«Kiedy piszę po zmroku – zauważył Cyril
Connolly – w moją prozę wsączają się purpurowe wieczorne cienie.
Dlaczego zatem nie piszę o poranku? Ponieważ ja niestety jakoś nie
miewam poranków, a do tego choć ja sam nie pogardzam ludźmi, którzy
chodzą spać wcześniej ode mnie, to oni wszyscy jakoś dziwnie się
denerwują, że ja nie wstaję». Conolly dotyka tu sedna odwiecznego
problemu człowieka sowy. Świat naturalny już dawno odkrył pożytki
płynące z pracy zmianowej: łatwiej dzielić terytorium, jeśli nie wszyscy
plączą się po nim w tym samym czasie. Nikt nie wini jamraja za to, że
grasuje po zmroku; nikt nie oskarża nocnego motyla o dekadencję; nikt
nie wyzywa lelka od leniwych wylegiwaczy dlatego, że śpi w dzień, a
śpiewa po nocach – a jednak ludzie, którzy urodzili się do życia według
podobnego rytmu, uważani są przez pozostałe dziewięć dziesiątych
populacji za wybrakowanych w zakresie konstrukcji kręgosłupa moralnego.
«Ci, którzy dokonać mają wielkich czynów
– ostrzegał osiemnastowieczny teolog Matthew Henry – muszą wstawać
wcześnie». Zgodnie ze średniowiecznym horarium zakonu benedyktynów,
pierwsze spośród siedmiu nabożeństw rozpoczynało się o trzeciej
piętnaście nad ranem: to taka metoda zabezpieczania sobie tytułu do
cnoty, zanim konkurencja zdoła złożyć lepszą ofertę. I nikogo chyba nie
zdziwi, że o godzinie pół do piątej rano w roku 1660 John Milton,
błyszcząc wręcz od porannej prawości, słucha Biblii po hebrajsku, którą
sługa czyta mu na głos, gdy tymczasem o tej samej godzinie w roku 1890
irlandzki dziennikarz i pornograf Frank Harris (przy tych nieczęstych
okazjach, kiedy sypiał sam) pada wreszcie, wycieńczony nocą spędzoną
wśród niewyrażalnej rozpusty.
Reputacji sów nie da się już chyba
naprawić. Kto wstaje rano? Rolnicy, piekarze, lekarze. Kto nie kładzie
się do późna? Złoczyńcy, prostytutki, włamywacze. Jesteśmy przekonani,
że jeśli ktoś przemyka gdzieś po północy, to na pewno ma coś do ukrycia.
Noc to czas goblinów, upiorów, wampirów, żywych trupów, czarownic,
czarnoksiężników, demonów, zjaw, biesów, potępieńców, poltergeistów,
czarnych ludów, straszydeł i przewracających się z hukiem sprzętów.
(Jest to także czas wróżek i aniołów, ale podobnie jak większość
podnoszących na duchu zjawisk, one są wypchnięte z naszej wyobraźni.
Koszmar wypiera słodkie sny). Noc, podobnie jak zima, jest metaforą
śmierci, nikt nie mówi «śmiertelnie jasny poranek» albo «śmiertelnie
ciepła wiosna». W dziwnej i mrocznej książce pod tytułem Night (Noc) (do
której przeczytania, najlepiej o północy, powinno się zmusić każdego
skowronka) brytyjski krytyk literacki Al Alverez zauważa nie bez
goryczy, że Chrystusa nazywa się Światłością Świata, a szatana Księciem
Ciemności. Mając przeciwko sobie tak potężną proskowrończą tradycję,
czyżbyśmy sowy, na zawsze już byli skazani na pobyt w piekielnych
rejonach, które pomimo niegasnących ogni, określane są jako ciemne?.
Anne Fadiman, Z życia sów, [w:] W ogóle i w szczególe. Eseje poufałe, przeł, Magda Heydel, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 73-75.
Źródło: http://timbuktu.blox.pl/tagi_b/9378/esej.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz