykrzywiły jego ładną twarz, deformując wszystkie jej kształty, zmieniając wszystkie rysy, okropne konwulsje szarpały ciało i ramiona, jakby chcąc je przekręcić, ze zniekształconych ust toczyła się krwawa piana. Siedząc za nim na poduszce, trzymałem jego ręce i przyciskałem jego głowę do serca; jej śmiertelny pot zwilżał moją koszulę i spływał mi po udach.
Po tym ataku nastąpiły inne, mniej gwałtowne, twarz jego stała się na powrót tą, którą znałem. Z kolei nadeszło uspokojenie pełne majaczeń. [...]

Wczoraj wieczorem [neurolog] Beni-Barde powiedział mi, że wszystko skończone, że nastąpił rozkład mózgu u nasady czaszki, z tyłu głowy, że nie ma już żadnej nadziei... Potem — ale już nie słuchałem — mówił o zaatakowanych nerwach płucnych i piorunującej a nieuniknionej gruźlicy... W dniu, kiedy poczułem, że jest ugodzony na zawsze, duma moja, duma za nas obydwu, szeptała mi: „Lepiej byłoby, żeby umarł”. Dziś pragnę go zachować, choćby miał pozostać bezrozumny i kaleki, błagam o to na kolanach.
Pomyśleć, że skończyło się, skończyło na zawsze! Pomyśleć, że ten dwudziestodwuletni, tak bliski i nierozłączny związek, te dnie i noce spędzane zawsze razem od śmierci naszej matki w roku 1848, że ten długi czas, podczas którego rozstaliśmy się tylko dwa razy na dwadzieścia cztery godziny — skończyły się, skończyły na zawsze! Czy to możliwe?
Nie będzie już szedł obok mnie podczas przechadzki. Nie będzie siedział naprzeciw podczas posiłku. We śnie nie będę czuł jego snu w sąsiednim pokoju. Jego oczy nie będą towarzyszyć moim oczom przy oglądaniu krajów, obrazów, życia współczesnego. Nie będzie jego bliźniaczej inteligencji, żeby uprzedzić mnie w powiedzeniu tego, co mam powiedzieć, czy w powtórzeniu tego, co mówię. Za kilka dni, za kilka godzin w moje życie, tak bardzo wypełnione tym uczuciem — mogę powiedzieć: moim jedynym szczęściem — wkroczy straszna samotność starego człowieka na ziemi.
Jakiej to pokuty jesteśmy ofiarami? Zastanawiam się nad tym, kiedy przypominam jego życie, mające przed sobą zaledwie godziny, które zaznało jedynie goryczy; któremu literatura i pracowite poszukiwanie sławy nie przyniosły nic prócz obelg, pogardy i gwizdów; które od pięciu lat walczy z codziennym cierpieniem, a kończy moralną i fizyczną agonią; w którym zawsze i wszędzie odnajduję jakąś prześladującą i morderczą fatalność... Ach, dobroć, dobroć Boża! Słusznie podawaliśmy ją w wątpliwość.

Edmund i Juliusz de Goncourt, Dziennik, tłum. Joanna Guze, Państwowy Instytut Wydawniczy 1988, s. 300–302.

Źródło: Płaszcz zabójcy

piątek, 21 czerwca 2013

Miron i Ameryka (1), czyli 8 godzin w czeskim "letadle"

Miron Białoszewski
11 październik 1982

8 godzin w czeskim letadle w towarzystwie polskich panów i pań. Jadą odwiedzić rodziny. Z walizami, prezentami. Pogodni. W ondulacjach.
Przelot nad Nową Funlandią. ziemia jałowa, bezludna. Skały i dzikie wody, jak po stworzeniu świata. Dalej podobnie, tyle że z kosodrzewiną, ślady ludzi, ale rzadkie.
Potem mówią, że tam Boston - w bok - ale nie widać. Słońce ma się od 5 godzin ku zachodowi. Nagle miliony małych domków, szare, duże wody. Słońce czerwone świeci w oczy spomiędzy chmur, horyzontu i mrowiska. Ktoś pokazuje trochę sterczących gwoździ
- odtąd dotąd - i to wszystko
na Manhattan.

czwartek, 20 czerwca 2013

"Każdy kto potrafi napisać stronę żywej prozy, wzbogaca nasze życie"

Raymond Chandler
Do Helgi Green
25 maja 1957 r.

[...] Wziąć podrzędny gatunek literacki i zrobić z niego coś na kształt autentycznej literatury jest samo w sobie pewnym osiągnięciem. Podobno - nie stwierdzam tego na podstawie własnych informacji - setki pisarzy zarabiają dzisiaj jako tako na życie pisaniem powieści kryminalnych, ponieważ ja sprawiłem, że gatunek ten zyskał uznanie, a nawet ogólny szacunek. Ale, tam do licha, cóż innego może robić człowiek, który pisze? Stara się pisać jak najlepiej bez względu na obrany gatunek literacki. Miałem szczęście i to chyba stało się inspiracją dla innych. Steinbeck doszliśmy wspólnie do wniosku, że chcielibyśmy, aby pisarzem uznawanym i czczonym, gdy nas już zabraknie, był ktoś teraz nieznany, może dużo lepszy od nas obu, który po prostu nie miał tego szczęścia - czy może siły przebicia. Każdy uczciwy pisarz, który od czasu do czasu ma się za artystę, zgodzi się chętnie na zapomnienie, byleby przetrwała pamięć o kimś lepszym. Nie zawsze jesteśmy ludźmi miłymi, ale mamy w zasadzie pewien ideał, który nas przewyższa ... Są oczywiście pisarze kiepscy i sprzedajni, ale kiedy prawdziwy pisarz natknie się na coś dobrego, modli się w duchu: "niechże ten gość będzie lepszy ode mnie". Każdy kto potrafi napisać stronę żywej prozy, wzbogaca nasze życie, więc ten, co potrafi, tak jak ja, z pewnością nie będzie miał komu innemu za złe, że potrafi to zrobić jeszcze lepiej. Artysta nie może wyprzeć się sztuki i wcale tego nie chce. Kochanek nie może wyprzeć się miłości. Jeżeli pokładamy wiarę w ideale, nie znaczy to, że go posiedliśmy - to on nami włada, bez wątpienia tedy nie chcielibyśmy ze względów merkantylnych zamrozić go na swoim poziomie.

Raymond Chandler "Mówi Chandler" (Raymond Chandler Speaking), przekład Ewa Budrewicz, wstęp Krzysztof Mętrak, Czytelnik, Warszawa 1983, s. 119.

wtorek, 18 czerwca 2013

"Styl" Charles Bukowski

Charles Bukowski

Styl

Styl to odpowiedź na wszystko.
Świeży sposób na podejście do głupiego czy niebezpiecznego dnia.
Zrobić jakąś głupią rzecz ze stylem jest lepiej niż zrobić coś niebezpiecznego bez stylu.
Zrobić jakąś niebezpieczną rzecz ze stylem, to nazywam sztuką.
Walki byków mogą być sztuką.
Boksowanie może być sztuką.
Kochanie może być sztuką.
Otwieranie puszki sardynek może być sztuką.
Niewielu ma styl.
Niewielu potrafi utrzymać styl.
Widziałem psy które miały więcej stylu niż ludzie.
Chociaż niewiele psów ma styl.
Koty je mają i to w dużych ilościach.


poniedziałek, 17 czerwca 2013

Prośba o wyspy szczęśliwe



Prośba o wyspy szczęśliwe

A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź,
wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj,
ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań,
we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu.

Pokaż mi wody ogromne i wody ciche,
rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć zielonych,
dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i przytul,
myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością.

Konstanty Ildefons Gałczyński

1930



 

Piekło

Edmund i Juliusz de Goncourt.
22 maja 1869 roku

[...] Wciąż nie życie, ale piekło. Obok nas, z prawej, gdzie mieszkają sąsiedzi Louveau, dzień i noc koń grzebie nieustannie kopytami, i ten odgłos, który przenika cały nasz dom, jest niczym grzmot podziemny. Z lewej, gdzie mieszka rodzina Courasse, od siódmej rano do dziewiątej wieczór wrzaski pięciu południowców; krzyk przenikliwy, tortura krzyku, płacz i wycie trzech dziewczynek wypędzają nas z naszego ogrodu, z naszych salonów, z wszystkich miejsc ochłody w naszym domu.
Dla nas, chorych teraz, cierpiących na nerwicę żołądka, na anemię i bezsenność, życie jest męką. Dochodzimy do wniosku, że jesteśmy przeklęci, że tak zwana Opatrzność nastaje na nas osobiście i przytłacza okrutną wrogością ludzi, rzeczy, zwierząt w sposób zdolny unicestwić nasz mózg.
Od kilku dni jesteśmy w Passy i śpimy w pokoju komiwojażera; tak, my, którzy mamy dom, meble, książki, rysunki, łóżka książęce, gdzie na pewno nie będziemy mogli spać. O ironio naszego losu!

Edmund i Juliusz de Goncourt, Dziennik, tłum. Joanna Guze, Państwowy Instytut Wydawniczy 1988, s. 288-289.

Żródło: Płaszcz zabójcy 

"Love is a Dog from Hell" (fragment) Charles Bukowski



"there is a loneliness in this world so great
that you can see it in the slow movement of
the hands of a clock.

people so tired
mutilated
either by love or no love.

people just are not good to each other
one on one.

the rich are not good to the rich
the poor are not good to the poor.

we are afraid.

our educational system tells us
that we can all be
big-ass winners.

it hasn't told us
about the gutters
or the suicides.

or the terror of one person
aching in one place
alone

untouched
unspoken to

watering a plant."

Charles Bukowski, Love is a Dog from Hell

Bukowski o samotności

Charles Bukowski

“I've never been lonely. I've been in a room -- I've felt suicidal. I've been depressed. I've felt awful -- awful beyond all -- but I never felt that one other person could enter that room and cure what was bothering me...or that any number of people could enter that room. In other words, loneliness is something I've never been bothered with because I've always had this terrible itch for solitude. It's being at a party, or at a stadium full of people cheering for something, that I might feel loneliness. I'll quote Ibsen, "The strongest men are the most alone." I've never thought, "Well, some beautiful blonde will come in here and give me a fuck-job, rub my balls, and I'll feel good." No, that won't help. You know the typical crowd, "Wow, it's Friday night, what are you going to do? Just sit there?" Well, yeah. Because there's nothing out there. It's stupidity. Stupid people mingling with stupid people. Let them stupidify themselves. I've never been bothered with the need to rush out into the night. I hid in bars, because I didn't want to hide in factories. That's all. Sorry for all the millions, but I've never been lonely. I like myself. I'm the best form of entertainment I have. Let's drink more wine!” 

“there are worse things
than being alone
but it often takes
decades to realize this
and most often when you do
it's too late
and there's nothing worse
than too late”


niedziela, 16 czerwca 2013

Humory żony

Podsłuchująca służąca,
mal. Nicholaes Maes, 1657 rok.
7 lutego 1669 roku, niedziela 
 
Żona rano bardzo na mnie zrzędziła, że niespokojnie spałem i że to teraz ustawicznie ze mną bywa, i że to ze złych myśli, które mi się śnią... i okrutnie była wzburzona. Ale jakoś to się rozwiało i poszedłem do kościoła. Kiedy wróciłem, zastałem ją w okropnym humorze i to trwało całe popołudnie; zamknęła się w swoim pokoju, zła i rozżalona, i nie mogłem z niej wydobyć, co jej dolega, ni wymóc na niej, by mnie wpuściła do siebie. Ale na koniec dała mi wejść i znalazłem ją płaczącą na podłodze, i nie mogłem jej niczym ukoić; aż na koniec wyłożyła mi jak na dłoni, że ją zdradzam z naszą służącą Jane, i podała mi parę niedorzecznych okoliczności, jako to, że Jane nie wstaje, póki ja nie wyjdę z mego pokoju, czyli chce, abym ją widział, jak się odziewa; i że na pewno chodzę do jej pokoju. Co takim jest głupstwem i tak dalekim od prawdy, że nie mogłem tego wziąć do serca, chociaż nie mogę się dziwić, że ona się niepokoi, skoro takie myśli przychodzą jej do głowy. W końcu tak ją przekonałem, że w wielkim przyjacielstwie poszliśmy wcześnie do łóżka.
 
Samuel Pepys, Dziennik, t. 2, tłum. Maria Dąbrowska, Państwowy Instytut Wydawniczy 1954, s. 387-388.
 
Źródło: Płaszcz zabójcy
 

piątek, 14 czerwca 2013

Nietypowe zdjęcia pisarzy (3)

Charles Bukowski - "A teraz widać, a?"

Vladimir Nabokov - "Gdzie on mi zwiał?"

Julio Cortazar i ... przejście do fantastycznego świata?

Anthony Burgess - "Niby to wszystko ja napisałem?"

Philip Roth - "Dobry był ten kawał o zajączku?"

Vladimir Nabokov -"Którego to dzisiaj mamy?"

"Ja nauczyłem się pisać od innych pisarzy"

Joan Williams i William Faulkner

List Williama Faulknera do Joan Williams

18 czerwca 1953 roku

[...] Ciężko się nad tym [opowiadaniem] napraco­wałaś, wiem o tym. Do jednego nie przyłożyłaś się dosyć solidnie, do tego, żeby wykorzystać ten czas, kiedy byłem z Tobą, na nauczenie się ode mnie najlepszego podejścia do fabuły, żeby ją wycisnąć do ostatniej kropelki. Nie stylu. Tak samo nie chcę, żebyś się uczyła mojego stylu, jak i Ty, tak samo też nie chciałbym Ci kiedykolwiek pomagać swoją krytyką. Chcę po prostu, żebyś się nauczyła, w najprostszy i najszybszy sposób, jak oszczędzić sobie nerwowej szarpaniny i emocjonalnego wyczerpania, jakie przynosi praca, która nie jest całkiem w porządku. Jak podejść do fabuły, żeby ją opowiedzieć w sposób najbardziej, w jaki potrafisz, właściwy. Jak tylko się tego nau­czysz, nie będziesz potrzebowała mnie ani nikogo.
Ja nauczyłem się pisać od innych pisarzy. Dlacze­go ty nie miałabyś tego zrobić? Możesz nawet postą­pić tak: kiedy uważasz, że pomoc Ci potrzebna, przyj­mij ją ode mnie. A potem, gdyby Cię gryzło sumie­nie, że fabuła nie jest wyłącznie Twoja, zapamiętaj sobie po prostu to, czego się z tego opowiadania nau­czyłaś, a samo opowiadanie spal, aż będziesz mogła wykorzystać to, czego się nauczyłaś, bez potrzeby zwracania się do mnie. Spisanie czegoś na papierze, opowiedzenie tego to rzemiosło. Jakże inaczej może się młody cieśla nauczyć budowania domu, jeśli nie przez pomaganie doświadczonemu cieśli? Nie nauczy się tego przez samo przyglądanie się gotowym domom. Gdyby to było możliwe, każdy mógłby być cieślą, pisarzem... [...]
 
William Faulkner, Listy, tłum. Ewa Życieńska, Czytelnik 1983, s. 208–209

Źródło: Płaszcz zabójcy

czwartek, 13 czerwca 2013

Nietypowe zdjęcia pisarzy (2)

Tak Vladimira Nabokova widział motyl

Philippe Halsman ~ Vladimir Nabokov, 
Montreux, Switzerland, 1966



Boksujący Vladimir Nabokov


Frances Scott Fitzgerald z żoną Zeldą i córką Scottie

"Jak czytać książkę?" Virginia Woolf


Na początku chcę wyjaśnić znak zapytania na końcu tytułu. Nawet gdybym potrafiła sobie odpowiedzieć na postawione pytanie, ta odpowiedź dotyczyłaby tylko mnie, nie ciebie. Jedyna rada, jaką człowiek może dać drugiemu człowiekowi na temat czytania, to nieprzyjmowanie rad, podążanie za własnym instynktem, używanie własnego rozsądku, formowanie własnych wniosków. Jeżeli się zgadzamy co do tego, czuję na tyle dużą swobodę, że mogę się podzielić kilkoma pomysłami i sugestiami, ponieważ wiem, że nie pozwolisz, aby ograniczyły twoją niezależność, która stanowi największą wartość, jaką czytelnik może posiadać. Koniec końców, jakimi prawami możemy obciążyć książki? Bitwa pod Waterloo rozegrała się konkretnego dnia; ale czy „Hamlet” to lepsza sztuka niż „Król Lear”? Nikt nie może tego określić. Każdy musi sam zdecydować. Gdybyśmy dopuścili do naszych bibliotek autorytety, jak opierzone i jak efektownych tog by nie miały, i pozwolili im, aby decydowały o tym, jak mamy czytać, co mamy czytać, jaką przypisywać temu wartość, zniszczylibyśmy ducha wolności, którym przecież oddychają te świątynie książki. W każdym innymi miejscu możemy być krępowani przez prawa i reguły – tutaj nie ma żadnych.

Jak czerpać przyjemność z czytania?


Aby jednak cieszyć się wolnością, wybaczcie frazes, musimy oczywiście mieć kontrolę nad sobą. Nie wolno nam trwonić naszych mocy, w sposób bezradny i ignorancki spryskując połowę posiadłości tylko po to, żeby podlać jeden krzew róży; musimy nad nimi pracować, mocno i dokładnie, w tym właśnie miejscu. To jedna z pierwszych trudności, jakie napotykamy w bibliotece. Czym jest „to właśnie miejsce”? Może się wydawać jedynie konglomeratem konfuzji. Wiersze i powieści, historie i wspomnienia, słowniki i niebieskie księgi; książki napisane we wszystkich językach przez mężczyzn i kobiety o różnych charakterach, różnych kolorach skóry, różnym wieku – wszystkie się rozpychają na jednej półce. A na zewnątrz ryczy osioł, kobiety plotkują przy pompie, źrebięcia galopują przez pole. Gdzie powinniśmy rozpocząć? Jak mamy ustalić porządek w tym chaosie i odnaleźć w ten sposób najgłębszą i najszerszą przyjemność z tego, co czytamy?

Co książki mogą nam dać?


Łatwo jest powiedzieć, że skoro książki dzielimy na różne kategorie – prozę, biografie czy poezję – powinniśmy zachować tę osobność i brać z każdej to, co powinna nam dać. Niewielu ludzi jednak pyta właśnie o to, co książki mogą nam dać. Zwykle podchodzimy do książek z zamglonym, podzielonym umysłem, od prozy wymagając prawdy, od poezji fałszu, od biografii pochlebstw, a od książki historycznej, aby egzekwowała nasze własne uprzedzenia. Gdyby podczas lektury udało nam się zapomnieć o wszystkich takich uprzedzeniach, byłby to dobry początek. Nie dyktuj autorowi; staraj się w niego wcielić. Bądź jego kolegą i wspólnikiem. Jeżeli będziesz się trzymać na uboczu, będziesz mieć zastrzeżenia i będziesz krytykować, uniemożliwisz sobie wyciągnięcie pełnej wartości z tego co czytasz. Jeżeli jednak otworzysz umysł tak szeroko, jak to tylko możliwe, ślady niemal niezauważalnej finezji, od pierwszych zdań doprowadzą cię do człowieka jak żaden inny. Zapoznaj się z tym, a wkrótce zobaczysz, że autor daje ci – albo próbuje dać – coś znacznie bardziej określonego. Trzydzieści dwa rozdziały powieści – jeżeli pomyślimy, jak czytać powieść – są próbą stworzenia czegoś tak uformowanego i opanowanego jak budynek: ale słów nie czuć tak jak cegieł; czytanie to dłuższy i bardziej skomplikowany proces niż widzenie. Być może najkrótszą drogą do zrozumienia tego, czym jest powieść, nie jest czytanie, lecz pisanie; własne doświadczenie z niebezpieczeństwami i trudnościami, jakie stwarzają słowa. Wspomnij wtedy jakieś wydarzenie, które zapadło ci w pamięć – być może to, jak na rogu ulicy minąłeś dwie rozmawiające osoby. Jak drzewo się zatrzęsło; światło zatańczyło. Ton rozmowy był zabawny, ale jednocześnie tragiczny; cała wizja, cała koncepcja, wydawała się zawarta w tym momencie.

Kiedy jednak spróbujesz to zrekonstruować przy użyciu słów, zauważysz, że ta sytuacja rozpada się na tysiące różnych impresji. Niektóre trzeba tłumić; inne podkreślać; w trakcie tego procesu prawdopodobnie zabraknie ci tchu na opisanie samej emocji. I wtedy przenieś się ze swoich mglistych, zaśmieconych stron na strony wielkich powieściopisarzy takich, jak Defoe, Jane Austen czy Hardy. Będziesz w stanie bardziej docenić ich kunszt. To nie tylko obecność innej osoby - Defoe, Jane Austen lub Thomasa Hardy’ego - ale też zupełnie inny świat. W książce o Robinsonie Crusoe z trudem pokonujemy drogę; kłopot po kłopocie. O ile jednak wolne powietrze i przygoda znaczą wszystko dla Defoe, o tyle nie znaczą nic dla Jane Austen. U niej liczy się salon, rozmawiający ludzie i odbicia tych rozmów, które ukazują ich charaktery. I kiedy oswoimy się już z tym salonem i jego odbiciami, przechodzimy do Hardy’ego, i znowu wszystko się zmienia. Wokół nas pojawiają się wrzosowiska, a nad głowami gwiazdy. Eksponowana jest druga strona umysłu – ta ciemna, która przychodzi w osamotnieniu, przeciwieństwo jasnej, ujawniającej się w towarzystwie. Nie nawiązujemy relacji z ludźmi, tylko z naturą i przeznaczeniem. I mimo że te wszystkie światy się różnią, każdy z nich jest spójny. Ich twórcy z uwagą obserwują prawa ich własnych perspektyw i jak bardzo by nas nie obciążali, nigdy nam nie namieszają w głowach, co często czynią mniej istotni powieściopisarze, przedstawiając w jednej książce dwa różne rodzaje rzeczywistości. Przejście od jednego wielkiego powieściopisarza do drugiego – od Jane Austen do Hardy’ego, od Peacocka do Trollope’a, od Scotta do Meredith – jest więc zakrętem i wykorzenieniem; to bycie na jednej drodze i nagłe przerzucenie na inną. Czytanie powieści to trudna i złożona sztuka. Musisz nie tylko połapać się w genialnej percepcji, ale i mieć rozwiniętą wyobraźnię, wtedy skorzystasz z tego wszystko, co powieściopisarz – wielki artysta – ci oferuje.

Sztuka czy nie sztuka?


Rzut oka na heterogeniczne towarzystwo na półce pokaże ci jednak, że pisarze bardzo rzadko są owymi „wielkimi artystami”; znacznie częściej książka w ogóle nie ociera się o sztukę. Przykładowo, biografie i autobiografie, przybliżające życiorysy wielkich ludzi, ludzi od dawna nieżyjących i zapomnianych, stoją okładka w okładkę z powieściami i poematami – czy nie powinniśmy ich czytać z tego powodu, że nie są „sztuką”? Czy może powinniśmy je czytać, ale w inny sposób, z innym nastawieniem? Czy powinniśmy je czytać, aby zaspokoić ciekawość, która czasami potrafi nami zawładnąć, gdy wieczorem siedzimy przed domem, gdy palą się światła, gdy nie zaciągnęliśmy jeszcze żaluzji i gdy każde piętro domu ukazuje nam inną część ludzkiego życia? Ciekawość życia tych ludzi nas pożera – plotki służących, obiady dżentelmenów, dziewczyna ubierająca się na przyjęcie, starsza kobieta z robótką w oknie. Kim oni są, czym są, jakie są ich imiona, zawody, myśli, przeżycia?
Biografie i pamiętniki odpowiadają na te pytania, rozpalają niezliczone domy; pokazują nam ludzi, którzy zajmują się swoimi codziennymi sprawami, ich trudy, porażki, zwycięstwa, posiłki, ich nienawiść, miłość, aż do ich śmierci. I czasami, gdy tak obserwujemy, dom i żelazne zasłony znikają, a my przenosimy się nad morze; polujemy, żeglujemy, walczymy; jesteśmy pośród dzikich i żołnierzy; bierzemy udział w wielkich wydarzeniach. Nawet, jeżeli zostaniemy w Anglii, w Londynie, sceneria i tak się zmienia; ulice stają się węższe; dom staje się mniejszy, ciaśniejszy, szyby są w diamentowych kształtach, czuć smród. Widzimy poetę, Donne’a, który opuszcza taki dom, ponieważ ściany były tak cienkie, że przecinały je odgłosy płaczących dzieci. Możemy go śledzić ścieżkami, jakie widnieją na kolejnych stronach książek, aż do Twickenham; do Lady Bedford’s Park, słynnego miejsca spotkań szlachciców i poetów; a potem obrać kierunek na Wilton, wielki dom, w którym usłyszymy Sidneya czytającego swojej siostrze „Arkadię”; możemy wędrować pośród bagien i oglądać czaple, które znajdują się w słynnym romansie; a potem znowu możemy się udać na północ, do Lady Pembroke, Anne Clifford, do jej wrzosowisk, albo wybrać się do miasta i opanowywać naszą wesołość na widok Gabriela Harveya w jego czarnym, aksamitnym garniturze, wykłócającego się o poezję ze Spenserem.

Nic nie jest bardziej fascynujące niż błądzenie i potykanie się w ciemnościach i splendorze elżbietańskiego Londynu. Nie można tam jednak zostać. Wabią nas Temple i Swift, Harley i St. John; godzinami można rozszyfrowywać ich kłótnie i charaktery; a gdy już nam się znudzi, możemy iść dalej, obok damy w czerni i w diamentach, do Samuela Johnsona, Goldsmitha i Garricka; albo przez kanał, na spotkanie z Voltaire’em i Diderotem, Madame du Deffand; a potem znowu do Anglii i do Twickenham – jakże się powtarzają niektóre miejsca i nazwiska! – gdzie Lady Bedford miała swój park i gdzie żył kiedyś Pope, do domu Walpole’a na Straberry Hill. Walpole przedstawia nas całej gromadzie nowych znajomych, jest tyle domów do odwiedzenia, dzwonków do zadzwonienia, że możemy się na chwilę zatrzymać, na przykład przed drzwiami panny Berry, gdzie ujrzymy Thackeraya. To przyjaciel kobiety, którą Walpole kochał. I kiedy tak idziemy od przyjaciela do przyjaciela, od ogrodu do ogrodu, od domu do domu, trafiamy z jednego końca angielskiej literatury do drugiego, ponownie budzimy się w teraźniejszości, o ile uda nam się oddzielić ten moment od tego wszystkiego, co się działo wcześniej. To jeden ze sposobów na lekturę tych żyć i listów; może sprawić, aby rozświetliły okna przeszłości; możemy obserwować śmierć sław i fantazjować, że jesteśmy blisko, możemy wyciągnąć ich sztukę czy wiersz i zobaczyć, czy czyta się to dzieło inaczej w obecności autora. To jednak rodzi kolejne pytanie. Musimy zapytać samych siebie, jak bardzo na książkę wpływa życie pisarza – jak bezpieczne jest interpretowanie autora? Jak bardzo powinniśmy ulegać lub nie sympatiom i antypatiom, które ten człowiek w nas wzbudził? To pytania, które się pojawiają, kiedy czytamy życiorysy i listy. Sami musimy sobie na nie odpowiedzieć, nic nie może bardziej zgubne, niż kierowanie się w tak osobistej sprawie preferencjami innych.