piątek, 13 lipca 2012

"Uwielbiam rozbuchanie i dziwności"

Dorota Wodecka: Kupuje pan książki z dzieciństwa?

Marcin Świetlicki: Tak. Odkupuję sobie wspomnienia. Odzyskałem ich kilkanaście, ale ta jest najpiękniejsza. W dziwnych okolicznościach sobie o niej przypomniałem. Któregoś dnia, rok temu, obudziłem się ze świdrującą w głowie myślą, że mam dziesięć lat, leżę w szpitalu na żółtaczkę i mam w rękach książkę ze szpitalnej biblioteki, która mi się potwornie podoba. Nie tylko przez treść. Jest gruba i na każdej stronie ma mnóstwo obrazków Bohdana Butenki. Gry kolorami, sztuczki graficzne i Butenkowe postaci w tym wszystkim. Pamiętałem ból, że nie przeczytałem jej do końca, bo wypisali mnie ze szpitala. Nigdy już jej nie widziałem. Zacząłem się zastanawiać, czy ona w ogóle istniała, czy też sobie ją wymyśliłem. No i internet, ta suka, wzięła i mi pomogła. Wszedłem na stronę dokonań Butenki i natychmiast mi ten tytuł wyskoczył.

"Stacja nigdy w życiu" Joanny Kulmowej.

- Poprosiłem kolegę, by mi kupił na Allegro, bo sam z tego nie korzystam, i po czterech dniach od mego niespodziewanego objawienia już ją miałem.

Dokończył pan?

 - Jeszcze nie, na razie z dumą przeglądam. Boję się, że a nuż nie będzie taka, jak ją zapamiętałem. Piękna, prawda? Tu akcja dzieje się w nocy, dlatego są białe literki na czarnym tle, a tutaj, proszę bardzo, ludziki narysowane przez Bohdana Butenkę wmontowane w biało-czarną fotografię. Cudne. Butenko zilustrował najważniejsze książki mojego dzieciństwa. Gdy w jakimś antykwariacie zobaczę coś, co czytałem jako dziecko, kupuję. Nie potrafię wyjaśnić, czy kieruje mną tęsknota za dzieciństwem, zachwyt piękną książką czy coś innego. Po prostu chcę je mieć. Muszę, dla samej świadomości, że kiedy będę ich potrzebował, by wrócić do jednego fragmentu czy zdania, to będą.

"35 maja, albo jak Konrad pojechał konno do mórz". Wraca pan do niej?

 - Pewnie! Duet Erich Kastner i Butenko. Historia przedziwna, jakby autor zażywał poważnych proszków psychodelicznych. Chłopczyk ze swoim stryjem Rabarbarem wędrują przez dziwne krainy, Pasibrzuchów czy Świata Na Opak. Przez tych kilka stron idą przez pustynię, dlatego jest tu tyle narysowanych ziarenek piasku. Kastner napisał też "Emila i detektywów". Genialna postać! W swoje 90. urodziny prof. Jerzy Pomianowski opowiadał w radiu, że też był miłośnikiem Kastnera. We wrześniu '39 miał w żołnierskim plecaku zbiorek jego wierszy. Uwielbiałem też "Szwambranię" Lwa Kassila. Autor to Rosjanin pochodzenia żydowskiego, a jest to historia chłopczyka, który stworzył sobie świat alternatywny, królestwo Szwambrania. A rzeczywistość jest dość nietypowa, bo trwa rewolucja październikowa. Wydanie, które mam, jest bez ilustracji. A była taka wersja, którą ilustrował naturalnie Bohdan Butenko. Niby więc mam swoją ulubioną książkę, ale jakoś jej nie cenię. Książka potrzebuje ilustratora geniusza. Odczuwam wręcz fizyczny ból, kiedy widzę wydania ilustrowane inaczej, niż zapamiętałem w dzieciństwie. To morderstwo dla książki!

Ma pan, widzę, i katalog prac Butenki.

 - Z autografem! W marcu był w Poznaniu i mój kolega nabył ów katalog. Nawet wziął dla mnie autograf. Pan Bohdan narysował mi kwiatuszka. Wzruszyłem się.  A tu "Wakacje z duchami", i też jego rysunki.

A dlaczego ma pan książki w kartonie? Nie mieszczą się na półkach?

 - Moja dziewczyna jest księgarzem i dzięki temu jesteśmy w dość komfortowej sytuacji, bo ma zniżki w hurtowniach. Nie chodzimy do księgarni, tylko naraz zamawiamy powiedzmy z 50 książek po niższych cenach. To tytuły, które niekoniecznie można znaleźć w księgarniach, bo są z małych wydawnictw z małych miast. Otwieramy karton, bierzemy pierwszą książkę z góry i czytamy.  To nasz nałóg, z którego ja nie wyleczyłem się od dzieciństwa. Mój syn Maciek też to ma. Widzę siebie w nim. Idzie do szkoły i zabiera ze sobą dwie książki, a kiedy mu się skończą, jest bezradny. Bywało, że przybiegał do mnie zziajany, by coś pożyczyć. Nałóg. Świat bez czytania nie może mieć sensu.

Kiedy pan dokonał tego odkrycia?

- Podobno miałem pięć lat, kiedy nauczyłem się czytać. Rozszyfrowywałem sklepowe szyldy w naszym miasteczku i kojarzyłem, że w księgarni kupuje się książki, a w warzywniaku warzywa. Doszło też do znaczeniowej zmyłki, bo przez długi czas słowo "rarytas" kojarzyło mi się z lokalem gastronomicznym w naszym miasteczku, w którym kupowało się flaki na wynos. Ale kiedy już poznałem litery, stałem się nałogowcem. Od pierwszej klasy byłem namiętnym klientem biblioteki. Jednego dnia brałem kilka książek, a że miałem głód czytania, to następnego dnia szedłem po kolejne. Bibliotekarki nie dowierzały, że je naprawdę czytam, ale potrafiłem im sprawnie opowiedzieć, o czym są.

Nie było innej alternatywy na podwórku?

 - Myślałem, że wszyscy czytają! A poza tym byłem opowiadaczem i natychmiast opowiadałem te historie kolegom. Może nie byłem przez to gwiazdą podwórka, ale potrafiłem utrzymać na sobie uwagę.  Jednak straciłem już tę dziecięcą zdolność do chłonięcia całej fabuły. Wychwytuję wyraziste sceny, anegdotę, postać. Nie umiem opowiedzieć każdej książki, oprócz tych, których nie potrafię się pozbyć z głowy. Nie umiem rozgryźć, dlaczego właśnie te, a nie inne siedzą we mnie. Nie wynika to na pewno z żadnego poczucia powinowactwa z bohaterem, bo ja nie zbliżam się do postaci literackich. Obserwuję je z daleka. Nie napiłbym się z żadną ani też nie chciałbym, żeby nagle ożyła. Nie umiem utożsamiać się z dziełem sztuki. Nawet nie próbuję.

To dlaczego upijał się pan mezcalem? Nie dlatego, by zbliżyć się do stanu świadomości Konsula z "Pod wulkanem" Malcolma Lowry'ego?

- Naczytałem się o zniewalającym uroku mezcalu, który odmienia świadomość i nie jest do końca tylko alkoholem. W 1995 r. pojechałem na stypendium do Berlina, wszedłem do lokalu, żeby się napić kawy, i w karcie nagle go zobaczyłem.

I co?

 - I doświadczyłem rzadkiego momentu satysfakcji, kiedy rzeczywistość zgadza się z wyobrażeniami. Mezcal nie jest w pełni alkoholem, ma jakieś pokrewieństwo z narkotykiem. Rzeczywiście wyostrza widzenie. Lowry pisał, że mówi się mezcalowym głosem, i to jest prawda. Słyszysz swój głos, ale jakby do jego odbioru zastosowano jakieś nieziemskie urządzenia. To odczucia bardziej poetyczne niż rzeczywiste. I nie na każdego działają. Niektórzy mówią, że mezcal jest tłusty i smakuje jak nafta. Ale oni nie czytali pewnie Lowry'ego.  Wtedy w Berlinie poznałem pewną Polkę, która miała nabożny stosunek do calvadosu. I też wzięła to z książki, z "Łuku triumfalnego" Remarque'a. I tak piliśmy i opowiadaliśmy sobie te historie.

Czym chciał się pan szczególnie z nią podzielić?

 - Tym, że "Pod wulkanem" to historia o miłości niemożliwej, która ma w sobie egzystencjalny smutek. Bohater jest potwornym pijakiem, mężczyzną upadłym, ale w tym upadku niezwykle godnym, bo okazuje się w tej powieści, że można się przewrócić na ulicy jak dżentelmen. Żona porzuca go 1 listopada 1939 roku, a dokładnie rok później zjawia się w knajpie, w której on upija się do nieprzytomności. Pisała do niego listy, ale on nigdy ich nie czytał, tylko nosił w paczce przy sobie i w końcu zgubił. Cały czas o niej myślał, ale kiedy szczęście wróciło do niego niezasłużenie, on, coraz bardziej pijany, myśli, że to jakiś fantom wszedł do baru.  Konsul jest dla mnie jedną z najmocniejszych postaci literackich. Z tą postacią przyszła na mnie zupełnie nowa świadomość, że książki są o prawdziwym życiu, a nie tylko o przygodach. Do tego czasu sądziłem, że literatura jest rodzajem zabawiania ludzi. A okazało się, że niekoniecznie.

Miał pan jeszcze takie olśnienia?

- Przy Philipie Marlowe. Bohater Chandlera jest z tego samego pnia co Konsul. To mężczyzna interesujący, przegrany w pewnym sensie i samotny. Z wielkim poczuciem humoru, wielką inteligencją. To ci bohaterowie plus moje doświadczenia złożyli się na Mistrza, bohatera moich kryminałów. Silnie więc we mnie zaistnieli.

To jednak poczuł pan z postaciami literackimi duchowe powinowactwo?

- Tylko w sensie literackim. Nie wierzę, że istnieli. Nie ma takich ludzi. Literatura kreuje ciekawsze postaci niż życie.

Którym książkom pan wierzy?

- Intuicja mi podpowiada, które są nieprawdziwe. Intuicja i rodzaj słuchu. Słyszę fałszywe tony, niestety, i one mnie bolą fizycznie wręcz, ale jak to się dzieje - tego również nie potrafię wyjaśnić. "Czarodziejska góra" np. jest prawdziwa, ale jak czytam "Doktora Faustusa", to kompletnie Mannowi nie wierzę.

A jakich jeszcze grzechów pan książkom nie wybacza?

 - Nudy i braku poczucia humoru. No i nie cierpię książek bez rozmów. Jak powiedziała Alicja z Krainy Czarów: książki bez rozmów i obrazków są bez sensu. Obrazków może już nie być, OK, jestem stary, ale nie umiem czytać książek, w których nikt nie rozmawia. Lubię ciętą ripostę i ostrą akcję. I uwielbiam rozbuchanie i dziwności, jak u Schulza czy w "Budowniczym ruin" Herberta Rosendorfera. To jedna z książek, które są ze mną już kilkadziesiąt lat. Pomysł jej napisania wziął się z "Rękopisu znalezionego w Saragossie". To też powieść szkatułkowa, gdzie na kilkuset stronach jest kilkaset świetnych historii. Absurdalnych zupełnie. Opowiadanych na tysiące różnych sposobów, jakby każdą pisał inny autor. Jakiś czas temu czytałem jego powieść pod tytułem "Cierpienia Ballmanna". I nie mogłem się nadziwić, że taki fajny pisarz, a takie pierdoły pisze. Bo połowa to suchy opis życia urzędnika. I gdybym nie wierzył temu autorowi, tobym tą książką walnął gdziekolwiek. Ale nagle wszystko pęka. Bohater uświadamia sobie, że na świecie istnieje tylko on. Rzeczywistość materialną tworzą czynniki pozaziemskie. Kiedy idzie ulicą, to budują mu drugą ulicę, żeby mógł w nią skręcić. Kiedy jedzie na wakacje, tworzą mu miejscowość wakacyjną. Świat się zwija i rozwija. To mocna książka o szaleństwie. Uwielbiam też "Wielkie solo Antona L." tego samego autora, o mężczyźnie, który budzi się jako jedyny mieszkaniec świata. Lubię czytać o obcości w mieście, o próbach oswojenia miejsc, o wyobcowaniu. Wydaje mi się, że Rosendorfer jest geniuszem, ale nie śledzę jego recepcji na świecie. Odkryłem go dla siebie, i to mi wystarczy.

Ma pan w sobie zaborczość, która każe panu strzec ulubionych pisarzy przed innymi czytelnikami?

- Wręcz przeciwnie. Często wciskam ukochane książki ludziom, którzy wcale na to nie zasługują. Wydaje mi się naiwnie, że świat ma taką wrażliwość jak ja. I bardzo często się mylę. Ale próbuję ciągle. Ja lubię gadać o książkach. Jak tylko przeczytam, od razu próbuję opowiedzieć o tym Ewie. A ona się denerwuje, bo woli sama przeczytać.

Książka to jakaś ucieczka?

- W dzieciństwie tak, od tu i teraz. Dziś już nie. Bardzo mnie denerwuje, kiedy mam złe myśli w głowie, bo często złe myśli są tak intensywne, że nie wiem, co czytam. Nie lubię gryzienia się mojego świata z lekturą. Potrzebuję spokoju, żeby wejść w książkę. Nie umiem czytać byle gdzie, byle jak.

A tak szczerze, to woli pan alkohol, seks czy literaturę?

 - Przecież to jasne.

*Marcin Świetlicki - (ur. 1961) poeta, powieściopisarz, głos męski w rockowym zespole Świetliki. Autor m.in. tomów wierszy: "Zimne kraje", "Pieśni profana", "Czynny do odwołania", "Muzyka środka"; powieści: "Dwanaście", "Trzynaście" i "Jedenaście". Nakładem wydawnictwa EMG ukazały się właśnie jego "Wiersze zebrane".

Źródło: Magazyn "Książki"

2 komentarze:

  1. Twierdząca odpowiedź na pierwsze pytanie to chyba objaw starzenia się :-) - też tak mam - pocieszam się tylko myślą, że mam pretekst do takich zakupów :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. mając 10 lat też leżałam w szpitalu na żółtaczkę. z mamą widywałam się przez okno. podawała mi cukierki miodowe :) teraz już chyba takich nie ma.
    a czytałam ,,Żywoty drzew" Juliana Ejsmonda - piękne wydanie w twardej oprawie, które czytało się od początku i od końca, co mnie wówczas bardzo fascynowało, bo gdy doszłam do połowy książki, nagle okazało się, że litery są do góry nogami! :))

    OdpowiedzUsuń