niedziela, 23 września 2012

Z dziennika halucynogenika (7)




8 VIII 2039.  

Byłem z pielęgniarką w Nowym Jorku. Zielony ogrom. Wysokość, na której płyną chmury, można regulować. Powietrze jak w lesie. Przechodnie na ulicach papuzio odziani, szlachetni z twarzy, dobrzy dla siebie, uśmiechnięci. Nikt się nigdzie nie spieszy. Moda kobieca jak zawsze nieco obłędna — kobiety mają na czołach ruchome widoczki, z uszu wystają im małe czerwoniuchne języczki albo guziczki. Oprócz naturalnych rąk można mieć detaszki — rączki dodatkowe, do odpinania. Nie mogą te ręce wiele, ale zawsze — potrzymać co, otworzyć drzwi, podrapać między łopatkami. Opuszczam jutro rewitarium. Podobnych jest w Ameryce dwieście, a mimo to powstały już poślizgi w terminarzu odmrażania tłumów, które w zeszłym wieku ufnie kładły się do lodowej kąpieli. Wzgląd na zastygłe kolejki zmusza do przyspieszania procedur rehabilitacyjnych. Pojmuję to w pełni. Mam rachunek bankowy, tak że o pracę będę się musiał starać dopiero po Nowym Roku. Każdemu zamrażanemu zakłada się bowiem książeczkę oszczędnościową na procent składany, z tak zwanym zmartwychwstaniem docelowym.

9 VIII 2039. 

Dziś jest ten ważny dla mnie dzień. Mam już mieszkadełko trzypokojowe na Manhattanie. Terkopterem prosto z rewitarium. Mówi się teraz bardzo zwięźle: „tercić” i „kopcić”. Nie chwytam jednak znaczeniowej różnicy obu tych czasowników. Nowy Jork, dawne śmietnisko zatkane samochodami, zamienił się w system wielopiętrowych ogrodów. Słoneczne światło pompuje się przewodami. To są soledukty. Tak grzecznych, nie rozkapryszonych dzieci za mych czasów nie było poza budującymi powiastkami. Na rogu mojej ulicy — Biuro Rejestracji Samorodnych Kandydatów do Nagrody Nobla. Obok salony sztuki, w których za bezcen sprzedają same autentyczne płótna — z gwarancjami, metrykami — nawet Rembrandty i Matissy! W oficynie mego wieżowca — szkoła małych komputerków pneumatycznych. Stąd dochodzą czasem — wentylacyjnymi szybami? — ich syczenia i sapania. Komputerków tych używa się między innymi do wypychania ukochanych psów po ich naturalnej śmierci. Wydaje mi się to raczej monstrualne, ale ludzie, jak ja, stanowią tu wszak znikomą mniejszość. Chodzę wiele po mieście. Umiem już poruszać się gnakiem. To łatwe. Kupiłem sobie amarantowy żupanik z białym frontem, srebrnymi bokami, amarantową wstęgą, złoto lamowanym kołnierzem. To jest najmniej jaskrawy ze strojów, jakie teraz się nosi. Można mieć odzież wciąż zmieniającą krój i barwę, suknie kurczące się pod spojrzeniem męskim lub na odwrót — rozkładające się jak kwiaty do snu, suknie i bluzki pokazujące różne rzeczy, jakby były ekranikami telewizyjnymi; i te widoczki na nich się ruszają. Można nosić ordery, jakie kto chce i ile się chce. Można hodować hydroponicznie japońskie rośliny karłowate na kapeluszu, ale na szczęście można ich też nie hodować i nie nosić. Nie będę niczego wieszał ani w uszach, ani w nosie. Ulotne wrażenie, że ludzie, tacy ładni, duzi, mili, grzeczni i spokojni, są jeszcze do tego jacyś — jacyś osobni, specjalni — coś w nich jest takiego, co mnie dziwi, a co najmniej zastanawia. Tylko co to być może — pojęcia nie mam.

C.D.N.

Stanisław Lem "Kongres futurologiczny", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983, s. 64-66.

Obraz: Tomasz Sętowski



4 komentarze:

  1. Moda AD 2039 rewelacyjna! :) Ciekawe, czy przeczucia Lema się spełnią.
    Zachwyciło mnie "mieszkadełko", ależ urokliwe słowo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W następnym odcinku będzie więcej o słownictwie i nowych terminach:)

      Usuń
  2. ja chcę detaszkę!

    swoją drogą mam mam taką łapkę do drapania się po plecach kupioną podczas wycieczki zakładowej ( wyjazd integracyjny budzi złe skojarzenia). wygląda jak zasuszona kurza łapka na długim patyczku - bardzo śmieszna rzecz, której wszyscy mi zazdrościli :)

    OdpowiedzUsuń