piątek, 17 maja 2013

„Sunset Park” (fragment) Paul Auster

Ma dwadzieścia osiem lat i jest świadomy braku jakichkolwiek ambicji. Nie przejawia ambicji w związku z żadną konkretną dziedziną ani nie ma pojęcia, co powinien dać z siebie, aby zadbać o bezpieczną przyszłość. Wie, że długo nie zostanie na Florydzie, że bliska jest chwila, kiedy znowu odczuje potrzebę pójścia dalej, i póki potrzeba nie przerodzi się w czyn, jest zadowolony z teraźniejszości i nie ma zamiaru wybiegać myślą naprzód. Jeśli w ciągu siedmiu i pół roku, które upłynęły, odkąd porzucił college i poszedł własną drogą, udało mu się cokolwiek osiągnąć, to jest to zdolność do życia w teraźniejszości, do ograniczenia się do tu i teraz, i mimo że nie jest to najbardziej chwalebne osiągnięcie, jakie można sobie wyobrazić, wymagało od niego dużej dyscypliny i samokontroli. By nie mieć żadnych planów, czyli nie mieć tęsknot i nadziei, być zadowolonym z tego, co niesie los, by przyjmować, co wydziela ci świat od jednego wschodu słońca do drugiego – aby tak właśnie żyć, musisz chcieć bardzo mało, tak mało, jak jest to w ludzkiej mocy.

Stopniowo ograniczał swoje pragnienia, aż zbliżył się do absolutnego minimum. Całkowicie rzucił picie i palenie, nie chodzi do restauracji, nie posiada radia, telewizora ani komputera. Chętnie zamieniłby samochód na rower, ale nie może, bo do pracy musi pokonywać dużą odległość. Telefon komórkowy, który ma stale w kieszeni, też z najwyższą chęcią wyrzuciłby na śmietnik, lecz w pracy nie może się obejść bez niego. Aparat cyfrowy był raczej słabością, ale czuje, że przy całym trudzie i monotonii pracy w jakiś sposób ocala mu życie. Czynsz płaci niski, bo wynajmuje małe mieszkanie w biednej dzielnicy, i poza wydatkami na podstawowe potrzeby jedynym luksusem, na jaki sobie pozwala, jest kupowanie książek, w miękkich oprawach, głównie powieści, amerykańskich, brytyjskich, tłumaczonych z obcych języków, w sumie jednak książki nie są aż takim luksusem, raczej koniecznością, bo czytanie stało się uzależnieniem, z którego nie ma ochoty się wyleczyć.

Gdyby nie dziewczyna, prawdopodobnie wyjechałby jeszcze przed końcem miesiąca. Ma wystarczające oszczędności, żeby przenieść się, dokąd zechce, i już wie, że do tego stopnia nasycił się słońcem Florydy, by przekonać się, że bardziej szkodzi duszy, niż w czymkolwiek pomaga. Uważa, że słońce jest w swojej naturze makiaweliczne, ma w sobie jakąś hipokryzję, a jego światło niczego nie rozjaśnia, tylko zaciemnia – oślepia tępym, jaskrawym blaskiem, osacza masą oparów wilgoci, wprowadza w stan niepokoju, kiedy tworzy miraże i fale drgającego nicością powietrza. Samo w sobie jest błyskiem i lśnieniem, ale nie daje niczego wymiernego, żadnego spokoju ani ukojenia. Jednak to w tym słońcu po raz pierwszy zobaczył dziewczynę i ponieważ nie potrafi sam siebie przekonać, by z nią zerwać, nie przestaje żyć w słońcu i próbuje się z nim pogodzić.

Dziewczyna nazywa się Pilar Sanchez, zobaczył ją w parku sześć miesięcy temu, zupełnie przypadkowe spotkanie pewnego późnego sobotniego popołudnia w połowie maja, najmniej prawdopodobne, jakie można sobie wyobrazić. Siedziała na trawie i czytała książkę, on siedział niedaleko i także czytał, jak się potem okazało, tę samą książkę, w tej samej miękkiej oprawie, Wielkiego Gatsby’ego, po raz trzeci, odkąd dostał go od ojca na szesnaste urodziny. Siedział tak może od pół godziny, zatopiony w czytaniu, odcięty od otoczenia i nagle usłyszał czyjś śmiech. Odwrócił się i po tym pierwszym decydującym spojrzeniu, gdy złapał ją, jak uśmiecha się do niego i wskazuje tytuł swojej książki, domyślił się, że ma nawet mniej niż szesnaście lat, jest po prostu dorastającą dziewczyną, nastolatką w obcisłych szortach, sandałach i skąpym topie zawiązanym na szyi, ubraną jak niemal wszystkie mało atrakcyjne dziewczyny przewijające się w rozgrzanych słońcem miejscowościach południowej Florydy. Jeszcze dziecko, powiedział do siebie, jednak ona dalej tam była, miała gładkie, odsłonięte ciało i bystrą, śmiejącą się twarz, a on, który rzadko do kogokolwiek i czegokolwiek się uśmiecha, popatrzył w jej ciemne, ożywione oczy i uśmiechnął się. [...]

Jest zdumiony jej otwartością i inteligencją. Już pierwszego dnia, kiedy siedzieli i rozmawiali o Wielkim Gatsbym, był pod wrażeniem, że czyta książkę sama dla siebie, a nie jako lekturę zaleconą w szkole przez nauczyciela, a potem jeszcze bardziej go zadziwiła, gdy przekonywała, że najważniejszą postacią w książce nie jest Daisy ani Tom, ani nawet sam Gatsby, tylko Nick Carraway. Poprosił, żeby mu to wyjaśniła. Dlatego, że to on opowiada całą historię, mówiła. Jest jedyną postacią, która mocno stoi na ziemi i tylko on potrafi widzieć więcej niż siebie samego. Wszyscy pozostali są zagubieni i powierzchowni, gdyby nie Nick, jego zrozumienie i współczucie, niczego byśmy wobec nich nie czuli. Cała książka zbudowana jest na Nicku. Gdyby historię opowiadał wszystkowiedzący narrator, nawet w połowie nie byłaby tak dobra, jak jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz