Wieża Babel Peter Bruegel (starszy), 1563 |
"Wszechświat
(który inni nazywają Biblioteką) składa się z nieokreślonej, i być może
nieskończonej, liczby sześciobocznych galerii, z obszernymi studniami
wentylacyjnymi w środku, ogrodzonymi bardzo niskimi balustradami. Z każdej
galerii widać piętra niższe i wyższe: nieskończenie. Układ galerii jest
niezmienny. Dwadzieścia szaf, po pięć szerokich szaf na każdy bok, wypełnia
wszystkie boki prócz dwóch; ich wysokość, która równa jest wysokości pięter,
przekracza zaledwie wzrost przeciętnego bibliotekarza. Jeden z wolnych boków
przylega do wąskiej sieni, która wychodzi na inną galerię, identyczną jak
pierwsza i jak wszystkie. Po lewej i po prawej stronie sieni są dwa malutkie
pomieszczenia. Jedno pozwala spać na stojąco; drugie zaspokajać potrzeby
naturalne. Przechodzą tamtędy spiralne schody, które zapadają się i wznoszą ku
odległym okolicom. W sieni jest lustro, które podwaja wiernie pozory. Ludzie
wnioskują zazwyczaj na podstawie tego lustra, że Biblioteka nie jest
nieskończona (gdyby taką rzeczywiście była, po cóż to złudne podwojenie?); ja
wolę śnić, że gładkie powierzchnie przedstawiają i obiecują nieskończoność...
Światło pochodzi z kulistych owoców, które noszą nazwę lamp. Jest ich dwie w
każdym sześcioboku: na przeciwległych ścianach. Światło, jakie wysyłają, jest
niewystarczające, nieustanne.
Jak wszyscy
ludzie Biblioteki, podróżowałem w młodości; odbywałem pielgrzymki w
poszukiwaniu jakiejś książki, być może katalogu katalogów; teraz, gdy moje oczy
nie mogą niemal odcyfrować tego, co piszę, przygotowuję się na śmierć o
niewiele mil od sześcioboku, w którym się urodziłem. Gdy umrę, nie zabraknie
litościwych rąk, które wyrzucą mnie za balustradę; moim grobem będzie bezdenne
powietrze; moje ciało będzie pogrążać się długo i rozłoży się i rozpuści w
wietrze wywołanym przez spadanie, które jest nieskończone. Idealiści dowodzą,
że sześcioboczne sale są konieczną formą przestrzeni absolutnej lub,
przynajmniej, naszej intuicji przestrzeni. Rozumują, że sala trójkątna czy
pięciokątna jest niewyobrażalna. (Mistycy utrzymują, że ekstaza objawia im salę
kolistą, z wielką okrągłą księgą o nie kończącym się grzbiecie, który obiega
ściany; ich świadectwo jest podejrzane; ich słowa niejasne. Tą cykliczną księgą
jest Bóg.) Niech wystarczy chwilowo, że powtórzę klasyczną opinię: Biblioteka
jest kulą, której dokładnym środkiem jest jakikolwiek sześciobok i której obwód
jest nieosiągalny.
Każdej ze
ścian każdego sześcioboku odpowiada pięć szaf; każda szafa zawiera trzydzieści
dwie książki znormalizowanego formatu; każda książka posiada czterysta dziesięć
stron; każda strona czterdzieści wierszy, każdy wiersz około osiemdziesięciu
liter czarnego koloru. Są również litery na grzbiecie każdej książki; litery te
nie wskazują ani nie zapowiadają tego, o czym będą mówiły stronice. Wiem, że
ten brak związku kiedyś wydawał się tajemniczy. Zanim streszczę jego
rozwiązanie (którego odkrycie, pomimo jego tragicznych rzutowań, jest być może
główną sprawą tej historii), pragnę przypomnieć niektóre aksjomaty.
Pierwszy:
Biblioteka istnieje do aeterno. W prawdę tę, której bezpośrednią konsekwencją
jest wieczność świata, nie może wątpić żaden rozsądny umysł. Człowiek,
niedoskonały bibliotekarz, może być dziełem przypadku czy też złośliwych
demiurgów; wszechświat, ze swym eleganckim wyposażeniem w szafy, w zagadkowe
tomy, w nieznużone schody dla podróżnego i w ustępy dla siedzącego
bibliotekarza, może być jedynie dziełem jakiegoś boga. Aby dostrzec odległość,
jaka istnieje między tym, co boskie, a tym, co ludzkie, wystarczy porównać te
niezdarne, drżące symbole, które moja omylna ręka skrobie na okładce książki, z
organicznymi literami jej wnętrza: precyzyjnymi, delikatnymi, bardzo czarnymi,
w niedościgły sposób symetrycznymi.
Drugi: Liczba
symboli ortograficznych wynosi dwadzieścia pięć. Stwierdzenie to pozwoliło
trzysta lat temu na sformułowanie ogólnej teorii Biblioteki i na zadowalające
rozwiązanie problemu, którego żadne przypuszczenie poprzednio nie rozwikłało:
bezkształtnej i chaotycznej natury prawie wszystkich książek. Jedna z nich,
którą mój ojciec ujrzał w pewnym sześcioboku obwodu piętnaście dziewięćdziesiąt
cztery, złożona była z liter M C V, powtarzających się przewrotnie od
pierwszego do ostatniego wiersza. Inna, do której często zaglądano w tej
okolicy, była po prostu labiryntem liter, ale przedostatnia stronica mówiła:
"O czasie, twe piramidy." Wiadomo, że na jedną rozsądną linijkę czy
słuszną wiadomość przypadają mile bezsensownych kakofonii, słownych gmatwanin i
niedorzeczności. (Wiem o pewnej niebezpiecznej okolicy, której bibliotekarze
odrzucają przesądny i próżny zwyczaj poszukiwania sensu w książkach i porównują
go do zwyczaju poszukiwania go w snach czy w chaotycznych liniach ręki...
Przyznaję, że wynalazcy pisma naśladowali dwadzieścia pięć naturalnych symboli,
ale utrzymują, że to zastosowanie jest przypadkowe i że książki same w sobie
nic nie znaczą. Sąd ten, jak się przekonamy, nie jest całkiem błędny.)
Przez długi
czas sądzono, że te nieprzeniknione książki odpowiadają wymarłym lub odległym
językom. To prawda, że najdawniejsi ludzie, pierwsi bibliotekarze, używali
języka wielce różniącego się od tego, jakim mówimy obecnie; to prawda, że o
kilka mil w prawo używa się dialektu i że dziewięćdziesiąt pięter wyżej język
jest niezrozumiały. Wszystko to, powtarzam, jest prawdą, ale czterysta dziesięć
stronic niezmiennych liter M C V nie może odpowiadać żadnemu językowi, choćby
nie wiem jak bardzo dialektalnemu czy prymitywnemu. Niektórzy sugerowali, że
każda litera może wywierać wpływ na następną i że wartość liter M C V w
trzeciej linijce strony 71 nie jest taka sama, jaką może mieć ta seria winnej
pozycji na innej stronie, ale ta niejasna teza nie miała powodzenia. Inni
myśleli o kryptografiach; przypuszczenie to zostało ogólnie przyjęte, choć nie
w tym sensie, w jakim sformułowali je jego wynalazcy.
Pięćset lat
temu przełożony jednego z wyższych sześcioboków znalazł książkę tak zawiłą jak
inne, ale która miała prawie dwie kartki o jednorodnych liniach. Pokazał swe
znalezisko wędrownemu specjaliście od odcyfrowywania, który powiedział mu, że
są one zredagowane po portugalsku; inni powiedzieli mu, że w jidysz. Przed
upływem wieku zdołano ustalić język: był to samojedzko-litewski dialekt języka
guarana z fleksją arabskiego klasycznego. Również odcyfrowano treść: zarys
analizy kombinatoryjnej, ilustrowany przykładami wariantów z nieograniczonym
powtórzeniem. Przykłady te pozwoliły pewnemu genialnemu bibliotekarzowi na
odkrycie podstawowego prawa Biblioteki. Myśliciel ten zauważył, że wszystkie
książki, jakkolwiek by się między sobą różniły, składają się z jednakowych
elementów: odstępu, kropki, przecinka, dwudziestu dwu liter alfabetu. Również
przytoczył fakt, który potwierdzili wszyscy podróżnicy: Nie ma w rozległej
Bibliotece dwu identycznych książek. Z tych niespornych przesłanek wydedukował,
że Biblioteka jest totalna i że jej szafy rejestrują wszelkie możliwe
kombinacje tych dwudziestu kilku symboli ortograficznych (liczba ich, choć
niezwykle wysoka, nie jest nieskończona), to jest wszystko to, co można
wyrazić: we wszystkich językach. Wszystko: drobiazgową historię przyszłości,
autobiografie archaniołów, wierny katalog Biblioteki, całe tysiące fałszywych
katalogów, wykazanie fałszywości tych katalogów, wykazanie fałszywości katalogu
prawdziwego, gnostyczną ewangelię Bazylidesa, komentarz do tej ewangelii,
prawdziwą relację twojej śmierci, przekłady wszystkich książek na wszystkie języki,
interpolacje z każdej książki we wszystkich książkach.
Kiedy ogłoszono, że Biblioteka obejmuje wszystkie książki, pierwszym wrażeniem było niezmierne szczęście. Wszyscy ludzie poczuli się panami nietkniętego i tajemnego skarbu. Nie było osobistego czy światowego problemu, którego szczegółowe rozwiązanie nie istniałoby: w którymś sześcioboku. Wszechświat był usprawiedliwiony, wszechświat przybrał nagle nieograniczone rozmiary nadziei. W owym czasie mówiono wiele o Windykacjach: księgach apologii i proroctwa, które na zawsze usprawiedliwiały czyny każdego człowieka wszechświata i przechowywały cudowne tajemnice dotyczące jego przyszłości. Tysiące pożądliwych opuściły ukochane ojczyste sześcioboki i rzuciły się schodami w górę, pędzone przez próżny zamiar znalezienia swej Windykacji. Pielgrzymi ci dyskutowali w wąskich korytarzach, wypowiadali ciemne klątwy, dusili się wzajemnie na wąskich schodach, rzucali oszukańcze książki w głąb tunelu, ginęli rzucani w przepaść przez ludzi z odległych okolic. Inni oszaleli... Windykacje istnieją (ja widziałem dwie, które dotyczą osób z przyszłości, osób, być może, nieurojonych), ale poszukujący nie pamiętali, że możliwość, aby jakiś człowiek znalazł swoją własną czy też jakiś przewrotny wariant swojej własnej, jest wymierna zerem.
Oczekiwano
wówczas również wyjaśnienia podstawowych tajemnic ludzkości: pochodzenia
Biblioteki i czasu. Jest prawdopodobne, że te poważne tajemnice dadzą się
wyrazić w słowach: jeśli nie wystarczy język filozofów, wielokształtna
Biblioteka z pewnością wyprodukowała język, jaki jest do tego potrzebny, oraz
słowniki i gramatykę tego języka. Już od czterech stuleci ludzie nużą
sześcioboki... Istnieją poszukiwacze oficjalni, inkwizytorzy. Widziałem, jak
wykonują oni swoje funkcje: przychodzą zawsze wyczerpani; mówią o jakichś
schodach bez szczebli, które o mało ich nie zabiły; mówią z bibliotekarzem o
korytarzach i schodach; czasami biorą najbliższą książkę i przeglądają ją w
poszukiwaniu nikczemnych słów. Widoczne jest, że nikt nie oczekuje odkrycia
czegokolwiek.
Po nadmiernej
nadziei nastąpiło, jak to zwykle bywa, przesadne zniechęcenie. Pewność, że
któraś szafa w którymś sześcioboku zawiera cenne księgi i że te cenne księgi są
nieosiągalne, wydała się niemal nie do zniesienia. Pewna bluźniercza sekta
poddała myśl, aby zaprzestano poszukiwań i aby ludzie zaczęli zestawiać litery
i symbole, aż skonstruują, dzięki nieprawdopodobnemu darowi przypadku, owe
kanoniczne księgi. Władze były zmuszone do wydania surowych rozporządzeń. Sekta
znikła, ale w dzieciństwie widziałem starych ludzi, którzy przez długie godziny
ukrywali się w ustępach, z metalowymi krążkami w zakazanym kubku, i nieudolnie
imitowali boski chaos.
Inni,
odwrotnie, sądzili, że rzeczą podstawową jest wyeliminowanie dzieł zbędnych.
Wpadali do sześcioboków, okazywali uwierzytelniające listy, nie zawsze
fałszywe; kartkowali ze znudzeniem jakiś wolumin i skazywali całe szafy: ich
higienicznemu, ascetycznemu szałowi zawdzięcza się niedorzeczną, stratę
milionów książek. Ich imię jest wyklęte, ale ci, którzy opłakują
"skarby", jakie zniszczył ich obłęd, nie doceniają dwóch powszechnie
znanych faktów. Pierwszy: Biblioteka jest tak ogromna, że każda ludzka próba
jej zubożenia okazuje się nieskończenie mała. Drugi: każdy egzemplarz jest
jedyny, nie do zastąpienia, ale (jako że Biblioteka jest totalna) istnieje
zawsze wiele setek tysięcy niedoskonałych podobizn - dzieł, które różnią się
tylko jedną literą czy przecinkiem. Wbrew ogólnej opinii ośmielam się
przypuszczać, że konsekwencje dewastacji popełnionych przez Puryfikatorów
zostały wyolbrzymione przerażeniem, jakie wzbudzali ci fanatycy. Powodował nimi
obłęd zdobycia ksiąg Karmazynowego Sześcioboku: ksiąg o formacie mniejszym niż
zwykłe; wszechmocnych, ilustrowanych i magicznych.
Wiemy również
o innym przesądzie owych czasów: przesądzie Człowieka Księgi. W pewnej szafie
pewnego sześcioboku (rozumowali ludzie) musi istnieć jakaś księga, która jest
doskonałą esencją i kompendium wszystkich pozostałych: jakiś bibliotekarz
przeczytał ją i podobny jest bogu. W języku tej okolicy przetrwały jeszcze
pozostałości kultu tego odległego urzędnika. Wiele ludzi odbywało pielgrzymki w
Jego poszukiwaniu. W ciągu stulecia nużyli daremnie najprzeróżniejsze kierunki.
Jak zlokalizować szacowny tajemniczy sześciobok, który go mieści? Ktoś
zaproponował metodę regresywną. Aby zlokalizować księgę A, przeczytać uprzednio
jakąś księgę B, która wskaże miejsce A; aby zlokalizować księgę B, przeczytać
uprzednio jakąś księgę C, i tak w nieskończoność... Na takich przygodach
zmarnowałem i strawiłem swe lata. Nie wydaje mi się nieprawdopodobne, aby w
jakiejś szafie wszechświata znajdowała się księga totalna; błagam nieznane
bóstwo, aby jakiś człowiek - tylko jeden, choćby stało się to przed tysiącami
lat! - zobaczył ją i przeczytał. Jeśli honor i mądrość, i szczęście nie są
przeznaczone dla mnie, niech będą dla innych. Niech istnieje niebo, choćby moim
miejscem miało być piekło. Niech ja będę pohańbiony i unicestwiony, ale niech w
jakiejś chwili, w jakiejś istocie, usprawiedliwi się Twoja Biblioteka.
Twierdzą
bezbożnicy, że niedorzeczność jest normalna w Bibliotece i że sens (a nawet
pokorna i zwyczajna spójność) jest niemal cudownym wyjątkiem. Mówią (wiem o
tym) o "majaczącej Bibliotece, której przypadkowe woluminy narażone są na
nieustanne niebezpieczeństwo zamieniania się w inne, i że wszystko one
twierdzą, wszystkiemu przeczą i wszystko mieszają, jak jakieś bóstwo w
delirium". Słowa te, które nie tylko ujawniają chaos, lecz również
dostarczają nań przykładów, stanowią oczywisty dowód złego gustu i rozpaczliwej
ignorancji. W rzeczywistości Biblioteka zawiera wszystkie struktury słowne,
wszystkie warianty, na jakie pozwala dwadzieścia pięć symboli ortograficznych,
ale ani jednej absolutnej niedorzeczności. Zbędna byłaby uwaga, że najlepszy
tom z wielu sześcioboków, jakie pozostają pod moją opieką, nosi tytuł Uczesany
grom, a inny Gipsowy skurcz, a inny Axaxaxas mlo. Zwroty te, na pierwszy rzut
oka bezładne, są niewątpliwie zdolne do kryptograficznego czy alegorycznego
uzasadnienia; uzasadnienie to jest słowne i, ex hypothesi, figuruje już w
Bibliotece. Nie mogę znaleźć połączenia kilku liter:
dhcmrlchtdj,
którego by boska Biblioteka nie przewidziała i które w jednym z jej tajemnych języków nie zawierałoby jakiegoś potwornego sensu. Nie można wypowiedzieć jednej sylaby, która nie byłaby przepełniona czułościami i obawami; która nie byłaby w jednym z tych języków potężnym imieniem jakiegoś boga. Mówić to popadać w tautologie. Ten zbędny i przegadany list istnieje już w jednym z trzydziestu tomów jednej z pięciu szaf jednego z niezliczonych sześcioboków - i również jego refutacja. (Liczba n możliwych języków używa tego samego słownictwa; w niektórych symbol "biblioteka" dopuszcza poprawną definicję "wszechobecny i trwały system sześciobocznych galerii", ale biblioteka to "chleb" czy "piramida", czy jakakolwiek inna rzecz, i sześć słów, które ją określa, posiada inną wartość. Ty, który mnie czytasz, czy jesteś pewien, że rozumiesz mój język?)
Metodyczne
pisanie odrywa mnie od obecnego losu ludzi. Pewność, że wszystko jest napisane,
unicestwia nas lub czyni widmami. Znam okolice, w których młodzi ludzie padają
na kolana przed księgami i po barbarzyńsku całują stronicę, ale nie potrafią
odcyfrować ani jednej litery. Epidemia, heretyczne niezgody, pielgrzymki, które
w nieunikniony sposób degenerują się do napadów rabunkowych, zdziesiątkowały
ludność. Chyba wspomniałem już o samobójstwach, z każdym rokiem liczniejszych.
Być może zwodzi mnie starość i obawa, ale podejrzewam, że rodzaj ludzki -
jedyny - jest na wymarciu i że Biblioteka przetrwa: oświetlona, samotna,
nieskończona, doskonale nieruchoma, uzbrojona w cenne woluminy, niezniszczalna,
tajemnicza.
Przed chwilą
napisałem n i e s k o ń c z o n a. Nie z retorycznego przyzwyczajenia wstawiłem
ten przymiotnik; sądzę, iż nie jest nielogiczna myśl, że świat jest
nieskończony. Ci, którzy uważają go za ograniczony, twierdzą tym samym, że w
odległych miejscach galerie i schody, i sześcioboki mogą w niepojęty sposób
kończyć się - co jest absurdalne. Ci, którzy wyobrażają go sobie bez kresu,
zapominają, że ma kres liczba możliwych książek. Ośmielam się poddać takie rozwiązanie
tego pradawnego problemu: Biblioteka jest nieograniczona i periodyczna. Jeśliby
wieczny podróżnik przebywał ją w jakimkolwiek kierunku, stwierdziłby po upływie
wieków, że te same tomy powtarzają się w takim samym chaosie (który,
powtórzony, byłby jakimś porządkiem: Porządkiem). Moja samotność cieszy się tą
elegancką nadzieją.
Przełożył Andrzej Sobol -
Jurczykowski
Wisi w Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, trochę stłoczony w rzędzie obok innych arcydzieł - bardziej by chyba pasował do breugelowskiej sali w muzeum w Brukseli. Jakoś nie mogę oprzeć się skojarzeniom z biblioteką z "Imienia róży" - pomieszania i poplątania schodów i korytarzy, w których można było się zagubić.
OdpowiedzUsuń