piątek, 20 lipca 2012

Wydało mi się, że śnię

DO J.M. MURRY'EGO

Paryż, Sobota, 22 maja 1915

[...] Chcę Ci opowiedzieć, jak miło spędziłam czwartkowy wieczór. Około 7 wyszłam z domu, okutana w mój płaszcz czarny z białym i skierowałam się za Hotel de Ville. Odkryłam bardzo ciekawe zakątki, a wreszcie natrafiłam na mały rynek, gdzie co trzecia osoba jadła lub smażyła polskie naleśniki. Powietrze przesycone było zapachem smażeniny i petit gris (są to małe ślimaczki, które się kupuje na miarkę). Deszcz zaczął padać. Trzy wiekowe jędze w czarnych chustkach, z rekami skrzyżowanymi na brzuchach, schroniły się do starej bramy; przed nimi stały trzy niewielkie kosze pełne ziół, suchych gałęzi, zwiędłych kwiatów i paczuszek. Czarownice podnosiły głowy, spoglądając na drobny deszczyk; zielone światło latarni padało na ich twarze. Mówiły wszystkie razem, nie można było rozpoznać, czy rozmawiały ze sobą, czy też każda mówiła do siebie; usta nie zamykały im się ani na chwilę. Glosy ich brzmiały niby śpiew. Wszystko wyglądało, jakby przeniesione żywcem ze starożytnych czasów. Nic podobnego w życiu nie widziałam ani nie słyszałam.

Musiałam zajść do domku, gdzie płaci się 10 centymów. W przejściu stała stara przekupka, tłusta i rumiana, podniosła spódnicę wysoko w górę, aż do piersi, i wpychała koszulę we flanelowe majtki, gawędząc z równie otyłym starym robociarzem. Wreszcie robotnik zaczął jej pomagać; obtykał, zapinał i mówił: "Ale wiesz, kochanie, nie możesz tak wyjść".

Poszłam jeszcze dużo dalej i przez małą uliczkę wydostałam się na quai. Był tam sklep z ptakami. Na wystawie roiło się od kanarków, jawajskich wróbli, zielonych nierozłączek, białych gołębi i papug. Przed oknem stały dwie małe dziewczynki, trzymając się za szyję. Jedna miała w uszach kolczyki w kształcie koła, a druga - bransoletkę na ręku. Patrzyły na ptaki i dzieliły się pomarańczą. Właściciel sklepu był młody, miał długie czarne wąsy i wąskie oczy... Nie wiem dlaczego, wydało mi się, że śnię i że to wszystko widziałam już przed wiekami.

Wreszcie deszcz rozpadał się na dobre; po gorączkowych poszukiwaniach natrafiłam na kawiarnię - ubożuchną - w której jedli szoferzy i śmieciarze. Weszła tam koścista kobieta, brzemienna, ale pełna życia, a z nią ciekawy typ ulicznika. Byli przemoczeni do nitki, kobieta postanowiła "Trzeba tańczyć" - i zaczęli tańczyć. Zdaje mi się, że pochwyciłam słowa śpiewki, którą nucili, kręcąc się w kółko. Ludzie siedzący przy obiedzie wybijali takt uderzając chlebem w stoły; talerze brzęczały.

Tymczasem woda z mego kapelusza skapywała na stół; zdejmowałam go co chwila i otrząsałam na podłogę. W pewnej chwili kelner przywitał się ze swoim znajomym, młodym elegantem, który przysiadł się do mojego stołu i oświadczył: "Chcę zjeść z tobą wspaniałą potrawkę, kwiatuszku". Zapłaciłam i uciekłam. [s.43-45]

Katherine Mansfield "Listy", przekład autoryzowany Marii Godlewskiej, przedmowa Jana Koprowskiego, Czytelnik, Warszawa 1978, s.489.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz