piątek, 14 września 2012

O poczuciu fantastyczności



Dziś z rana Teodor W. Adorno wykonał pewien koci numer; w połowie pasjonującej przemowy, pół jeremiady, a pół-ocierania się o moje spodnie, nagle znieruchomiał, sztywno zapatrzył się w jeden punkt w powietrzu, gdzie - aż po ścianę z klatką biskupa z Evreux, który nigdy, przenigdy nie interesował Teo­dora - moim zdaniem nie było nic do widzenia. Każda angielska dama byłaby wyjaśniła, że kot zobaczył zjawę poranną, jedną z autentycz­niejszych i łatwiejszych do zidentyfikowania, i że przejście od początkowego znieruchomie­nia do powolnego obrócenia głowy aż do drzwi wejściowych świadczyło ponad wszelką wąt­pliwość, że zjawa akurat sobie poszła, prawdo­podobnie zniechęcona faktem, że ktoś tak uporczywie ją śledzi. 

Może to i dziwne, ale poczucie fantastycz­ności nie jest we mnie aż tak zakorzenione jak w tych, którzy później nie pisują opowia­dań fantastycznych. Będąc dzieckiem, wraż­liwszy byłem na cudowność niż na fantastycz­ność (w celu rozróżnienia tych dwóch termi­nów, zawsze niewłaściwie używanych, można skonsultować z korzyścią pana Roger Cail­lois  i, z wyłączeniem bajek o wróżkach, wraz z resztą mojej rodziny byłem zdania, że zewnętrzna rzeczywistość pojawia się każ­dego ranka z tą samą punktualnością na tych samych szpaltach La Prensa. Że każdy pociąg musi być ciągnięty przez lokomotywę, było oczywistością, którą potwierdzały częste po­dróże z Banfield do Buenos Atres, dlatego też tego ranka, kiedy zobaczyłem elektryczny pociąg, obywający się bez lokomotywy, wy­buchnąłem takim płaczem, że, według opo­wiadań mojej ciotki Enriquety, trzeba było ćwierć kilo lodów cytrynowych, żeby mnie ukoić. (Dla uzupełnienia wiadomości o moim ohydnym ówczesnym realizmie podkreślmy za­równo fakt, że w czasie spacerów z ciocią znajdowałem pogubione monety, jak i zręcz­ność, z jaką, rąbnąwszy je uprzednio w domu, upuszczałem na chodnik - ciocia pochłonięta była oglądaniem wystaw - by później zna­lazłszy je egzekwować bezzwłocznie prawo do kupowania sobie za nie cukierków. W prze­ciwieństwie do mnie ciocia była bardzo zżyta z fantastycznością, dlatego też nie widziała nic niezwykłego w tym zbyt często powtarza­jącym się fakcie, a nawet brała żywy udział tak w samym znajdowaniu monet, jak i w spo­żywaniu niektórych cukierków.) 

Na innym miejscu wyrażałem moje zdumie­nie, że ktoś uznał za fantastyczną opowieść o Wilhelmie Storitzu, w którą ja uwierzyłem bez najmniejszych zastrzeżeń. Po prostu do­konywałem operacji odwrotnej i dość śmiałej wtłoczenia fantastyki w rzeczywistość, zreali­zowania jej. Szacunek, jaki miałem dla tej książki, ułatwiał mi zadanie. Jakże wątpić w Jules Verne'a? Wraz z Nasirem-i Chosrou, urodzonym w Persji w XI wieku, czułem, że książka, jakkolwiek ma jeden tylko grzbiet, ma sto twarzy" i że w jakiś sposób należy je wydobyć, wpakować w moją sytuację, do izdebki na mansardzie, w odważne sny, w ma­rzenia na drzewie w porze sjesty. Myślę, że w dzieciństwie nigdy ani nie spostrzegałem, ani nie odczuwałem fantastyczności wprost: słowa, zdania, opowiadania, biblioteki włą­czały ją w codzienne życie za pomocą aktu woli, świadomego wyboru. Oburzało mnie, że mój przyjaciel odrzuca przypadek Wilhel­ma Storitza. Czyż fakt, że ktoś opisał niewi­docznego człowieka, nie wystarczał, by przy­jąć jego istnienie? W końcu, tego dnia, kiedy napisałem moje pierwsze opowiadanie fan­tastyczne, po prostu włączyłem się czynnie w coś, co do tej pory robiłem „zastępczo" jeden Juliusz zastąpił drugiego, z wyraźną stratą dla obu.

Julio Cortazar "W osiemdziesiąt światów dookoła dnia", przełożyła Zofia Chądzyńska, Czytelnik, Warszawa 1976, s. 65-67.

1 komentarz:

  1. Włączyć kiążkę w swoje życie... tak. Cortazar docenia sztukę czytania i wyraźnie oczekuje do czytelnika bycia aktywnym. On pisał, my czytamy, ale jesteśmy na tej samej ścieżce.

    OdpowiedzUsuń