Stanisław Lem |
Napisanie historii wzejścia i upadku „Do yourself a book” byłoby rzeczą pouczającą. Ów nowotwór wydawniczego rynku stał się przedmiotem polemik tak zaciekłych, że przesłoniły samo zjawisko. Toteż przyczyny, dla których przedsięwzięcie skrachowało, do dziś są niejasne. Nikt nie pokusił się o przeprowadzenie badań opinii publicznej w tym względzie. Może i słusznie; może publiczność, która przesądziła o losie imprezy, sama nie wiedziała, co czyni. Wynalazek ten wisiał w powietrzu od dobrych dwudziestu lat i tylko dziwić się należy, że go wcześniej nie urzeczywistniono. Pamiętam pierwsze egzemplarze tego „budownictwa powieściowego”.
Było to pudełko o kształcie sporej książki, zawierające instrukcję, spis oraz zestaw „elementów budowlanych”. Elementami były paski papieru niejednakowej szerokości, zadrukowane fragmentami prozy. Każdy pasek miał na marginesie otworki, pomocne w introligatorce, oraz kilka cyfr, wytłoczonych różnymi kolorami. Ułożywszy wszystkie paski podług numeracji w kolorze „bazowym”, czarnym, zyskiwało się „tekst wyjściowy”, który składał się zwykle z dwóch co najmniej dzieł światowej beletrystyki, odpowiednio skróconych. Gdyby zestaw miał służyć tylko takiej rekonstrukcji, byłby pozbawiony sensu i komercjalnego waloru. Tkwił on w możliwości tasowania elementów. Instrukcja podawała zwykle kilka przykładowych wariantów rekombinacji i do nich się odnosiły kolorowe cyferki na marginesach. Pomysł opatentował „Universal”, sięgając po książki, do których prawa autorskie już wygasły. Były to utwory klasyków, Balzaka, Tołstoja, Dostojewskiego, skracane odpowiednio przez anonimowy sztab wydawnictwa. Niechybnie wynalazcy adresowali ten melanż do pewnego rodzaju ludzi, którym może sprawić uciechę deformowanie i wyinaczanie arcydzieł (a raczej ich prymitywnych wersji). Dostajesz do ręki „Zbrodnię i karę”. „Wojnę i pokój” i możesz robić z postaciami, co zechcesz. Natasza może się puszczać przed ślubem i po nim, Swidrygajłow – ożenić się z siostrą Raskolnikowa. Ten ostatni – ujść sprawiedliwości i wyjechać z Sonią do Szwajcarii. Anna Karenina zdradzi męża nie z Wrońskim, lecz z lokajem itd. Krytyka jednogłośnie zaatakowała taki wandalizm: wydawca, jak mógł, bronił się, nawet dość zręcznie. Instrukcja, dołączona do zestawu, twierdziła, że tak można się nauczyć reguł komponowania materiału beletrystycznego („doskonałe dla początkujących pisarzy!”), można też zestaw stosować jako projekcyjny tekst psychologiczny („powiedz mi, co zrobiłeś z »Anią z Zielonego Wzgórza«, a powiem ci, kim jesteś”), jednym słowem – i „trenażer” dla kandydatów literatury i zabawa dla każdego jej amatora. Nietrudno się było przekonać, że wydawcom patronowały mniej szlachetne intencje. „World Books” ostrzegały w instrukcji nabywcę przed stosowaniem kombinacji „niewłaściwych”. Chodziło o przestawienia ustępów tekstu, które nadawały przewrotny sens scenom pierwotnie jak śnieg białym: przez wtrącenie jednego zdania, niewinna rozmowa dwóch kobiet zaczynała sugerować afekty lesbijskie, można było doprowadzić i do tego, żeby w zacnych rodzinach Dickensa uprawiano kazirodztwo – co komu dusza zapragnie. „Ostrzeżenie” było, rozumie się, zachętą działania, sformułowaną tak, żeby nikt nie mógł oskarżyć wydawcy o obrazę przystojności. No, bo skoro zapowiadał w instrukcji, że tego robić nie należy. Rozwścieczony bezsilnością (pod względem prawnym rzecz była nie do zaatakowania, wydawcy się o to postarali), znany krytyk Ralph Summers pisał wtedy: „A więc współczesna pornografia już nie wystarczy. Trzeba analogicznie zohydzić wszystko, co dawniej powstało, nie tylko wyzbyte brudnych intencji, lecz właśnie im oponujące. Ta nędzna namiastka Czarnej Mszy, którą każdy może uprawiać w domowym ustroniu za cztery dolary na bezbronnym ciele pomordowanych klasyków, jest prawdziwą hańbą”.
Niebawem okazało się, że Summers przesadził w swoim kassandrycznym wystąpieniu: interes wcale nie prosperował tak dobrze, jak tego oczekiwali wydawcy. Sporządzono wnet nowy wariant „budownictwa”, tom złożony z samych pustych kart, w którym od ręki można było układać paski z tekstami, ponieważ tak one, jak stronice tomu, powleczone były monomolekularną folią magnetyczną. Dzięki temu uprościła się znacznie robota „introligatorska”. Lecz innowacja ta również nie chwyciła. Czyżby, jak przypuszczali poniektórzy (bardzo już rzadcy dzisiaj) idealiści, publiczność odmawiała udziału w „znęcaniu się nad arcydziełami”? Doszukiwanie się postawy tak szlachetnej mam, niestety, za nieuprawnione. Cichym założeniem wydawców była nadzieja, że sporo osób zagustuje w nowej grze: na te ich myśli naprowadzają np. takie ustępy „instrukcji”: „»Do yourself a book« pozwala Ci zdobyć taką samą władzę nad losami ludzkimi, podobną do boskiej, jaka dotąd była przywilejem tylko największych geniuszów świata!” Co Ralph
Summers w jednym ze swych napastliwych artykułów wykładał: „Możesz od ręki poniżyć każdą wzniosłość, zapaskudzić wszystko, co czyste, przy czym twej robocie będzie towarzyszyła przyjemna świadomość, że nie musisz już wysłuchiwać tego, co jakiś Tołstoj, jakiś Balzak miał do powiedzenia, bo możesz się w tym szarogęsić, jak tylko zechcesz!” Ale cóż – tych kandydatów „zanieczyścicieli” było jakoś osobliwie mało. Summers przewidywał rozkwit „nowego sadyzmu, przejawiającego się jako agresja wobec trwałych wartości kultury”, a tymczasem „Do yourself a book” ledwo się chciały sprzedawać. Przyjemnie byłoby wierzyć, że publicznością powodowała „ta naturalna szczypta rozsądku i prawości, którą drgawki subkulturowe skutecznie nam przesłoniły” (L. Evans w „Christian Science Monitor”). Piszący te słowa nie podziela – chociaż chciałby! – opinii Evansa. Cóż się więc stało? Rzecz o wiele prostsza, jak wolno przypuszczać. Dla Summersa, Evansa, dla mnie, dla kilkuset krytyków, pochowanych po kwartalnikach uniwersyteckich, i jeszcze dla dalszych kilku tysięcy jajogłowych w całym kraju – Swidrygajłow, Wroński, Sonia Marmeladow czy też – Vautrin, Ania z Zielonego Wzgórza, Rastignac – to postaci doskonale znane, bliskie, nieraz wręcz bardziej plastyczne od wielu realnych znajomości. Dla szerokiej publiczności to puste brzmienia, nazwiska bez treści, więc dla Summersa, Evansa, dla mnie połączenie Swidrygajłowa z Nataszą byłoby rzeczą horrendalną, ale dla publiczności to akurat tyle, co związek pana X z panią Ypsylon. Nie mając dla tej szerokiej publiczności waloru utrwalonych symboli – czy to szlachetności uczuć, czy rozpustnego zła – postaci takie nie zapraszały ani do przewrotnej, ani do żadnej innej zabawy. Były po prostu doskonale neutralne. Nikogo nie obchodziły. Otóż wydawcy, jakkolwiek cyniczni, tego właśnie się nie domyślili, bo nie orientują się naprawdę w rynkowej sytuacji literatury. Jeżeli ktoś dopatruje się ogromnego waloru w pewnej książce, wówczas użycie tej książki jako słomianki do wycierania butów wyda mu się nie tylko wandalizmem, ale i aktem „Czarnej Mszy” – co właśnie myślał sobie Summers, bo tak przecież pisał. Lecz zobojętnienie na takie wartości kultury zaszło w naszym świecie znaczniedalej, niż to sobie wystawili autorzy imprezy. Nikt się nie chciał bawić w „Do yourself a book” nie dlatego, że powstrzymywał się szlachetnie od znieprawiania cenności, ale po prostu dlatego, ponieważ między książką czwartorzędnego pismaka a epiką Tołstoja nie widział żadnej różnicy. Jedna pozostawiała go tak samo obojętnym, jak druga. Jeśli nawet tkwiła w publiczce „chęć deptania”, to – z jej stanowiska – „nie było do deptania nic interesującego”.
Czy Wydawcy pojęli tę szczególną lekcję? W pewnym sensie tak. Nie sądzę, żeby sobie uświadomili stan rzeczy podług powyższych słów, ale – wiedzeni instynktem, nosem, wyczuciem – przecież zaczęli dostarczać na rynek warianty „budownictwa”, które już lepiej szły, ponieważ pozwalały po prostu sporządzać czysto pornograficzne i obsceniczne składanki. Niedobitki pięknoduchów odetchnęły z ulgą, że przynajmniej czcigodne zwłoki arcydzieł pozostawiono wreszcie w spokoju. Zarazem problem przestał ich interesować i znikły ze szpalt elitarnych kwartalników literackich artykuły, w których szaty rozdzierano i głowy (jajowate) popiołem posypywano. Gdyż to, co się dzieje w nieelitarnych kręgach czytelnictwa, nic, ale to zupełnie nic Olimpu sztuk i jego Zeusów nie obchodzi. Olimp przebudził się potem raz jeszcze, kiedy to Bernard de la Taille, zbudowawszy z przetłumaczonego na francuski zestawu „The Big Party” – powieść, otrzymał za nią „Prix Femina”. Doprowadziło to zresztą do skandalu, ponieważ zmyślny Francuz nie powiadomił jury o tym, że jego powieść nie jest całkowicie oryginalna, lecz stanowi wynik składanki. Powieść de la Taille („Wojna po ciemku”) nie jest zresztą pozbawiona wartości; lecz budowa jej wymagała tak uzdolnień, jak zainteresowań, których normalnie nabywcy zestawów „Do yourself a book” nie przejawiają. Odosobniony ten wypadek nie odmienił niczego; od początku było jasne, że impreza oscyluje między głupią farsą a pornografią komercjalną. Majątku na „Do yourself a book” nikt nie zbił. Pięknoduchów, przyuczonych do mirumalizmu, raduje dziś to, że figury z brukowych romansów nie wkraczają już na parkiety tołstojowskich salonów, a szlachetne dziewice, w rodzaju siostry Raskolnikowa, nie muszą się już puszczać z oprychami i zwyrodnialcami. W Anglii wegetuje jeszcze farsowa wersja „Do yourself a book”; wydaje się tam zestawy, pozwalające budować króciutkie teksty według reguły „pure non-sense”; domorosły literat cieszy się tym, że w jego mikronowelce wlewają do butelki całe towarzystwo zamiast soku, że sir Galahad ucina romans z własnym koniem, że podczas mszy kapłan puszcza kolejki elektryczne na ołtarzu itp. Widać bawi to Anglików, skoro niektóre dzienniki umieszczają nawet stały kącik takich elukubracji. Na kontynencie jednak „Do yourself a book” praktycznie przestały się pojawiać. Możemy zacytować przypuszczenie pewnego krytyka szwajcarskiego, który inaczej niż my wyłożył klęskę tego interesu. „Publiczność – powiedział – jest już zbyt rozleniwiona, żeby jej się chciało własnoręcznie nawet zgwałcić kogoś, rozbierać lub męczyć. To wszystko robią teraz za nią fachowcy. »Do yourself a book« zrobiłyby, być może, karierę, gdyby powstały 60 lat temu. Narodziwszy się zbyt późno, zmarł w połogu”. Cóż można dodać do tej konstatacji – oprócz ciężkiego westchnienia?
Stanisław Lem „Doskonała próżnia”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985, s. 97-102.
Było to pudełko o kształcie sporej książki, zawierające instrukcję, spis oraz zestaw „elementów budowlanych”. Elementami były paski papieru niejednakowej szerokości, zadrukowane fragmentami prozy. Każdy pasek miał na marginesie otworki, pomocne w introligatorce, oraz kilka cyfr, wytłoczonych różnymi kolorami. Ułożywszy wszystkie paski podług numeracji w kolorze „bazowym”, czarnym, zyskiwało się „tekst wyjściowy”, który składał się zwykle z dwóch co najmniej dzieł światowej beletrystyki, odpowiednio skróconych. Gdyby zestaw miał służyć tylko takiej rekonstrukcji, byłby pozbawiony sensu i komercjalnego waloru. Tkwił on w możliwości tasowania elementów. Instrukcja podawała zwykle kilka przykładowych wariantów rekombinacji i do nich się odnosiły kolorowe cyferki na marginesach. Pomysł opatentował „Universal”, sięgając po książki, do których prawa autorskie już wygasły. Były to utwory klasyków, Balzaka, Tołstoja, Dostojewskiego, skracane odpowiednio przez anonimowy sztab wydawnictwa. Niechybnie wynalazcy adresowali ten melanż do pewnego rodzaju ludzi, którym może sprawić uciechę deformowanie i wyinaczanie arcydzieł (a raczej ich prymitywnych wersji). Dostajesz do ręki „Zbrodnię i karę”. „Wojnę i pokój” i możesz robić z postaciami, co zechcesz. Natasza może się puszczać przed ślubem i po nim, Swidrygajłow – ożenić się z siostrą Raskolnikowa. Ten ostatni – ujść sprawiedliwości i wyjechać z Sonią do Szwajcarii. Anna Karenina zdradzi męża nie z Wrońskim, lecz z lokajem itd. Krytyka jednogłośnie zaatakowała taki wandalizm: wydawca, jak mógł, bronił się, nawet dość zręcznie. Instrukcja, dołączona do zestawu, twierdziła, że tak można się nauczyć reguł komponowania materiału beletrystycznego („doskonałe dla początkujących pisarzy!”), można też zestaw stosować jako projekcyjny tekst psychologiczny („powiedz mi, co zrobiłeś z »Anią z Zielonego Wzgórza«, a powiem ci, kim jesteś”), jednym słowem – i „trenażer” dla kandydatów literatury i zabawa dla każdego jej amatora. Nietrudno się było przekonać, że wydawcom patronowały mniej szlachetne intencje. „World Books” ostrzegały w instrukcji nabywcę przed stosowaniem kombinacji „niewłaściwych”. Chodziło o przestawienia ustępów tekstu, które nadawały przewrotny sens scenom pierwotnie jak śnieg białym: przez wtrącenie jednego zdania, niewinna rozmowa dwóch kobiet zaczynała sugerować afekty lesbijskie, można było doprowadzić i do tego, żeby w zacnych rodzinach Dickensa uprawiano kazirodztwo – co komu dusza zapragnie. „Ostrzeżenie” było, rozumie się, zachętą działania, sformułowaną tak, żeby nikt nie mógł oskarżyć wydawcy o obrazę przystojności. No, bo skoro zapowiadał w instrukcji, że tego robić nie należy. Rozwścieczony bezsilnością (pod względem prawnym rzecz była nie do zaatakowania, wydawcy się o to postarali), znany krytyk Ralph Summers pisał wtedy: „A więc współczesna pornografia już nie wystarczy. Trzeba analogicznie zohydzić wszystko, co dawniej powstało, nie tylko wyzbyte brudnych intencji, lecz właśnie im oponujące. Ta nędzna namiastka Czarnej Mszy, którą każdy może uprawiać w domowym ustroniu za cztery dolary na bezbronnym ciele pomordowanych klasyków, jest prawdziwą hańbą”.
Niebawem okazało się, że Summers przesadził w swoim kassandrycznym wystąpieniu: interes wcale nie prosperował tak dobrze, jak tego oczekiwali wydawcy. Sporządzono wnet nowy wariant „budownictwa”, tom złożony z samych pustych kart, w którym od ręki można było układać paski z tekstami, ponieważ tak one, jak stronice tomu, powleczone były monomolekularną folią magnetyczną. Dzięki temu uprościła się znacznie robota „introligatorska”. Lecz innowacja ta również nie chwyciła. Czyżby, jak przypuszczali poniektórzy (bardzo już rzadcy dzisiaj) idealiści, publiczność odmawiała udziału w „znęcaniu się nad arcydziełami”? Doszukiwanie się postawy tak szlachetnej mam, niestety, za nieuprawnione. Cichym założeniem wydawców była nadzieja, że sporo osób zagustuje w nowej grze: na te ich myśli naprowadzają np. takie ustępy „instrukcji”: „»Do yourself a book« pozwala Ci zdobyć taką samą władzę nad losami ludzkimi, podobną do boskiej, jaka dotąd była przywilejem tylko największych geniuszów świata!” Co Ralph
Summers w jednym ze swych napastliwych artykułów wykładał: „Możesz od ręki poniżyć każdą wzniosłość, zapaskudzić wszystko, co czyste, przy czym twej robocie będzie towarzyszyła przyjemna świadomość, że nie musisz już wysłuchiwać tego, co jakiś Tołstoj, jakiś Balzak miał do powiedzenia, bo możesz się w tym szarogęsić, jak tylko zechcesz!” Ale cóż – tych kandydatów „zanieczyścicieli” było jakoś osobliwie mało. Summers przewidywał rozkwit „nowego sadyzmu, przejawiającego się jako agresja wobec trwałych wartości kultury”, a tymczasem „Do yourself a book” ledwo się chciały sprzedawać. Przyjemnie byłoby wierzyć, że publicznością powodowała „ta naturalna szczypta rozsądku i prawości, którą drgawki subkulturowe skutecznie nam przesłoniły” (L. Evans w „Christian Science Monitor”). Piszący te słowa nie podziela – chociaż chciałby! – opinii Evansa. Cóż się więc stało? Rzecz o wiele prostsza, jak wolno przypuszczać. Dla Summersa, Evansa, dla mnie, dla kilkuset krytyków, pochowanych po kwartalnikach uniwersyteckich, i jeszcze dla dalszych kilku tysięcy jajogłowych w całym kraju – Swidrygajłow, Wroński, Sonia Marmeladow czy też – Vautrin, Ania z Zielonego Wzgórza, Rastignac – to postaci doskonale znane, bliskie, nieraz wręcz bardziej plastyczne od wielu realnych znajomości. Dla szerokiej publiczności to puste brzmienia, nazwiska bez treści, więc dla Summersa, Evansa, dla mnie połączenie Swidrygajłowa z Nataszą byłoby rzeczą horrendalną, ale dla publiczności to akurat tyle, co związek pana X z panią Ypsylon. Nie mając dla tej szerokiej publiczności waloru utrwalonych symboli – czy to szlachetności uczuć, czy rozpustnego zła – postaci takie nie zapraszały ani do przewrotnej, ani do żadnej innej zabawy. Były po prostu doskonale neutralne. Nikogo nie obchodziły. Otóż wydawcy, jakkolwiek cyniczni, tego właśnie się nie domyślili, bo nie orientują się naprawdę w rynkowej sytuacji literatury. Jeżeli ktoś dopatruje się ogromnego waloru w pewnej książce, wówczas użycie tej książki jako słomianki do wycierania butów wyda mu się nie tylko wandalizmem, ale i aktem „Czarnej Mszy” – co właśnie myślał sobie Summers, bo tak przecież pisał. Lecz zobojętnienie na takie wartości kultury zaszło w naszym świecie znaczniedalej, niż to sobie wystawili autorzy imprezy. Nikt się nie chciał bawić w „Do yourself a book” nie dlatego, że powstrzymywał się szlachetnie od znieprawiania cenności, ale po prostu dlatego, ponieważ między książką czwartorzędnego pismaka a epiką Tołstoja nie widział żadnej różnicy. Jedna pozostawiała go tak samo obojętnym, jak druga. Jeśli nawet tkwiła w publiczce „chęć deptania”, to – z jej stanowiska – „nie było do deptania nic interesującego”.
Czy Wydawcy pojęli tę szczególną lekcję? W pewnym sensie tak. Nie sądzę, żeby sobie uświadomili stan rzeczy podług powyższych słów, ale – wiedzeni instynktem, nosem, wyczuciem – przecież zaczęli dostarczać na rynek warianty „budownictwa”, które już lepiej szły, ponieważ pozwalały po prostu sporządzać czysto pornograficzne i obsceniczne składanki. Niedobitki pięknoduchów odetchnęły z ulgą, że przynajmniej czcigodne zwłoki arcydzieł pozostawiono wreszcie w spokoju. Zarazem problem przestał ich interesować i znikły ze szpalt elitarnych kwartalników literackich artykuły, w których szaty rozdzierano i głowy (jajowate) popiołem posypywano. Gdyż to, co się dzieje w nieelitarnych kręgach czytelnictwa, nic, ale to zupełnie nic Olimpu sztuk i jego Zeusów nie obchodzi. Olimp przebudził się potem raz jeszcze, kiedy to Bernard de la Taille, zbudowawszy z przetłumaczonego na francuski zestawu „The Big Party” – powieść, otrzymał za nią „Prix Femina”. Doprowadziło to zresztą do skandalu, ponieważ zmyślny Francuz nie powiadomił jury o tym, że jego powieść nie jest całkowicie oryginalna, lecz stanowi wynik składanki. Powieść de la Taille („Wojna po ciemku”) nie jest zresztą pozbawiona wartości; lecz budowa jej wymagała tak uzdolnień, jak zainteresowań, których normalnie nabywcy zestawów „Do yourself a book” nie przejawiają. Odosobniony ten wypadek nie odmienił niczego; od początku było jasne, że impreza oscyluje między głupią farsą a pornografią komercjalną. Majątku na „Do yourself a book” nikt nie zbił. Pięknoduchów, przyuczonych do mirumalizmu, raduje dziś to, że figury z brukowych romansów nie wkraczają już na parkiety tołstojowskich salonów, a szlachetne dziewice, w rodzaju siostry Raskolnikowa, nie muszą się już puszczać z oprychami i zwyrodnialcami. W Anglii wegetuje jeszcze farsowa wersja „Do yourself a book”; wydaje się tam zestawy, pozwalające budować króciutkie teksty według reguły „pure non-sense”; domorosły literat cieszy się tym, że w jego mikronowelce wlewają do butelki całe towarzystwo zamiast soku, że sir Galahad ucina romans z własnym koniem, że podczas mszy kapłan puszcza kolejki elektryczne na ołtarzu itp. Widać bawi to Anglików, skoro niektóre dzienniki umieszczają nawet stały kącik takich elukubracji. Na kontynencie jednak „Do yourself a book” praktycznie przestały się pojawiać. Możemy zacytować przypuszczenie pewnego krytyka szwajcarskiego, który inaczej niż my wyłożył klęskę tego interesu. „Publiczność – powiedział – jest już zbyt rozleniwiona, żeby jej się chciało własnoręcznie nawet zgwałcić kogoś, rozbierać lub męczyć. To wszystko robią teraz za nią fachowcy. »Do yourself a book« zrobiłyby, być może, karierę, gdyby powstały 60 lat temu. Narodziwszy się zbyt późno, zmarł w połogu”. Cóż można dodać do tej konstatacji – oprócz ciężkiego westchnienia?
Stanisław Lem „Doskonała próżnia”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985, s. 97-102.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz