czwartek, 16 maja 2013

Szczepan Twardoch: „Nie warto pisać literackiego popu”

Szczepan Twardoch

Damian Piwowarczyk: Littell w wywiadach cytuje Margaret Atwood, która twierdzi, że „interesowanie się pisarzem tylko dlatego, że lubi się jego książki, jest jak interesowanie się kaczkami, bo lubi się foie gras”. Ja się nie do końca się z tym zgadzam, dlatego pytam. Ukazuje się mnóstwo wywiadów z Panem, czy czuje Pan, że ten medialny wizerunek zaczyna żyć własnym życiem?

Szczepan Twardoch, pisarz: Może trochę wymyka się spod kontroli. Ale jak się człowiek już pojawia w obiegu medialnym, to z natury rzeczy nie jest tak, że może się objawić w całej złożoności swojego charakteru i osobowości. Zawsze jest tak, że się wchodzi w jakąś rolę, z natury rzeczy dość ograniczoną.

Nie czuję się komfortowo używając takich etykietek, ale Pan raczej postrzegany był jako konserwatysta. Z konserwatyzmu się wyrasta tak jak z innych światopoglądów stając się bardziej elastycznym?

- Elastycznym? Błagam. Przymiotnik „elastyczny” w odniesieniu do człowieka kojarzy mi się jakoś paskudnie. Do rzeczy: nie chcę Panu wygłaszać jakichś maksym, mogę powiedzieć o sobie, a nie o tym jak jest ogólnie. Na pewno nie jest tak, że zmieniłem poglądy z prawicowych na lewicowe, albo na centrowe, albo na w ogóle jakiekolwiek. Po prostu poczułem w którymś momencie bardzo wyraźnie, że życie jest sferą tak złożoną i tak skomplikowaną, że nie poddaje się takim prostym światopoglądowym konceptualizacjom. 

W ogóle, że się nie poddaje światopoglądowi, że nie ma światopoglądu, który by oddawał złożoność życia. Życie zaś interesuje mnie właśnie w tej złożoności, komplikacji, wzajemnym przenikaniu się różnych paradygmatów i narracji, które rozwijają rzeczywistość ludzką i społeczną jakby w dodatkowe wymiary, w osobne światy. Także jeden, spójny światopogląd nie jest mi do niczego potrzebny. Ja się tak w ogóle na niczym nie znam, znam się tylko na pisaniu książek. O większości rzeczy nie mam pojęcia i korzystam z luksusu nie posiadania na ich temat opinii.

Jest taki profil na Facebooku: „Nie znam się, to się wypowiem”.

- W ogóle śmieszy mnie trochę, że pyta się artystów o politykę czy inne poważne sprawy. To tak, jakby o fizykę kwantową albo nowe trendy w neurochirurgii pytać ludzi tylko dlatego, że się często pokazują w telewizji. Nie zamierzam uczestniczyć w tym wielkim festiwalu radosnej niekompetencji.

Pan myślał o sobie kiedyś jak o grafomanie, że jednak z tej pisaniny nic nie będzie?

- To też nie jest tak, że jako dziecko sobie wymyśliłem, że będę pisarzem. Chciałem być naukowcem, zajmować się historią idei. Taki miałem ogólnie pomysł na życie, kiedy jeszcze studiowałem, teraz wiem, że to był pomysł fatalny, na uniwersytecie bez wątpienia bym oszalał w końcu, jak w każdej hierarchicznej strukturze. Pisywałem sobie wtedy jakąś prozę, ale traktowałem to raczej lekceważąco, jak rozrywkę. Wysłałem gdzieś oczywiście, żeby sprawdzić, czy mnie opublikują, ale nie zależało mi na tym jakoś przesadnie. Myślę, że może właśnie dlatego opublikowali. Bardzo długo nie myślałem o sobie jako o pisarzu.

Koleżanka zapytała kiedyś niefortunnie Pana na jakimś spotkaniu o wyjście z getta fantastyki. Trochę Pan na nią nakrzyczał…

- No, bywam impulsywny, co zrobić, taki mam sangwiniczny temperament. Mnie się wydaje że coś dobitnie tłumaczę, a okazuje się że w rzeczywistości krzyczałem. Koleżankę pańską przepraszam zatem. A co do meritum, to nigdy nie czułem się zamknięty w żadnym gettcie. Nigdy też się nie czułem się jakoś szczególnie związany z tym środowiskiem, bo się w ogóle w żadnych środowiskach nie odnajduję ani nie utożsamiam z żadnym, chociaż wielu ludzi z tego fantastycznego literackiego podświata bardzo lubię i szanuję. Po prostu pisałem sobie opowiadania, a wtedy opowiadania w Polsce ukazywały się w zasadzie tylko w pismach fantastycznych.

Moje miały zwykle jakiś element fantastyki, ale to chyba nigdy nie było dla mnie fundamentalnie ważne. W którymś momencie jednak zrozumiałem, że w ogóle bycie pisarzem przymiotnikowym może być niezdrowe i że nie zależy w zasadzie za bardzo od tego, co się pisze, tylko jak to się, za przeproszeniem, pozycjonuje.

Ktoś kiedyś powiedział, że prawdziwy pisarz ma się do pisarza fantastyki, tak jak aktor do aktora porno.

- O, no właśnie. Jacek Dukaj to powiedział. Więc nie miałem ochoty być aktorem porno. To nie jest tak, że sobie wymyśliłem, że od teraz będę pisał rzeczy niefantastyczne, bo literacko rzecz biorąc na przykład „Wieczny Grunwald” jest chyba najbardziej fantastyczną książką jaką kiedykolwiek napisałem. Jednak recepcja tej książki wcale nie szła tym torem, co mnie bardzo cieszyło. Na pewno nie chcę pisać literatury gatunkowej. Nie stronię, nie boję się elementów fantastycznych, bo są przecież tak stare, jak literatura w ogóle, albo i starsze, ale chcę pisać literaturę wysokoartystyczną. Uważam, że nie warto pisać literackiego popu, szkoda życia. W popie lepiej sprawdzają się filmy.

Niektórymi recenzjami „Morfiny” byłem mocno zaskoczony. Nie przypuszczałem, że w tej książce można znaleźć aż tyle.

- To dobrze. Cieszę się, że tę książkę można zinterpretować na wiele sposobów. Tak powinno być z literaturą.

Która była dla Pana najciekawsza i dała najwięcej do myślenia?

- Trochę zaskoczyła mnie interpretacja mojego przyjaciela Łukasza Orbitowskiego. Po przeczytaniu „Morfiny” jeszcze w szczotkach zadzwonił do mnie i powiedział, że odkrył o co mi chodzi: że to jest mitologiczna opowieść, że tam są toposy z mitologii germańskiej, czy tam nordyckiej. Bóg Baldur i tak dalej. Strasznie mi się to spodobało, bo w życiu bym na to nie wpadł. Nie mogłem się z nim nie zgodzić. W ogóle, chętnie powtarzam, że książki są mądrzejsze ode mnie. Co z drugiej strony nie jest szczególnym osiągnięciem.

Ja byłem pod wrażeniem recenzji Agaty Bielik-Robson. Na polskość tak jeszcze nie patrzyłem.

- Było to jakieś zaskoczenie, ale nie było to coś tak odjechanego jak ta mitologia. Agata Bielik-Robson jest w stanie z moich niejasnych intuicji, z takiego rozpoznawania rzeczywistości jakoś po omacku wyciągnąć takie rzeczy, o których ja w ogóle nie mam pojęcia. Bielik-Robson jest filozofem, a ja jestem tylko pisarzem, który opowiada sobie jakieś historyjki i w sumie sam nie wiem dlaczego akurat takie, a nie inne.

Nie chciałbym psioczyć na polską prozę, bo nie jest aż tak źle, ale arcydzieła wyraźnie brakuje. Dyskutował Pan ostatnio o tym na łamach „Znaku”.

- Za dużo w tej dyskusji nie powiedziałem, swoją drogą. Dwa zdania chyba. Nie bardzo czytam współczesną polską prozę. Kumpli głównie, Orbitowskiego, Szostaka, Dukaja.

A Pana ulubiona powieść Maraiego?

- Dzienniki. To nie powieść, oczywiście, ale to jest jego opus magnum. Potem to nie wiem. Może „Żar”? Tak, z prozy niebiograficznej pewnie „Żar”. Dużo z tego Maraiego już się postarzało.

Ale teraz sporo się go w Polsce wydaje.

- Przesytu nie mam, ale dużo z tych rzeczy to już takie urocze ramotki. Natomiast w „Dzienniku” jest ładunek literacki i intelektualny ogromny, to najważniejsza książka w moim życiu. I nic nie zapowiada, żeby się to miało zmienić. To książka, która jest ze mną odkąd pierwszy raz ją przeczytałem. Chyba nie ma miesiąca, żebym po nią nie sięgnął i nie czytał jej na nowo. Nie chcę Panu mówić banałów, że za każdym razem odkrywam coś nowego…

… ale tak jest?

- (śmiech) W pewnym sensie tak. To znaczy to nie tak, że odnajduję nowe treści w książce, ale ja się zmieniam i będąc innym inaczej czytam to, co czytałem kilka lat temu.

„W podróży” było świetne.

- Tak, to bardzo ładna książeczka. Acz trochę sztuczna. To jest zlepek jego podróżniczych tekstów prasowych, który nigdy nie wyszedł w całości za jego życia, nie był przez niego pomyślany jako książka, ale bardzo mi się te teksty podobają.

Z jaką myślą by Pan szedł bić się pod Bzurą w 39′?

- Nie wiem. Nie jestem żołnierzem, nie jestem człowiekiem służby. Pewnie z myślą, żeby przeżyć. Ale nie, naprawdę, nie mam pojęcia.

Ja też nie mam, a czasem się zastanawiam.

- Jakoś tak republikańsko to rozumiem, że na obywatelach spoczywa odpowiedzialność za rzecz wspólną, prawda? No i zapewne czasem częścią tej odpowiedzialności jest wojowanie. W moim śląskim charakterze z drugiej strony jednak bardzo głęboko zakodowane jest takie ludowe przekonanie, że wojny to są, powiedzmy, „pańskie” sprawy, za które krwią płaci lud właśnie. Że to dopust Boży, który się z rezygnacją przyjmuje i akceptuje. Mam więc nadzieję, że to nie będzie moim udziałem, bo nie mam żołnierskiego charakteru, nie jestem posłuszny i nie umiem słuchać poleceń czy rozkazów. Tym bardziej jednak nie chciałbym umniejszać znaczenia takich aktów, działań. W tym sensie nie mam nic przeciwko tak zwanej bohaterszczyźnie.

Owszem, strasznie nie lubię tego słowa, to słowo jest uwłaczające, ale uważam, że generalnie kiedy człowiek oferuje swoje życie za coś większego od samego siebie, za innego człowieka albo za innych ludzi, to tak, jak jest w Ewangelii: nikt nie ma większej miłości od tego, kto życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. To jest wielka rzecz, złożyć ofiarę z własnego życia, prawda? To jak złożyć ofiarę z całego świata. Nie umiem tego uznać za coś niskiego. Z drugiej strony nie pociągają mnie obrazy różnych generałów i ministrów lekkomyślnie składających ofiary z życia nie własnego, lecz cudzego.

Tyle razy Pana pytano o tożsamość narodową, więc zapytam i ja: jak to z nią u Pana właściwie jest?

- No, musiał Pan, prawda?

Nie wytrzymałem.

- Nie ma szans przejść wywiadu bez tych pytań. No trudno. A jak jest – nie wiem. Czasem staram się dowiedzieć, ale ostatnio częściej myślę o innych sprawach. To nie jest tak, że sobie w którymś momencie życia pomyślałem, że nie będę więcej Polakiem. Że we wtorek jeszcze byłem, a w środę już nie. Nigdy nie była to dla mnie jakaś kluczowa kwestia, bo mnie inne sprawy raczej interesowały i interesują, ale dojrzewając uzmysłowiłem sobie oczywistość, że mam taką historię rodzinną i swoją własną, że gdybym chciał Polakiem być, to musiałby być to akt świadomy, mimo całej szkolnej tresury do polskości musiałbym się zwrócić. Polakiem musiałbym zostać, wybrać sobie polskości. Oczywiście mógłbym, ale musiałbym wejść w nią, jakoś się po jej stronie opowiedzieć, a jakoś wtedy zrozumiałem, że nie bardzo chcę.

Dlaczego?

- No bo po co w sumie? Historia mojej rodziny spotkała się z polskością jakieś kilkadziesiąt lat temu. A to jest dla mnie ważne. I to nie jest tak, że ja czuję odpowiedzialność wobec przodków, bo nikt by tego nie traktował w kategoriach zdrady, nikt by się tym specjalnie nie przejmował. Jeden z moich pradziadków został Polakiem, inni nie zostali. Ale nie chcę już o tym mówić, bo nie chcę się powtarzać. Jestem naprawdę znużony tym tematem.

Pański dziadek w Wehrmachcie, o którym ostatnio gdzieś przeczytałem, nie zaskoczył mnie specjalnie.

- No bo to na Śląsku raczej nie jest nic egzotycznego, prawda? Mój dziadek służył w Wehrmachcie, w Ardenach i nie jest to dla mnie ważniejsze niż inne rodzinne historie, ani formacyjne, tak po prostu było, i już, i koniec. Zwłaszcza że go nigdy nie poznałem, bo zginął na kopalni w 51′ roku. I naprawdę, nie chce mi się już o tym mówić.

Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze. O co chodzi z tym polskim Littellem, który pojawiał się w Pana kontekście? Media nimi szafują, ale nie spotkałem jeszcze nikogo, komu się podobają.

- Nie wiem o co chodzi i chyba nie chcę wiedzieć. Ktoś napisał, ktoś powtórzył i zostało. Jak słyszę, że ktoś jest jakimś polskim kimś tam, to mnie cholera bierze, bo to jest uwłaczające, prowincjonalne i w sumie żałosne, jakkolwiek nie byłyby zaszczytne te porównania w intencji porównującego.

Szczepan Twardoch - Pisarz i publicysta. Urodzony w 1979 roku, studiował socjologię i filozofię na Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Opublikował pięć powieści, w tym „Wieczny Grunwald”, nagrodzony wyróżnieniem Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza i nominacją do Gwarancji Kultury oraz kilka zbiorów opowiadań, ostatnio „Tak jest dobrze”, nominowane do Nagrody Literackiej Gdynia. Mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku. W listopadzie 2012 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się powieść pt. "Morfina", nominowana do Paszportu Polityki 2012.

Wywiad przeprowadził: Damian Piwowarczyk

Źródło: Gazeta.pl/Kultura

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz