czwartek, 5 lipca 2012

Pan Piekielny

"Dramatyczne odkrycie mojej przyszłej wielkości, dokonane przez matkę wobec lokatorów kamienicy na Wielkiej Pohulance pod numerem 16, nie na wszystkich obserwatorach wywarło wrażenie tak ucieszne. Był wśród nich niejaki pan Piekielny. Nie wiem, w jakich okolicznościach przodkowie tego zacnego człowieka zdobyli to niezwykle nazwisko, nigdy jednak nazwisko nie pasowało gorzej do swego właściciela. Pan piekielny podobny był do smutnej myszy, niesłychanie schludnej i wiecznie zatroskanej; zawsze pełen dyskrecji i usuwający się w cień, można by rzec: nieobecny, niby ktoś, kto wbrew wszystkiemu, siłą okoliczności, zmuszony jest do unoszenia się, choćby mu to przychodziło z trudem, ponad ziemią. Była to natura wrażliwa - i absolutna pewność, z jaką moja matka wygłosiła swoje proroctwo kładąc mi dłoń na głowie, w najczystszym stylu biblijnym, wstrząsnęła nim do głębi. Ilekroć mijaliśmy się na schodach, przystawał i patrzył na mnie z powagą i szacunkiem. Raz czy dwa razy odważył się poklepać mnie po twarzy. Potem podarował mi dwa tuziny ołowianych żołnierzy i tekturową fortecę. Zaprosił mnie nawet do swojego mieszkania i poczęstował cukierkami i rachatłukum. Podczas gdy opychałem się słodyczami - nigdy nie wiadomo, co nam przyniesie dzień jutrzejszy - mały człowieczek siedział na przeciwko mnie, głaszcząc się po zrudziałej od tytoniu bródce. Aż wreszcie pewnego dnia nastąpił patetyczny wybuch, prośba, krzyk serca, wyznanie pożerającej go i straszliwej ambicji, jaką ta zacna mysz człowiecza ukrywała pod kamizelką.
- Kiedy będziesz...
Nieco zawstydzony rozejrzał się dookoła, zdając sobie sprawę z własnej naiwności, ale nie miał sił, żeby się opanować.
- Kiedy będziesz... tym wszystkim, o czym twoja matka mówiła...
Przyglądałem mu się uważnie. Pudełko z rachatłukum było dopiero napoczęte. Czułem instynktownie, że moje prawo do niego opiera się na tej wspaniałej przyszłości, jaką mi przepowiadała matka.
- Będę ambasadorem francuskim - powiedziałem z pełnym przekonaniem.
- Weź jeszcze rachatłukum - rzekł pan Piekielny posuwając mi pudełko.
Sięgnąłem po następną porcję. Pan Piekielny odchrząknął lekko.
- Matki czują takie rzeczy - powiedział. - Może rzeczywiście będziesz kimś ważnym. Może będziesz pisał do gazet, a może napiszesz książkę... 
Pochylił się ku mnie i położył mi rękę na kolanie. Zniżył głos.
- No więc! Kiedy się spotkasz z wybitnymi osobistościami, z kimś bardzo ważnym, przyrzeknij mi, że im powiesz...
Płomień niedorzecznej ambicji błysnął nagle w jego mysich oczach.
- Przyrzeknij mi, że im powiesz: "Na Wielkiej Pohulance, w Wilnie, pod numerem 16 mieszkał niejaki pan Piekielny"...
Z niemym błaganiem utkwił wzrok w moich oczach. Reka jego wciąż leżała na moim kolanie. Jadłem rachatłukum i patrzyłem na niego poważnie.

Pod koniec wojny, w Anglii, dokąd cztery lata przedtem przyjechałem prowadzić dalszą walkę, jej królewska mość Królowa Elżbieta, matka obecnej królowej, dokonywała przeglądu mojej eskadry na terenach Hartford Bridge. stałem wyprostowany na baczność jak struna wraz z moją załogą obok naszego samolotu. Królowa zatrzymała się przede mną i z owym miłym uśmiechem, który słusznie uczynił ją tak popularną, zapytała z jakich okolic Francji pochodzę. Opowiedziałem taktownie: "Z Nicei", by nie komplikować sprawy dla tak łaskawego Majestatu. Ale potem...To było silniejsze ode mnie. Wydawało mi się, że niemal widzę małego człowieczka, jak miota się i gestykuluje, tupie nogą i szarpie bródkę, usiłując zwrócić na siebie uwagę. Starałem się pohamować, lecz słowa same wybiegły mi na usta i decydując się spełnić szaleńcze marzenia mizernej myszki, oświadczyłem królowej głosem donośnym i dobitnym:
- Pod numerem 16 na Wielkiej Pohulance w Wilnie mieszkał niejaki pan Piekielny...
Jej Królewska Mość łaskawie skłoniła głowę i przeszła do następnej załogi. Dowódca eskadry "Lotaryngia", Henryk de Rancourt, rzucił mi w przejściu jadowite spojrzenie. Mniejsza o to: rachatłukum zostało zarobione uczciwie. Mała wileńska mysz od dawna już zakończyła swą mizerną egzystencję w nazistowskich piecach krematoryjnych wraz kilkoma milionami Żydów europejskich. Ja jednak w dalszym ciągu wywiązuję się skrupulatnie z obietnicy, ilekroć spotykam się z wielkimi tego świata. Z trybuny ONZ i w gmachu ambasady w Londynie, w Pałacu Federalnym w Berlinie i w Pałacu Elizejskim, wobec de Gaulle'a i ministra Wyszyńskiego, wobec najwyższych dygnitarzy i budowniczych przyszłych tysiącleci - nie pomijam nigdy okazji, by wspomnieć o istnieniu małego człowieczka; z radością mogłem nawet niejednokrotnie obwieścić w telewizji amerykańskiej, wobec dziesiątków milionów widzów, że pod numerem 16 na wielkiej Pohulance w Wilnie mieszkał niejaki pan Piekielny; pokój jego duszy". [s.65-68]

Romain Gary "Obietnica poranka", Czytelnik, tłum. Jerzy Pański, Warszawa 1991, s.457.

8 komentarzy:

  1. Siła tej książki leży właśnie w takich anegdotkach, opowiedzianych barwnie i plastycznie; plus język - klasyczny choć przecież czuć w nim słowiańską duszę. "Obietnicę" czytało się przyjemnie i muszę wreszcie sięgnąć po "Życie przed sobą".

    OdpowiedzUsuń
  2. buuu...nie czytałam ani jednej książki tego pisarza :(
    można go polubić już za samo rachatłukum. już gdzieś się spotkałam z tym słowem, ale nigdy nie sprawdzałam, co to właściwie jest. już wiem :) wyszukiwarka google to dobra rzecz.
    rachatłukum (nie moge się oprzeć powtarzaniu tego słowa ;-D ) przypomniało mi coś, co się nazywało ,,blok", przynajmniej u mnie w domu. to była chyba jakaś odmiana chałwy, tylko z kawałkami wafla, a kupowało się to na wagę. pycha :) smaki dzieciństwa...,,chacun ses madeleines, chacun ses Albertines..." bardzo lubię brzmienie tej frazy w języku Prousta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Obietnica" to książka poświęcona matce, niektórzy wypowiadali się o niej, że była toksyczna, że wymagała za dużo od syna. ale ja tak nie uważam i Gary chyba także nie. Na tym blogu jest moja "recenzja" tej książki, zatem więcej już nic nie mówię:)

      Usuń
  3. Pamiętam z dzieciństwa ten "blok":)) Dla mnie smaki dzieciństwa to także oranżada w proszku, ptasie mleczko (o dużo lepszym smaku niż dzisiaj), mleko zagęszczone i skondensowane, wysokosłodzone w tubkach (dzisiauj także można je kupić, ale to już nie to), mandarynki i pomarańcze w okresie Bożego Narodzenia i guma balonowa Donald z historyjkami (później do dostania w Pewexie za bony lub dolary). A dzisiaj nawet kawa już nie pachnie i nie smakuje jak kiedyś, gdy mieliło się ją w specjalnych młynkach elektrycznych w sklepach, wyglądających jak jakieś przyrządy ze statku kosmicznego:)

    OdpowiedzUsuń
  4. czytałam tę recenzję i oglądałam zdjęcia. być może kiedyś do tego autora dotrę, ale po drodze mam kilka innych planów czytelniczych...zobaczymy :)

    pamiętam Donalda ze śliską karteczką, na której był komiks. wszyscy w klasie je zbierali, a później się wymienialiśmy :)) a pamiętasz chińskie gumki do mazania w jaskrawych kolorach? te pachnące? to był hicior w mojej klasie :))

    a teraz z całkiem innej beczki: wszystkie blogi tematyczne - przynajmniej te, które widziałam - skupiają się na książkach i tylko książkach. czy myślisz, że blog, na którym miałabym własne wiersze oprócz recenzji i fragmentów książek ma sens?? pytam, bo chciałabym nawiązać kotakt z ludźmi czytającymi podobne książki, a z tego co widzę trzeba być wyłącznie czytelnikiem... zresztą zestawianie moich wierszyków z arcydziełami literackimi może wyglądać dość impertynencko z mojej strony. hm...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie masz rację, że raczej mało osób prezentuje swoją twórczość na blogu z recenzjami. Ale zdarza się, kilka takich spotkałem. Wejdź na bloga Litery jak kwiaty, mam go w moim blogrollu. autorka publikowała tam swoje wiersze, ostatnio została recenzentką LubimyCzytać, może się coś zmieniło, nie wiem. Są też osoby, które piszą opowiadania, często są to serie, z jednym wspólnym bohaterem, zdaje się, że np. na blogu Poczytalnia, Janiny Janowskiej, możesz sprawdzić, też mam w blogrollu. Decyzja należy do Ciebie, zawsze możesz sprawdzić reakcję czytelników bloga. Pisałaś, że nie chcesz tworzyć drugiego bloga, bo nie miałabyś czasu zajmować się dwoma. Ale przecież czy te recenzje lub teksty umieścisz w zakladce na dotychczasowym blogu czy też na nowym, to zajmie to tyle samo czasu. Jeden problem to stworzenie szaty graficznej. Tym bym się nie przejmował i wybrał najprostszy szablon, liczy się to jak się pisze. Jednym słowem, ja bym po prostu założył nowego drugiego bloga. "Ale, Ty tu rządzisz":)

      Usuń
    2. Blog Poczytalnia Joanny Janowicz, sorry.

      Usuń
    3. oczywiście masz rację; publikowanie na dwóch blogach zajmie tyle samo czasu, co na jednym. do pisania na jednym skłania mnie to, że gdybym nie miała czasu na czytanie, wówczas mogłabym przez jakiś czas utrzymywać blog przy życiu publikowaniem własnych tekstów, które czasem piszę w kilka lub kilkanaście minut.
      coś się wymyśli :) musi mi się to wszystko skrystalizować, bo póki co sama nie do końca wiem, czego chcę i jak mi będzie wygodniej. do Poczytalni zaraz zajrzę.

      Jedenasta na zegarze! Gaście światła gospodarze! :)

      Usuń