czwartek, 12 lipca 2012

Biblioteka wuja

"Na Sto Dwunastej Zachodniej mieszkałem z ponad tysiącem książek. Pierwotnie należały do mego wuja Victora, który gromadził je przez około trzydzieści lat. Tuż przed moim wyjazdem na studia podarował mi księgozbiór w chwili wzruszenia, jako prezent z okazji rozstania. Za nic nie chciałem go przyjąć, lecz wuj był sentymentalnym i szczodrym człowiekiem, toteż nie udało mi się odwieść go od tego pomysłu. „Nie mam dla ciebie pieniędzy - powiedział. - Ani żadnej rady. Weź książki, a sprawisz mi radość". Wziąłem więc książki, lecz przez następne półtora roku nie otworzyłem pudeł, w których były przechowywane. Zamyślałem nakłonić wuja, by zabrał je z powrotem, i nie chciałem, by do tego czasu coś się z nimi stało. 

W mojej sytuacji pudła okazały się bardzo użyteczne. Mieszkanie na Sto Dwunastej Zachodniej nie było umeblowane i zamiast trwonić pieniądze na sprzęty, których nie chciałem i na które nie bardzo mogłem sobie pozwolić, zmajstrowałem z kartonów kilka wyimaginowanych „mebli". Przypominało to nieco łamigłówkę: grupowałem pudła w różne konfiguracje, formowałem rzędy, układałem jedne na drugich, aż zaczęły przypominać wyposażenie domu. Jeden komplet szesnastu kartonów posłużył za łóżko pod materac, inny złożony z tuzina pełnił funkcję stołu, kolejnych siedem pudeł zastępowało krzesła, następne dwa udawały nocny stolik. Ogólny efekt był dość monochromatyczny, a to z powodu wszechobecnej ponurej szarzyzny, niemniej byłem dumny z własnej pomysłowości. Znajomi uznali, że to dziwaczne, ale zdążyłem ich już wtedy przyzwyczaić do moich dziwactw. Pomyślcie, mówiłem im, z jaką satysfakcją człowiek kładzie się do łóżka, wiedząc, że jego sny wyklują się na dziewiętnastowiecznej literaturze amerykańskiej. Wyobraźcie sobie, z jaką przyjemnością siada do posiłku, skoro podłożem strawy jest całe piśmiennictwo Renesansu. W istocie nie miałem zielonego pojęcia, które książki znajdują się w którym pudle, ale w owym czasie z upodobaniem wymyślałem różne historie i lubiłem samo brzmienie takich właśnie zdań, nawet jeżeli były blagą. Moje wyimaginowane meble pozostawały w stanie nienaruszonym blisko rok". [s.10]

"Właśnie wtedy zacząłem czytać książki wuja. Dwa tygodnie po pogrzebie wybrałem sobie na chybił trafił jeden z kartonów, starannie rozciąłem nożykiem taśmę i pochłonąłem wszystko, co znalazłem w środku. Była to dziwna mieszanina, spakowana bez wyraźnego porządku czy intencji. W pudle mieściły się powieści i sztuki teatralne, książki historyczne i podróżnicze, przewodniki szachowe i kryminały, science fiction i dzieła filozoficzne - absolutny chaos piśmienniczy. Nie robiło mi to jednak różnicy. Każdą książkę czytałem do końca i powstrzymywałem się przed formułowaniem ocen. Dla mnie każda była warta tyle samo co inne, każde zdanie składało się z odpowiedniej liczby słów, każde słowo znajdowało się w odpowiednim miejscu. Tak właśnie opłakiwałem wuja Victora. Jeden za drugim otwierałem kartony, jedną za drugą czytałem książki. Takie zadanie sobie postawiłem i zamierzałem w nim wytrwać do upadłego. 

Kolejne pudła kryły zbieraninę podobnie jak pierwsze, misz-masz literatury wysokich i niskich lotów, pliki efemeryd powtykane między klasykę, zaczytane paperbacki wciśnięte między wydania w twardych okładkach, szmira w jednym szeregu z Donnę'em i Tołstojem. Wuj Victor nie uporządkował swej biblioteki wedle żadnej systematyki. Ilekroć kupował nową książkę, stawiał ją na półce obok nabytej poprzednio i tak po trochu rzędy się wydłużały, zabierając z upływem lat coraz więcej miejsca. W tym właśnie szyku książki trafiły do pudeł. Tylko chronologia się zachowała, kolejność była nienaruszona przez zaniechanie. Uznałem to za idealny porządek. Ilekroć otwierałem następny karton, wkraczałem w nowy wycinek życia mego wuja, zamknięte pasmo dni, tygodni lub miesięcy, i znajdowałem pociechę w myśli, że zajmuję tę samą przestrzeń umysłową, którą niegdyś zajmował Victor - że czytam te same słowa, przeżywam te same historie, być może formułuję te same myśli. Było niemal tak, jak gdybym podążał tropem dawnego podróżnika, postępując jego śladem z czasów, gdy wypuścił się on na dziewicze terytorium, skierował na zachód wraz z ruchem słońca, podążał za światłem aż do całkowitego zgaśnięcia. Ponieważ kartony nie były ponumerowane ani oznaczone, nigdy nie wiedziałem, w jaki okres życia mego wuja wkraczam. Wędrówka składała się zatem  dyskretnych, urywkowych wypadów. Z Bostonu do Lenox, na nrzykład. Z Minneapolis do Sioux Falls. Z Kenoshy do Salt Lakę City Nie przeszkadzało mi, że muszę skakać po mapie. W końcu wypełnią się wszystkie luki, przebyte zostaną wszystkie odległości. Wiele z tych książek przeczytałem już wcześniej, inne przeczytał mi kiedyś na głos wuj: Robinson Kruzoe, Doktor Jekyll i pan Hyde, Niewidzialny człowiek. Nie odrzuciłem ich jednak. Brnąłem przez wszystko z jednakowym zapałem, pożerając znane równie chciwie co nie znane. W kątach pokoju rosły przeczytane stosy, a ilekroć taka kolumna groziła zawaleniem, pakowałem ją do dwóch toreb na zakupy i brałem ze sobą na zajęcia. Naprzeciw kampusu, po drugiej stronie Broadwayu, znajdował się antykwariat Chandlera, ciasna i zakurzona nora, w której kwitł handel używanymi książkami. Od lata 1967 do lata 1969 roku zaszedłem tam paręnaście razy, uwalniając się po trochu od swego dziedzictwa. To był jedyny czyn, na jaki sobie pozwoliłem - skorzystać z tego, co już posiadam. Bolało mnie, że rozstaję się z dawną własnością wuja, ale jednocześnie wiedziałem, że nie miałby do mnie żalu. Dług wobec niego spłaciłem w pewien sposób lekturą, a teraz, skoro brakowało mi pieniędzy, wydawało się logiczne, że powinienem zdobyć się na ten krok i zamienić książki na gotówkę.

Kłopot polegał jednak na tym, że nie zarabiałem na nich dostatecznie dużo. Chandler twardo się targował, a jego wyobrażenie o książkach tak różniło się od mojego, że nie bardzo wiedziałem, co mu powiedzieć. Dla mnie książki były nie tyle składnicami słów, ile samymi słowami, a wartość konkretnej zależała od jej rangi duchowej, a nie stanu fizycznego. Homer o oślich uszach wart był więcej od Wergilego w nieskazitelnej szacie, trzy tomy Descartesa - mniej niż jeden tomik Pascala. Te zasadnicze - dla mnie -rozróżnienia nie istniały dla Chandlera. W jego oczach książka była wyłącznie przedmiotem, rzeczą przynależną do świata rzeczy i jako taka nie różniła się znacząco od pudełka po butach, przepychacza sedesowego albo filiżanki. Ilekroć przynosiłem kolejny okruch księgozbioru wuja, stary spryciarz zawsze postępował rutynowo. Z odrazą wertował kartki, przyglądał się grzbietom, tropił skazy i plamy, sprawiając wrażenie człowieka biorącego do ręki nieczystości. Tak toczyła się gra. Zaniżając wartość towaru, Chandler mógł dyktować skandalicznie niskie ceny. Po trzydziestu latach praktyki wykształcił na swój użytek odpowiednią pozę, repertuar pomruków i sarkastycznych uwag pod nosem, min, cmoknięć, smutnego kiwania głową. Spektakl ten miał na celu uzmysłowić mi całkowitą opaczność mych  własnych ocen, wzbudzić we mnie poczucie wstydu, że w ogóle miałem czelność przynieść książki po wuju. Chcesz powiedzieć, student, że spodziewasz s pieniędzy za coś takiego? A czy spodziewasz się pieniędzy od śmieciarza, kiedy wywozi twoje barachło? Wiedziałem, że jestem oszukiwany, lecz rzadko zdobywałem się na sprzeciw. No bo jaki miałem wybór? Chandler "występował z pozycji siły i nic nie można było na to poradzić - bo mnie zależało na sprzedaży, a jemu nie zależało na kupnie. Nie było sensu udawać, że nie jestem zdesperowany. Wówczas nic bym nie sprzedał, a to byłoby gorsze, niż dać się oszukać. Zauważyłem jednak, że na handlu wychodzę lepiej, gdy przynoszę mniejsze porcje, nie więcej niż dwanaście, piętnaście książek na raz. Wtedy przeciętna cena za tom lekko zwyżkowała. Ale im mniejsze byłyby wymiany, tym częściej musiałbym przychodzić do antykwariatu, a zdawałem sobie sprawę, że powinienem się zjawiać jak najrzadziej, bo im więcej miałbym do czynienia z Chandlerem, tym moja pozycja byłaby słabsza. Jakkolwiek bym postąpił, stary spryciarz i tak był górą. Mimo wielokrotnych moich wizyt nie próbował mnie nawet zagaić. Nigdy się nie witał, nie zdobył na uśmiech, nie podał mi ręki. Zachowywał się tak obojętnie, że czasem zastanawiałem się, czy pamięta mnie z ostatniej transakcji. Traktował mnie tak, jak gdybym za każdym razem był innym klientem - galeria obcych, przypadkowa zgraja.

W miarę jak sprzedawałem książki, moje mieszkanie przechodziło przeobrażenia. Było to nieuniknione, bo ilekroć otwierałem nowy karton,  niszczyłem mebel.  Łóżko zostało zdemontowane, krzesła kurczyły się, aż znikły, biurko zdematerializowało się w pustą przestrzeń. Moje życie stało się gromadzeniem nicości i było to coś, co w istocie rzeczy postrzegałem zmysłami: namacalna, pączkująca pustka. Ilekroć zapuszczałem się w dawne życie wuja, przynosiło to wymierny efekt, rezultat w rzeczywistym świecie. Następstwa zawsze miałem przed oczyma i nie było sposobu uciec od nich. Tyle kartonów jeszcze jest, tyle poszło. Wystarczyło ogarnąć wzrokiem mieszkanie, by wiedzieć, co się dzieje. Pokój był machiną, która odmierzała moją zmieniającą się kondycję: ile mnie zostało, ile ubyło. Byłem jednocześnie sprawcą i świadkiem zdarzenia, aktorem i widownią w jednoosobowym teatrze. Podążałem śladem mego rozpadu. Patrzyłem, jak niknę kawałek po kawałku". [s.26-28]

Paul Auster "Księżycowy Pałac", przeł. Robert Sudół, Noir Sur Blanc, 1997, s.254.

2 komentarze:

  1. Piękne i smutne. Naszła mnie refleksja, dla kogo ja gromadzę te moje zbiory. Gdybym wiedziała, że ktoś przeczyta je wszystkie, tak jak bohater opowieści byłoby mi przyjemniej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dotąd nie mam wśród bliskich mi osób nikogo, kto podzielał by moje zainteresowania czytelnicze. Co będzie z ksiązkami, które posiadam, nie wiem. Być może posłużą do jakiegoś mniej lub bardziej zbożnego celu, obym się mylił. Jest jeszcze nadzieja w dzieciach, ale to jeszcze wielka niewiadoma.

      Usuń