sobota, 18 maja 2013

„Do Yourself a Book” Stanisław Lem

Stanisław Lem
Napisanie historii wzejścia i upadku „Do yourself a book” byłoby rzeczą pouczającą. Ów nowotwór wydawniczego rynku stał się przedmiotem polemik tak zaciekłych, że przesłoniły samo zjawisko. Toteż przy­czyny, dla których przedsięwzięcie skrachowało, do dziś są niejasne. Nikt nie pokusił się o przeprowadze­nie badań opinii publicznej w tym względzie. Może i słusznie; może publiczność, która przesądziła o losie imprezy, sama nie wiedziała, co czyni. Wynalazek ten wisiał w powietrzu od dobrych dwu­dziestu lat i tylko dziwić się należy, że go wcześniej nie urzeczywistniono. Pamiętam pierwsze egzemplarze tego „budownictwa powieściowego”.

Było to pudełko o kształcie sporej książki, zawierające instrukcję, spis oraz zestaw „elementów budowlanych”. Elementami były paski papieru niejednakowej szerokości,  zadru­kowane fragmentami prozy. Każdy pasek miał na marginesie otworki, pomocne w introligatorce, oraz kilka cyfr, wytłoczonych różnymi kolorami. Ułożyw­szy wszystkie paski podług numeracji w kolorze „ba­zowym”, czarnym, zyskiwało się „tekst wyjściowy”, który składał się zwykle z dwóch co najmniej dzieł światowej beletrystyki, odpowiednio  skróconych. Gdy­by zestaw miał służyć tylko takiej rekonstrukcji, był­by pozbawiony sensu i komercjalnego waloru. Tkwił on w możliwości tasowania elementów. Instrukcja po­dawała zwykle kilka przykładowych wariantów re­kombinacji i do nich się odnosiły kolorowe cyferki na marginesach. Pomysł opatentował „Universal”, sięgając po książki, do których prawa autorskie już wy­gasły. Były to utwory klasyków, Balzaka, Tołstoja, Dostojewskiego, skracane odpowiednio przez anoni­mowy sztab wydawnictwa. Niechybnie wynalazcy adresowali ten melanż do pewnego rodzaju ludzi, któ­rym może sprawić uciechę deformowanie i wyinaczanie arcydzieł (a raczej ich prymitywnych wersji). Do­stajesz do ręki „Zbrodnię i karę”. „Wojnę i pokój” i możesz robić z postaciami, co zechcesz. Natasza może się puszczać przed ślubem i po nim, Swidrygajłow – ożenić się z siostrą Raskolnikowa. Ten ostatni – ujść sprawiedliwości i wyjechać z Sonią do Szwajcarii. Anna Karenina zdradzi męża nie z Wrońskim, lecz z lokajem itd. Krytyka jednogłośnie zaatakowała taki wandalizm: wydawca, jak mógł, bronił się, nawet dość zręcznie. Instrukcja, dołączona do zestawu, twierdziła, że tak można się nauczyć reguł komponowania materiału be­letrystycznego („doskonałe dla początkujących pisa­rzy!”), można też zestaw stosować jako projekcyjny tekst psychologiczny („powiedz mi, co zrobiłeś z »Anią z Zielonego Wzgórza«, a powiem ci, kim jesteś”), jed­nym słowem – i „trenażer” dla kandydatów litera­tury i zabawa dla każdego jej amatora. Nietrudno się było przekonać, że wydawcom patro­nowały mniej szlachetne intencje. „World Books” ostrzegały w instrukcji nabywcę przed stosowaniem kombinacji „niewłaściwych”. Chodziło o przestawienia ustępów tekstu, które nadawały przewrotny sens sce­nom pierwotnie jak śnieg białym: przez wtrącenie jednego zdania, niewinna rozmowa dwóch kobiet za­czynała sugerować afekty lesbijskie, można było do­prowadzić i do tego, żeby w zacnych rodzinach Dickensa uprawiano kazirodztwo – co komu dusza za­pragnie. „Ostrzeżenie” było, rozumie się, zachętą dzia­łania, sformułowaną tak, żeby nikt nie mógł oskarżyć wydawcy o obrazę przystojności. No, bo skoro zapowiadał w instrukcji, że tego robić nie należy. Rozwścieczony bezsilnością (pod względem praw­nym rzecz była nie do zaatakowania, wydawcy się o to postarali), znany krytyk Ralph Summers pisał wtedy: „A więc współczesna pornografia już nie wystarczy. Trzeba analogicznie zohydzić wszystko, co dawniej po­wstało, nie tylko wyzbyte brudnych intencji, lecz wła­śnie im oponujące. Ta nędzna namiastka Czarnej Mszy, którą każdy może uprawiać w domowym ustroniu za cztery dolary na bezbronnym ciele pomordowanych klasyków, jest prawdziwą hańbą”. 


Niebawem okazało się, że Summers przesadził w swoim kassandrycznym wystąpieniu: interes wcale nie prosperował tak dobrze, jak tego oczekiwali wy­dawcy. Sporządzono wnet nowy wariant „budownic­twa”, tom złożony z samych pustych kart, w którym od ręki można było układać paski z tekstami, ponie­waż tak one, jak stronice tomu, powleczone były monomolekularną folią magnetyczną. Dzięki temu upro­ściła się znacznie robota „introligatorska”. Lecz innowacja ta również nie chwyciła. Czyżby, jak przypu­szczali poniektórzy (bardzo już rzadcy dzisiaj) idealiści, publiczność odmawiała udziału w „znęcaniu się nad arcydziełami”? Doszukiwanie się postawy tak szlachetnej mam, niestety, za nieuprawnione. Cichym za­łożeniem wydawców była nadzieja, że sporo osób zagustuje w nowej grze: na te ich myśli naprowadzają np. takie ustępy „instrukcji”: „»Do yourself a book« pozwala Ci zdobyć taką samą władzę nad losami ludzkimi, podobną do boskiej, jaka dotąd była przywile­jem tylko największych geniuszów świata!” Co Ralph 


Summers w jednym ze swych napastliwych artyku­łów wykładał: „Możesz od ręki poniżyć każdą wznio­słość, zapaskudzić wszystko, co czyste, przy czym twej robocie będzie towarzyszyła przyjemna świadomość, że nie musisz już wysłuchiwać tego, co jakiś Tołstoj, jakiś Balzak miał do powiedzenia,  bo możesz się w tym szarogęsić, jak tylko zechcesz!” Ale cóż – tych kandydatów „zanieczyścicieli” było jakoś osobliwie mało. Summers przewidywał roz­kwit „nowego sadyzmu, przejawiającego się jako agre­sja wobec trwałych wartości kultury”, a tymczasem „Do yourself a book” ledwo się chciały sprzedawać. Przyjemnie byłoby wierzyć, że publicznością powodo­wała „ta naturalna szczypta rozsądku i prawości, któ­rą drgawki subkulturowe skutecznie nam przesłoniły” (L. Evans w „Christian Science Monitor”). Piszący te słowa nie podziela – chociaż chciałby! – opinii Evansa. Cóż się więc stało? Rzecz o wiele prostsza, jak wol­no przypuszczać. Dla Summersa, Evansa, dla mnie, dla kilkuset krytyków, pochowanych po kwartalni­kach uniwersyteckich, i jeszcze dla dalszych kilku tysięcy jajogłowych w całym kraju – Swidrygajłow, Wroński, Sonia Marmeladow czy też – Vautrin, Ania z Zielonego Wzgórza, Rastignac – to postaci doskonale znane, bliskie, nieraz wręcz bardziej plastyczne od wielu realnych znajomości. Dla szerokiej publicz­ności to puste brzmienia, nazwiska bez treści, więc dla Summersa, Evansa, dla mnie połączenie Swidrygajłowa z Nataszą byłoby rzeczą horrendalną, ale dla publiczności to akurat tyle, co związek pana X z pa­nią Ypsylon. Nie mając dla tej szerokiej publiczności waloru utrwalonych symboli – czy to szlachetności uczuć, czy rozpustnego zła – postaci takie nie zapra­szały ani do przewrotnej, ani do żadnej innej zabawy. Były po prostu doskonale neutralne. Nikogo nie ob­chodziły. Otóż wydawcy, jakkolwiek cyniczni, tego właśnie się nie domyślili, bo nie orientują się na­prawdę w rynkowej sytuacji literatury. Jeżeli ktoś dopatruje się ogromnego waloru w pewnej książce, wówczas użycie tej książki jako słomianki do wycie­rania butów wyda mu się nie tylko wandalizmem, ale i aktem „Czarnej Mszy” – co właśnie myślał sobie Summers, bo tak przecież pisał. Lecz zobojętnienie na takie wartości kultury zaszło w naszym świecie znaczniedalej, niż to sobie wysta­wili autorzy imprezy. Nikt się nie chciał bawić w „Do yourself a book” nie dlatego, że powstrzymywał się szlachetnie od znieprawiania cenności, ale po prostu dlatego, ponieważ między książką czwartorzędnego pismaka a epiką Tołstoja nie widział żadnej różnicy. Jedna pozostawiała go tak samo obojętnym, jak druga. Jeśli nawet tkwiła w publiczce „chęć deptania”, to – z jej stanowiska – „nie było do deptania nic intere­sującego”. 


Czy Wydawcy pojęli tę szczególną lekcję? W pew­nym sensie tak. Nie sądzę, żeby sobie uświadomili stan rzeczy podług powyższych słów, ale – wiedzeni instynktem, nosem, wyczuciem – przecież zaczęli do­starczać na rynek warianty „budownictwa”, które już lepiej szły, ponieważ pozwalały po prostu sporządzać czysto pornograficzne i obsceniczne składanki. Niedo­bitki pięknoduchów odetchnęły z ulgą, że przynaj­mniej czcigodne zwłoki arcydzieł pozostawiono wre­szcie w spokoju. Zarazem problem przestał ich intere­sować i znikły ze szpalt elitarnych kwartalników lite­rackich artykuły, w których szaty rozdzierano i gło­wy (jajowate) popiołem posypywano. Gdyż to, co się dzieje w nieelitarnych kręgach czytelnictwa, nic, ale to zupełnie nic Olimpu sztuk i jego Zeusów nie ob­chodzi. Olimp przebudził się potem raz jeszcze, kiedy to Bernard de la Taille, zbudowawszy z przetłumaczo­nego na francuski zestawu „The Big Party” – po­wieść, otrzymał za nią „Prix Femina”. Doprowadziło to zresztą do skandalu, ponieważ zmyślny Francuz nie powiadomił jury o tym, że jego powieść nie jest całkowicie oryginalna, lecz stanowi wynik składanki. Powieść de la Taille („Wojna po ciemku”) nie jest zresztą pozbawiona wartości; lecz budowa jej wyma­gała tak uzdolnień, jak zainteresowań, których nor­malnie nabywcy zestawów „Do yourself a book” nie przejawiają. Odosobniony ten wypadek nie odmienił niczego; od początku było jasne, że impreza oscyluje między głupią farsą a pornografią komercjalną. Ma­jątku na „Do yourself a book” nikt nie zbił. Pięknoduchów, przyuczonych do mirumalizmu, raduje dziś to, że figury z brukowych romansów nie wkraczają już na parkiety tołstojowskich salonów, a szlachetne dziewice, w rodzaju siostry Raskolnikowa, nie muszą się już puszczać z oprychami i zwyrodnialcami. W Anglii wegetuje jeszcze  farsowa wersja „Do your­self a book”; wydaje się tam zestawy, pozwalające budować króciutkie teksty według reguły „pure non-sense”; domorosły literat cieszy się tym, że w jego mikronowelce wlewają do butelki całe towarzystwo zamiast soku, że sir Galahad ucina romans z własnym koniem, że podczas mszy kapłan puszcza kolejki elek­tryczne na ołtarzu itp. Widać bawi to Anglików, skoro niektóre dzienniki umieszczają nawet stały kącik ta­kich elukubracji. Na kontynencie jednak „Do your­self a book” praktycznie przestały się pojawiać. Mo­żemy zacytować przypuszczenie pewnego krytyka szwajcarskiego, który inaczej niż my wyłożył klęskę tego interesu. „Publiczność – powiedział – jest już zbyt rozleniwiona, żeby jej się chciało własnoręcznie nawet zgwałcić kogoś, rozbierać lub męczyć. To wszy­stko robią teraz za nią fachowcy. »Do yourself a book« zrobiłyby, być może, karierę, gdyby powstały 60 lat temu. Narodziwszy się zbyt późno, zmarł w połogu”. Cóż można dodać do tej konstatacji – oprócz ciężkiego westchnienia?


Stanisław Lem „Doskonała próżnia”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985, s. 97-102.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz