sobota, 22 września 2012

Zdarzenie

Siedziałem w kawiarni, starej i pustej, i piłem swoja herbatę, kiedy zauważyłem, że przez stolik idzie to, co można by nazwać krasnoludkiem. Bardzo mały osobnik, w szarej marynarce, z teczka. Byłem tak zaskoczony, że w pierwszej chwili nie umiałem się znaleźć. Widząc wreszcie, że przechodzień szybko mija pudełko z papierosami, zmierzając do przeciwległej krawędzi stolika, i nie zwraca na mnie uwagi — zawołałem:
— Halo!
Zatrzymał się i spojrzał na mnie bez zdziwienia. Widocznie istnienie ludzi tego formatu co ja — było dla niego sprawa od dawna oczywista i udokumentowana. 
— Halo! — powtórzyłem niezręcznie. — Wiec... hm... wy jesteście?... 
Wzruszył ramionami. Uświadomiłem sobie swój nietakt: 
— Tak, no... oczywiście, naturalnie. — Dorzuciłem szybko: — Zupełnie proste... I, chcąc jakoś wybrnąć, dodałem:
— Co słychać?
Pytanie przyjął najzwyczajniej, odpowiadając:
— Po staremu.
— Tak, tak — podchwyciłem chytrze, na wszelki wypadek. — Jasne.
Jednak w głębi duszy nie umiałem się pozbyć tego uczucia niezwykłości, podniecenia, które ogarnęło mnie od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłem. Dzień był zwyczajny, starzałem się miarowo, jestem obywatelem kraju niedużego, ale i nie najmniejszego, zarabiam na utrzymanie, ale bez perspektywy jakiejś większej fortuny. Nie miałem bynajmniej ochoty teraz, kiedy nadarzyła mi się okazja uchwycenia głębszego sensu życia, rezygnować z niej. Zebrawszy się w sobie, zacząłem układnie: 
— Po staremu. Ale jednak, wie pan, czasami mi się wydaje, że cała powszedniość jest tylko pretekstem, powierzchnia, pod która zaszyfrowane są znaczenia inne i szersze, i głębsze. Albo w ogóle jakieś znaczenia. Wprawdzie zbyt bliski kontakt z elementami nie pozwala nam na skonfrontowanie się z całością, ale chyba można to przeczuć. Spojrzał na mnie obojętnie.
— Proszę pana — powiedział — my jesteśmy proste krasnoludki, co my możemy wiedzieć?
— Tak, zgoda — nacierałem. — Ale czy nie trapi pana wrażenie, niepokój, że wszystko jest w gruncie rzeczy inne, niż sądzimy, pomijając już to, że na pewno otacza nas więcej zjawisk, niż dostrzegamy? Że nasze drobne, zwykłe doświadczenia — „to nie to”? Czy nigdy nie miał pan ochoty przebić się przez ten miękki opar, który zasłania nam właściwe pole widzenia, żeby stwierdzić, co się za nim znajduje? Pan wybaczy, że ja tak nachalnie; tak jednak rzadko zdarza mi się rozmawiać z kimś pańskiego pokroju...
— O, nie szkodzi — odparł z konwencjonalną uprzejmością. — A co do tego, co pan mówił — doprawdy, człowiek jest zbyt zalatany, żeby sobie nabijał głowę takimi sprawami. Trzeba żyć, pan sam wie.
Nie mogłem jednak w to uwierzyć. Za nic w świecie nie wyrzekłbym się teraz tej rozmowy, która — chociażby dzięki samej sytuacji, ustawieniu partnerów — dawała mi tyle możliwości poznania, nawet w pewnym sensie — empirycznego.
— Nieraz, proszę pana — kontynuowałem, chwyciwszy go delikatnie paznokciami za guzik — przychodzi mi do głowy, e jednak należy rozwiązywać tajemnice. Tu zwracam się do sztuki. Czuje, e sztuka jest pograniczem — nie umiem jednak powiedzieć: pograniczem miedzy czym a czym? O, wyobraźmy sobie, że to jedno „coś” — to ja, a to drugie „coś” — to pan. W takim razie, gdzie jest sztuka?
— Nie jestem wykształcony, proszę pana — powiedział, daremnie usiłując uwolnić swój guzik. Byłem od niego około pięćdziesiąt razy większy. — Może pan ma i racje, ale wie pan — tyle jest różnych kierunków. Jedno, co człowiekowi zostaje, to brać życie po prostu.
— Jakże — po prostu?! — krzyknąłem. Oto miałem przed sobą kogoś, kto przez sam fakt swojego istnienia był dla mnie ogromnym krokiem naprzód. Musiałem to wykorzystać.— A co pan sadzi, na przykład — żeby się nie rozdrabniać — o odpowiedzi na pytanie: czym jest życie?
— Proszę pana — perswadował łagodnie. — Powiedziałem już przecie, że my jesteśmy proste krasnoludki, skąd my mamy to wszystko wiedzieć? Ot, życie mija, dzień idzie za dniem, każdy z nich trzeba jakoś przeżyć. Przecie pan jest dorosły.
— Właśnie: życie mija! Nigdy nie uwierzę, że mija tak sobie, przecie muszą być jakieś subtelności, podwójne dna, złote ziarno, prawda?
— Panie, spójrz pan na mnie — powiedział krasnoludek mniej zniecierpliwiony, niż można się było spodziewać. — Czy ja wyglądam jakoś tak, że pan mnie o to pyta? Czy ja jestem ksiądz albo profesor? Dziwności życia, proszę pana, to dobre w książkach, ale nie dla nas, zwykłych krasnoludków, którym z nieba nic nie spadnie.
— Więc nie powie pan, nie chce pan powiedzieć! — opadła ze mnie fala uniesienia, łatwo zrozumiałego w tych okolicznościach. Wiedziałem, że coś tracę. Puściłem guzik. Byłem rozczarowany i przygnębiony.
— Pan myśli, że ja przez złośliwość? — zmartwił się poczciwiec. — Ale słowo panu daje, nawet jeżeli czasem się coś pomyśli w tym rodzaju, co pan, to i tak trudno do czegoś dojść, ponieważ ograniczeni jesteśmy, proszę pana, przez konkretną rzeczywistość o twardo zarysowanych konturach. Oto co się liczy. Niech pan sobie nie nabija głowy jakimiś nadzwyczajnościami.
— Słowo? — upewniłem się, nieco pocieszony.
— Słowo honoru. Ale teraz przepraszam, muszę iść: życie. Do zobaczenia.
— Do zobaczenia.
Zakończył swoją wędrówkę przez stolik i znikł w zakamarkach kanapy.

Sławomir Mrożek "Zdarzenie" [w]: tegoż "Opowiadania".

1 komentarz:

  1. Umarł. Dopiero fakt odejścia uruchamia mechanizm zwiększonego czytania. Doczekały się i Twoje starsze wpisy.

    Nie wiem czemu wszyscy chcą się doszukać drugiego dna tam, gdzie go nie ma. Drugie dno pojawia się nie tak często. Wyobrażenia, no tak.

    Ale Mrożka czytajmy, czytajmy nie czekając aż będziemy mieli na to czas.

    OdpowiedzUsuń