środa, 30 lipca 2014

Åke Edwardson "Dom na końcu świata"



„Dom na końcu świata” Åke Edwardsona to bardzo dobra, ale jednocześnie bardzo mroczna i chłodna książka. I nic dziwnego, w końcu to szwedzki kryminał. Przyznam, że do tej pory nie czytałem jeszcze nic tego autora. Owszem, jego nazwisko obiło mi się tu i ówdzie o uszy, widziałem także kilka tytułów w księgarniach. Teraz dopiero jednak, czytając jedenasty tom cyklu z Erikiem Winterem, mogłem przekonać się i ocenić styl i rzemiosło Åke Edwardsona.

Sytuacja jaką w tym tomie cyklu zastajemy jest następująca: komisarz Erik Winter wycofał się z uprawiania zawodu, wyjechał ze Szwecji i mieszka z rodziną w słonecznej i upalnej Hiszpanii. Miewa jednak dziwne sny, czuje, że coś, albo ktoś wzywa go i postanawia, że musi wrócić do Szwecji i Goeteborga. Przynajmniej na jakiś czas. Wraca sam. Jego rodzina, matka oraz żona z córeczką zostają nadal w Hiszpanii. Winter dziwnie się czuje po powrocie, niby koledzy ci sami, ale szefem jest już ktoś inny i wprowadza nowe porządki. Ciężko znosi także różnicę miedzy Szwecją i Hiszpanią jeśli chodzi o klimat, temperaturę, nasłonecznienie oraz mentalność ludzi. Nie trzeba długo czekać, aby znalazła się dla niego sprawa do rozwiązania. Na jednej z licznych wysepek na obrzeżach Goeteborga, w domu na końcu świata, zostaje popełniona makabryczna zbrodnia. Zamordowana zostaje kobieta i dwójka jej dzieci. Na miejscu zbrodni znaleziono także żywe niemowlę. Morderca nie mógł albo nie chciał go zabić, specjalnie zostawił je żywe? Tak zaczyna się ta historia. A jak się kończy, musicie przekonać się o tym sami.

Åke Edwardson, 2010
Ja zaś mogę Wam opowiedzieć o kilku refleksjach które przyszły mi do głowy podczas czytania tego kryminału. Przy okazji tej książki oraz krwawej, i to dosłownie, historii o jakiej opowiada, dostajemy interesującą opowieść o problemach Szwecji i ludzi ją zamieszkujących. O tym jak podzielone i rozwarstwione jest szwedzkie społeczeństwo. O jego ksenofobi i rasizmie. I o innych problemach, które nękają także wiele europejskich krajów. Szwecja się zmieniła, to nie jest już ten sam kraj, którym była kiedy komisarz Winter był dzieckiem. Ludzie zamykają się w domach ze swoimi problemami, depresją. Trudno prowadzi się śledztwo, przepytuje świadków. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział. Nie było to dla mnie dużym zaskoczeniem, wiedziałem już sporo o tych sprawach z kryminałów Henninga Mankella. Chcąc, nie chcąc porównywałem ze sobą style pisania tych dwóch szwedzkich autorów kryminałów. Główna różnica to bohater. W obu wypadkach jego nazwisko zaczyna się na W, Winter i Wallander różnią się jednak sposobem myślenia, pracy, działania. Erik Winter to trochę wizjoner, jasnowidz. Chociaż nie przyznaje się do tego, miewa często dziwne, symboliczne czy też prorocze sny. Często zdaje się na swoje zmysły, emocje. Próbuje wczuć się w sposób myślenia mordercy. To bardziej indywidualista w działaniu, podczas gdy Kurt Wallander preferuje pracę zespołową. Obaj natomiast są melomanami i amatorami mocnych trunków. Wallander lubi muzykę klasyczną, Winter natomiast uwielbia Jazz, szczególnie Johna Coltrane’a. Komisarz Winter w trakcie prowadzenia śledztwa czyta biografię tego słynnego amerykańskiego muzyka jazzowego. A Love Supreme, tytuł jednego z albumów, suity jazzowej, Coltrane’a jest mottem, przewija się przez całą książkę niczym mantra i stanowi jej przesłanie. Największa, idealna miłość. Znaczenie tych słów dociera do nas, gdy znamy już zakończenie tej historii.

Podczas czytania „Domu na końcu świata” miałem kilka razy skojarzenia z chyba najlepszym kryminałem Henninga Mankella zatytułowanym „O krok”. Tak jak w tamtym przypadku morderca jest bardzo blisko, zawsze nieuchwytny, o ten jeden krok przed prowadzącymi śledztwo. Cała makabryczność zbrodni  w "Domu na końcu świata" polega dodatkowo na tym, że zabite, zaszlachtowane niczym zwierzęta w rzeźni, zostały dzieci, które w Szwecji są traktowane szczególnie wyjątkowo. Ale dla każdego kto ma wyobraźnię, a tym bardziej posiada dzieci, jest to niewyobrażalna zbrodnia. Trudno sobie wyobrazić motywy jakimi kierował się morderca, że był do tego zdolny. Zakończenie książki jest zaskakujące, może trochę niewiarygodne, straszne i niemożliwe. Ludzie są jednak zdolni do popełniania naprawdę potwornych czynów, także z miłości do kogoś. Nie mogę na sto procent, podobnie jak jeden z kolegów Wintera, powiedzieć, że bym czegoś takiego nigdy w życiu nie zrobił. Tego się nie wie.

Åke Edwardson "Dom na końcu świata", tłum. Inga Sawicka, Wydawnictwo Czarna Owca, Czarna Seria, s. 432.

poniedziałek, 28 lipca 2014

"Trzeci zamach" Piotr Głuchowski


„Trzeci zamach” to moje pierwsze, bardzo udane i mam nadzieję, że nie ostatnie, spotkanie z twórczością Piotra Głuchowskiego. Książka została wydana przez Wydawnictwo Agora, tak jak i poprzednie książki tego autora w serii Kryminał. „Trzeci zamach” to właściwie thriller sensacyjny z udziałem znanej już czytelnikom pary bohaterów: dziennikarza Roberta Pruskiego oraz pięknej i do tego niezwykle inteligentnej hakerki Mai Szalawskiej.

Wszystko zaczyna się dosyć spokojnie, powiedziałbym nawet, że standardowo i banalnie, od skandalu społeczno-religijno-politycznego. Franciszek Kosma Drozd, ksiądz-biznesmen, bardzo wpływowa i ważna dla znacznej części polskiego społeczeństwa osoba, właściciel i prezes katolickiej Telewizji Horeb, Wydawnictwa Arka i wielu innych biznesów (skojarzenia z pierwowzorem są tu dosyć oczywiste) oraz inicjator budowy najwyższego na świecie pomnika papieża Jana Pawla II, zostaje na jednej z hiszpańskich wysepek sfotografowany z Karoliną Koon, celebrytką i gwiazdką porno. Pewne poznańskie wydawnictwo czując możliwość  zarobienia dużych pieniędzy na skandalu, chce wydać wspólną biografię księdza prezesa Franciszka Drozda oraz Karoliny Koon. Dlatego też zwraca się do dziennikarza Roberta Pruskiego, aby ten poprawił i uzupełnił napisaną kiedyś, a nigdy nie wydaną, książkę o gwiazdce oraz dopisał część dotyczącą biografii księdza prezesa. Pruski początkowo niechętny, zgadza się podjąć tego zadania. Ma trudną sytuację finansową i życiową, a pieniądze za książkę mogą ją przynajmniej chwilowo poprawić. Dziennikarz jako researcherkę zatrudnia Maję Szalawską.

Potem jest już jak u Hitchcocka, następuje trzęsienie ziemi, a napięcie rośnie z każdą przeczytaną stroną książki. Pruski i Szalawska, badając życiorys i powiązania księdza prezesa, natrafiają na wiele ciemnych spraw z jego przeszłości, a w końcu na istną puszkę Pandory, podstępną grę obcych wywiadów i największą tajemnicę XX w. Nie chcę psuć nikomu przyjemności czytania, dlatego nie będę tutaj opisywał szczegółowo prowadzonego przez parę bohaterów śledztwa dziennikarskiego. Czytanie, poznawanie nowych faktów i śledzenie odkrywanej przez nich powoli tajemnicy z przeszłości dało mi naprawdę dużą frajdę. Starałem się wczuć w konwencję i uwierzyć w wymyśloną przez autora intrygę. W przypadku wszystkich kryminałów, thrillerów i horrorów to warunek konieczny. Nie możemy co chwilę marudzić, że coś jest niemożliwe. Najwięcej wątpliwości oraz zarzutów dotyczących nierealności i niemożliwości rozwiązań fabularnych może dotyczyć samego zakończenia książki. Ale czy thriller sensacyjny, który rządzi się przecież swoimi prawami, da się zakończyć w taki sposób jak książkę non-fiction lub powieść obyczajową?

„Trzeci zamach” podobał mi się jeszcze z kilku powodów. Przede wszystkim interesujący bohater, czterdziestokilkulatek z problemami rodzinnymi i poczuciem humoru, dziennikarz z zawodu, alkoholik o wyglądzie podstarzałego hipisa. Przyznaję się, bardzo polubiłem Roberta Pruskiego. Muszę poszukać wcześniejszych książek Piotra Głuchowskiego z Pruskim w roli głównej, słyszałem, że są znakomite ("Umarli tańczą", "Lód nad głową"). Po drugie, świetne opisy postaci oraz polskiej rzeczywistości, które dodają książce kolorytu i wiarygodności. I na koniec, po prostu dobrze się to czyta.

Piotr Głuchowski "Trzeci zamach", Wydawnictwo Agora, seria Kryminał, Warszawa 2014, s. 478.

wtorek, 22 lipca 2014

"Spotkać Iwaszkiewicza. Nie-biografia"



Jarosław Iwaszkiewicz  - reaktywacja!

„Spotkać Iwaszkiewicza. Nie-biografia” – pierwsza niebiograficzna, odważna i zaskakująca książka o Jarosławie Iwaszkiewiczu. O jednym z najważniejszych polskich pisarzy XX wieku w nowy sposób opowiadają najbliżsi oraz literaturoznawcy najmłodszego pokolenia. Świeże spojrzenie na biografię „wielkiego Iwaszkiewicza” biegnie w poprzek przyjętym kanonom i schematom.

Książka właśnie trafia do księgarń. Przygotowana pod redakcją Anny Król pokazuje Iwaszkiewicza, jakiego nie znamy. Każda z trzech części przynosi zaskakujące informacje na temat „najbardziej rozpracowanego”, a jednocześnie nieoczywistego i intrygującego twórcy ostatniego stulecia. Znajdują się w niej migawki z życia osobistego, rozmowy o sprawach dotychczas przemilczanych i anegdoty przypominane przez najbliższych.

Część 1. Migawki, czyli rozmowy z najbliższymi

Z córką pisarza Marią Iwaszkiewicz Anna Król rozmawia o literackim środowisku skupionym w latach 50. I 60. wokół kawiarni „Czytelnik”, zwyczajach pisarskich ojca i chorobie matki. Wiesław Kępiński, przybrany syn Iwaszkiewiczów wraca do miejsc, w których najczęściej bywał z Iwaszkiewiczem, zdradza sekrety mody lat 50. i przypomina ulubione warszawskie ścieżki pisarza. Zofia Dzięcioł, gosposia, która pracowała na Stawisku od 1956 roku do śmierci Iwaszkiewiczów, po raz pierwszy zdecydowała się opowiedzieć o codzienności Anny i Jarosława. Podczas rozmowy w dawnym domu pozwoliła zajrzeć do szuflad i szaf, w których nadal wiszą garnitury pisarza, opowiedziała o przyzwyczajeniach i ulubionych potrawach rodziny. Oni, proszę pani, wszystko zbierali. „Wszystko się przyda” – to było motto tego domu, jedyna odpowiedź na wszystko. To obłęd był. „Przyda się”. Niech pani zobaczy – atrament do pióra, to też jego. I jeszcze ta resztka wody kolońskiej. A tam niżej francuska puderniczka i pędzel do golenia. Tych pierdołów za przeproszeniem to zawsze było pełno. Bo teraz to się wszystko co niepotrzebne wyrzuca. A tutaj się wszystko zbierało, bo się przyda. Taka mania! (fragment tekstu)
Część 2. Wielogłos, czyli eseje i wyznania

Zaproszeni do współtworzenia publikacji, najlepsi literaturoznawcy młodego pokolenia zdradzają powody fascynacji biografią i twórczością pisarza. Prawnuczka Iwaszkiewicza, Ludwika Włodek pisze o tym, jak udało jej się przezwyciężyć rodzinną legendę przytłaczającą słynnego pradziadka. Krytyczka literacka Justyna Sobolewska przypomina  fascynującą lekturę „homoseksualnej love story” pozostawioną przez pisarza w „Dziennikach”, a biograf Radosław Romaniuk zastanawia się nad tym, jak i kiedy pisarz stał się jednym z najbliższych przyjaciół. Iwaszkiewicz, jaki wyłania się z tych portretów to: „Stary” - podjadający słodycze w stawiskiej kuchni, ojciec - wpadający w odwiedziny do kawiarni „Czytelnika” i prezes borykający się z napastliwością literackiego środowiska.  Czasem po prostu kompan, zakochany mężczyzna, mentor i wrażliwy poeta.

czwartek, 17 lipca 2014

Słowo jest śmieciem


"Słowa to fonetyczny albo graficzny zapis myśli, wzruszeń, asocjacji, lęków, radości, tęsknoty, gniewu, głupoty albo mądrości, dobra człowieczego albo złości. Słowa to pomost miedzy ludźmi. Słowa to nić babiego lata, która sczepia dwoje ludzi. 

Kiedyś słowo było drogocenne. Szare komórki z rzadka produkowały jakąś myśl, jakiś ciąg słów o zaskakująco trafnym znaczeniu. Szare komórki odziedziczone po szarym ojcu małpiszonie. Słowo było więc nowością. Słowo było luksusem. Słowo było święte.

A kiedy słowo utrwaliło się na wieki w kamieniu albo na papierze, zaczęto czcić słowo jak pacierz, jak modlitwę. Słowo było oknem w wieczność. Słowo było głosem boga. Jeszcze car Mikołaj I powiadał, że poddanym Imperium Rosyjskiego wystarczy do porozumiewania się słowo mówione. Słowo pisane to najwyższy przywilej cesarski i tylko nielicznym wybranym może być udostępnione. Ludziom głoszącym słowo wyrywano języki, ludzi piszących słowo zamykano w domach wariatów.

Dziś już rzadko można spotkać prawdziwego Mikołaja. Dziś już tylko gdzieniegdzie wyrywa się języki i zamyka w domach wariatów. Bo nikt już nie panuje nad słowem. Słowa leją się z ust rozwrzeszczanych tłumów, z głośników radiowych i telewizyjnych, z milionów książek i gazet, z magnetofonów i adapterów, z wieców i kościołów, z nielegalnych druków i z kosmosu. Ogromne rzeki zatrutych słów płyną znikąd donikąd. Wielkie chmury martwych słów unoszą się do stratosfery. Niebotyczne góry kamienieją z żużlu spalonych słów.

Słowo jest śmieciem. Słowo jest najtańszym opakowaniem plastykowym. Słowo jest kłopotliwym odpadkiem współczesnej cywilizacji. Każde indywiduum może grzebać w twoich śmieciach. Każdy przechodzący nędznik może podeptać twoje słowa, opluć je albo zrobić na nich kupę. Każdy przypadkowy osioł może zdmuchnąć je z powierzchni ziemi, zrzucić do szamba niebytu.

W moich słowach również grzebie, kto chce i nie chce. Moje słowa są również rozbełtaną magmą, która nigdy nie zastygnie w dostojny kształt osobowości ludzkiej. Resztka moich okaleczonych, skarlałych wyrazów odpłynie cuchnącym rynsztokiem do Martwego Morza martwych słów." [s. 241-242]

Tadeusz Konwicki "Kalendarz i klepsydra", Czytelnik, Warszawa 2005, s. 363.

środa, 16 lipca 2014

Neal Stephenson "Zamęt" - Cykl barokowy - Tom II (fragment)


Księga czwarta

Bonanza

Tak wielka jest godność i doskonałość ludzkiej natury, tak żywe te cząstki niebiańskiego ognia, które przypadły jej w udziale, że należy nazwać podłymi i uznać za niegodnych miana człowieka tych, którzy przez swoje tchórzostwo, woląc nazywać je ostrożnością, lub przez lenistwo, w ich ustach stające się umiarem, bądź też wreszcie przez chciwość, której nadają miano oszczędności, rezygnują z wielkich i szlachetnych dokonań.
Giovanni Francesco Gemelli Carreri, Podróż dookoła świata


Wybrzeże Berberii
Październik 1689

To nie było zwykłe przebudzenie: ogłuszający łoskot wybuchu wyrwał go przemocą z niezwykle długiego i zapętlonego snu. Mara się rozwiała, jej szczegóły rozpłynęły się we mgle niepamięci i pozostało po niej tylko niejasne wspomnienie długiego wiosłowania i skrobania, nie miał więc nic przeciwko temu, żeby się ocknąć. Zresztą, nawet gdyby mu to przeszkadzało, zachował dość zdrowego rozsądku, by się z tym nie zdradzać i pokryć rozdrażnienie pewnym siebie, wesołym uśmiechem wagabundy a to dlatego, że takiego piekielnego hałasu jeszcze w życiu nie słyszał. Grzmot przywodził na myśl jakąś na wpół boską siłę, na którą nie wypada ani krzyczeć, ani tym bardziej się skarżyć. A już z pewnością nie tak od razu.
Strzelały armaty. Nigdy przedtem nie słyszał ani tak ogromnych, ani tylu naraz. Całe baterie nabrzeżnej artylerii odpalano salwami; forteczne działa, rozstawione rzędem na murach, strzelały falą, jedno po drugim. Wyturlał się spod wywleczonego na piasek i obrośniętego pąklami kadłuba statku, gdzie najwyraźniej zapadł w popołudniową drzemkę, i dał się przyszpilić do ziemi bijącym z nieba promieniom bladego słońca. Na jego miejscu każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza z doświadczeniem wojskowym, przeczołgałby się do pierwszego z brzegu dogodnego schronienia. Na plaży roiło się jednak od kosmatych łydek i obutych w sandały stóp. Tylko on jeden się wylegiwał.
Leżąc na wznak, zmrużył oczy i spojrzał w górę, pod ubrudzony piaskiem skraj męskiej szaty luźnej i ażurowej, otulającej ciało właściciela jak złota poświata, dzięki czemu leżącemu udało się spojrzeć wprost w ślepe oczko męskiego penisa, który został poddany intrygującej modyfikacji.
Nie mógł wygrać tego pojedynku na spojrzenia. Przeturlał się pod górę, robiąc półtora obrotu, i rozeźlony dźwignął się z ziemi. Zapomniał jednak o krzywiźnie kadłuba i wyrżnął głową prosto w kolonię pąkli. Wrzasnął ile sił w płucach, ale nikt go nie usłyszał nawet on sam. Zatkał sobie na próbę uszy i wydarł się wniebogłosy, lecz i tym razem dudnienie dział zagłuszyło wszelkie inne dźwięki.
Nadszedł czas, żeby ogarnąć sytuację i ocenić perspektywy. Kadłub zasłaniał mu widok na ląd, widział więc tylko migoczące wody zatoki i kamienny falochron. Wszedł do morza, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie mężczyzny z grzybkowato zakończonym wackiem, i stanąwszy po kolana w wodzie, odwrócił się. Po tym, co w tym momencie zobaczył, nie pozostało mu nic innego, jak z impetem klapnąć na tyłek.
W pobliżu brzegu z wód zatoki wystawały niezliczone skaliste wysepki. Na jednej z nich wznosiła się przysadzista okrągła twierdza, zbudowana (o ile mógł zaufać swojej architektonicznej wiedzy) wielkim nakładem sił i środków przez Hiszpanów trzęsących się ze strachu o swoje życie. Lęk ten najwyraźniej nie był bezpodstawny, skoro w tej chwili na murach powiewały zielone chorągwie ze srebrnymi półksiężycami. Fort jeżył się ustawionymi na trzech poziomach działami (chociaż należałoby raczej powiedzieć: składał się z ustawionych na trzech poziomach dział), każde z nich wyglądało i hałasowało jak sześćdziesięciofuntówka, co oznaczało, że miota kule wielkości arbuzów na odległość ładnych kilku mil. Warownię otulały kłęby prochowego dymu, od czasu do czasu przeszywane długimi jęzorami ognia. Ten widok przywodził na myśl burzę, którą siłą stłamszono i przemocą zamknięto w beczułce.
Falochron z białego kamienia łączył fort ze stałym lądem. Na pierwszy rzut oka prezentował się imponująco: pionowa ściana o wysokości dobrych czterdziestu stóp wyrastała z wąskiego pasa podmokłej plaży, a z ziejących w niej otworów wyzierały nieprzeliczone olbrzymie armaty, strzelające tak szybko, jak tylko artylerzyści byli w stanie czyścić je wyciorami i ponownie ładować.
Mężczyzna z niezwykłą kuśką (śniady, z intrygującą fryzurą, w szydełkowej czapeczce) podkasał szatę i brodząc w wodzie, zbliżył się, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku trzymał się bowiem oburącz za głowę, po części po to, by powstrzymać upływ krwi z ran zadanych przez pąkle, po części zaś z obawy, że hałas rozsadzi mu czaszkę. Tamten stanął nad nim, zajrzał mu w oczy i poruszył ustami. Minę miał poważną i zarazem lekko rozbawioną.

wtorek, 15 lipca 2014

Neal Stephenson "Zamęt" - Wydawnictwo MAG

"Zamęt” wyd. 2 

  Neal Stephenson
Od 1 sierpnia
 
 
Drugi tom “Cyklu barokowego”

Jest rok 1689. Grupa galerników - wśród nich Jack Shaftoe, znany również jako król wagabundów, Jack Półkuśka - więzionych przez Berberów opracowuje szatański plan, który ma im pozwolić odzyskać wolność i zdobyć fortunę. W ten sposób rozpoczyna się ciąg niezwykłych przygód, bitew, pościgów, ryzykownych ucieczek i krwawych pojedynków; niebezpieczny wyścig po srebro… po złoto… nie, to też mało powiedziane: wyścig po legendarny skarb, który narazi nieustraszonych awanturników na gniew możnych i szalonych tego świata, na złość alchemików, jezuitów, flot wojennych, pirackich królowych i mściwych despotów na wszystkich morzach i oceanach naszego globu.
A w Europie…
Śliczna i przedsiębiorcza Eliza, hrabina de la Zeur, królowa handlu, pionek i powiernica królów, dawna turecka nałożnica-dziewica, traci całą fortunę na rzecz zuchowatego francuskiego korsarza. Bez grosza przy duszy, otoczona przez ludzi, którzy pragną albo jej samej, albo jej głowy (jeśli nie jednego i drugiego), wpada w sieć międzynarodowych intryg, rozpaczliwie próbując odzyskać to, co straciła najcenniejszego: dziecko.
Tymczasem…
Newton i Leibniz nadal przedstawiają światu swoje wspaniałe teorie. Ich wzajemna wrogość narasta, uparta alchemia walczy o prymat z filozofią naturalną, arystokraci tracą głowy, powstają nikczemne spiski, we wrogich twierdzach bije się nowe monety (albo i nie), w odległych krajach ojcowie spotykają dawno nie widzianych synów, kapłani wstają z martwych… A Daniel Waterhouse usiłuje dostać się do Massachusetts, aby uciec przed obłędem, który ogarnia cały świat.

Oto drugi brawurowy tom Cyklu Barokowego, kontynuacja bestsellerowego "Żywego srebra". Cykl Barokowy wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Trudno określić jego przynależność gatunkową, wskazać poprzedników czy nadać mu etykietkę - poza etykietką powieści absolutnie genialnej. Stephenson ma niepowtarzalny dar: skomplikowane idee przedstawia w sposób zarazem prosty, zabawny, rozczulający i przyprawiający o dreszcze.

Autor:  Neal stephenson
Tytuł oryginału: Confusion
Seria: Cykl barokowy
ISBN: 978-83-7480-436-3
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Oprawa: twarda
Format: książka
Ilość stron: 980
Rok wydania:  1 sierpnia 2014
Cena detaliczna: 69,00

sobota, 5 lipca 2014

"I ja jestem szmirusem"

Tadeusz Konwicki

"Drogi czytelniku, którego przez fałszywą kurtuazję nazywam powiernikiem. Drogi połykaczu cudzych słów. Drogi niezaspokojony leniu, co szukasz łatwych do strawienia piguł ulepionych z cudzych nieszczęść i trafów życiowych, z cudzych miłości i nienawiści, z cudzego piękna i cudzej szpetoty. Drogie medium wszystkich szczwanych wariatów, pyszałkowatych maniaków i zdradzonych półbogów.

Po co udajesz jakąś wyższość duchową, po co obnosisz się z ambicjami intelektualnymi, po co kłamiesz, że interesuje cię cała prawda o człowieku, dobra i zła? Przecież kochasz szmirę, sztuczne łzy, fałszywe dobro, ckliwe, oszukańcze uczucia, idiotyczne szczęśliwe zakończenia. Przecież łakniesz dwuznacznych plotek, smakowitych oszczerstw o małych znajomych i wielkich nieznanych, łakniesz ludzkiej intymności wywleczonej bezwstydnie przed twoje oczy. Jesteś szmirusem, mój drogi powierniku. I ja jestem szmirusem.

Ja też lecę zdyszany na film, w którym pokazują goliznę. Podkradam książki i czytam z wypiekami te stronice, na których piszą źle o znajomych. Rozkoszuję się komiksami i słodką muzyczką damskich zespołów młodzieżowych. Tak, tak, popłakuję często w kinie, gdy w sposób nierealny dobro zwycięża zło albo spotykają się usta nieszczęśliwych kochanków. Ja także opuszczam skwapliwie opisy przyrody w książkach i ambitne refleksje autorów, szukam jeno tych fragmentów rozjaśnionych dialogami. A niech no tylko ktoś zaśpiewa dziewczęcym głosem "Ave Maria", już okrutny szloch chwyta mnie jak kleszczami za gardło. Ja jestem cały z was.

Ale kiedy zostanę sam na sam z papierem, sam na sam z cienkim kawałkiem martwej, białej substancji, zachodzą we mnie dziwne procesy, nad którymi nie umiem zapanować. To znaczy, chcę być sobą, a więc całym z was, i nie mogę. Chcę opisywać od początku do końca samo dobro, a pisze mi się to dobro jakieś niezbyt dobre, dobro, z którego ciągle wyłazi zło. Pragnę pieścić się prostą i zrozumiałą fabułą, a tu ciągle przyplątują się jakieś dywagacje, jakieś niewczesne uogólnienia, które wszystkim, i mnie, i wam, psują krew. Usiłuję zwieńczyć rzecz szczęśliwym zakończeniem, a wychodzi jakieś takie nieszczęśliwe, więc je natychmiast poprawiam, upozytywniam i widzę, że jeszcze gorzej.

Kto wodzi moją ręką po papierze? Jaka to zła siła mnie, waszego lokaja, pochlebcę i pielęgniarza, kieruje przeciwko wam, rozkazuje czynić przykrości, obrażać uczucia, rozwścieczać bezkarną hucpą? Co to za wszechmocne bóstwo ustawia mnie przeciw mnie?" [s.182-183]

Tadeusz Konwicki "Kalendarz i klepsydra", Czytelnik, Warszawa 2005, s. 363.