Dziś z rana Teodor W. Adorno wykonał pewien koci numer; w
połowie pasjonującej przemowy, pół jeremiady, a pół-ocierania się o moje
spodnie, nagle znieruchomiał, sztywno zapatrzył się w jeden punkt w powietrzu,
gdzie - aż po ścianę z klatką biskupa z Evreux, który nigdy, przenigdy nie
interesował Teodora - moim zdaniem nie było nic do widzenia. Każda angielska
dama byłaby wyjaśniła, że kot zobaczył zjawę poranną, jedną z autentyczniejszych
i łatwiejszych do zidentyfikowania, i że przejście od początkowego znieruchomienia
do powolnego obrócenia głowy aż do drzwi wejściowych świadczyło ponad wszelką
wątpliwość, że zjawa akurat sobie poszła, prawdopodobnie zniechęcona faktem,
że ktoś tak uporczywie ją śledzi.
Może to i dziwne, ale poczucie fantastyczności nie jest we
mnie aż tak zakorzenione jak w tych, którzy później nie pisują opowiadań
fantastycznych. Będąc dzieckiem, wrażliwszy byłem na cudowność niż na
fantastyczność (w celu rozróżnienia tych dwóch terminów, zawsze niewłaściwie
używanych, można skonsultować z korzyścią pana Roger Caillois i, z wyłączeniem bajek o wróżkach, wraz z
resztą mojej rodziny byłem zdania, że zewnętrzna rzeczywistość pojawia się każdego
ranka z tą samą punktualnością na tych samych szpaltach La Prensa. Że każdy
pociąg musi być ciągnięty przez lokomotywę, było oczywistością, którą
potwierdzały częste podróże z Banfield do Buenos Atres, dlatego też tego
ranka, kiedy zobaczyłem elektryczny pociąg, obywający się bez lokomotywy, wybuchnąłem
takim płaczem, że, według opowiadań mojej ciotki Enriquety, trzeba było ćwierć
kilo lodów cytrynowych, żeby mnie ukoić. (Dla uzupełnienia wiadomości o moim
ohydnym ówczesnym realizmie podkreślmy zarówno fakt, że w czasie spacerów z
ciocią znajdowałem pogubione monety, jak i zręczność, z jaką, rąbnąwszy je
uprzednio w domu, upuszczałem na chodnik - ciocia pochłonięta była oglądaniem
wystaw - by później znalazłszy je egzekwować bezzwłocznie prawo do kupowania
sobie za nie cukierków. W przeciwieństwie do mnie ciocia była bardzo zżyta z
fantastycznością, dlatego też nie widziała nic niezwykłego w tym zbyt często
powtarzającym się fakcie, a nawet brała żywy udział tak w samym znajdowaniu
monet, jak i w spożywaniu niektórych cukierków.)
Na innym miejscu wyrażałem moje zdumienie, że ktoś uznał za fantastyczną opowieść o Wilhelmie Storitzu, w którą ja uwierzyłem bez najmniejszych zastrzeżeń. Po prostu dokonywałem operacji odwrotnej i dość śmiałej wtłoczenia fantastyki w rzeczywistość, zrealizowania jej. Szacunek, jaki miałem dla tej książki, ułatwiał mi zadanie. Jakże wątpić w Jules Verne'a? Wraz z Nasirem-i Chosrou, urodzonym w Persji w XI wieku, czułem, że książka, jakkolwiek ma jeden tylko grzbiet, ma sto twarzy" i że w jakiś sposób należy je wydobyć, wpakować w moją sytuację, do izdebki na mansardzie, w odważne sny, w marzenia na drzewie w porze sjesty. Myślę, że w dzieciństwie nigdy ani nie spostrzegałem, ani nie odczuwałem fantastyczności wprost: słowa, zdania, opowiadania, biblioteki włączały ją w codzienne życie za pomocą aktu woli, świadomego wyboru. Oburzało mnie, że mój przyjaciel odrzuca przypadek Wilhelma Storitza. Czyż fakt, że ktoś opisał niewidocznego człowieka, nie wystarczał, by przyjąć jego istnienie? W końcu, tego dnia, kiedy napisałem moje pierwsze opowiadanie fantastyczne, po prostu włączyłem się czynnie w coś, co do tej pory robiłem „zastępczo" jeden Juliusz zastąpił drugiego, z wyraźną stratą dla obu.
Julio Cortazar "W osiemdziesiąt światów dookoła dnia", przełożyła Zofia Chądzyńska, Czytelnik, Warszawa 1976, s. 65-67.
Włączyć kiążkę w swoje życie... tak. Cortazar docenia sztukę czytania i wyraźnie oczekuje do czytelnika bycia aktywnym. On pisał, my czytamy, ale jesteśmy na tej samej ścieżce.
OdpowiedzUsuń