wtorek, 3 lipca 2012

Wilt

"Ilekroć Henry Wilt zabierał psa na spacer, a właściwie, gdy pies zabierał na spacer jego, a dokładnie, gdy pani Wilt mówiła im obu, żeby zabrali się z domu, bo chce poćwiczyć jogę, wybierał tę samą trasę. To znaczy wybierał ją pies, a Wilt szedł za psem. Mijali pocztę, przecinali plac zabaw, przechodzili pod wiaduktem kolejowym i podążali milę ścieżką wzdłuż rzeki, po czym znów przechodzili pod wiaduktem i wracali ulicami, przy których rosły duże drzewa, stały domy większe od bliźniaka Wilta, a wszystkie samochody były roverami i mercedesami. Dopiero tam Clem, rodowodowy labrador, najwyraźniej czując się jak u siebie, podlewał latarnię, podczas gdy Wilt rozglądał się niepewnie dookoła, świadom, że nie pasuje do tej dzielnicy, i żałując tego. Był to bodaj jedyny moment podczas ich spaceru, kiedy w ogóle zwracał uwagę na otoczenie. Przez resztę drogi wędrował w myślach, trasą nie mającą nic wspólnego z wyglądem okolicy i jego własnym. Była to podróż śladem pobożnych życzeń, pielgrzymka szlakami nikłych możliwości w rodzaju definitywnego zniknięcia pani Wilt, nagłego zdobycia majątku i władzy czy też zostania ministrem edukacji albo, jeszcze lepiej, premierem. Składała się po części z obmyślania desperackich planów, a po części z niemego dialogu, jeśli więc ktoś zauważył Wilta (większość ludzi go nie zauważała), mógł dostrzec, jak porusza wargami lub wykrzywia je w uśmiechu, który naiwnie uważał za sardoniczny, odpowiadając na pytania lub odpierając jakiś argument miażdżącą ripostą. Własnie podczas jednego z takich spacerów, odbytego w deszczu po wyjątkowo męczącym dniu w college'u, Wilt po raz pierwszy doszedł do wniosku, że będzie mógł rozwinąć swe ukryte plany i stać się panem siebie, tylko jeśli jakieś nie do końca przypadkowe nieszczęście uwolni go od żony.

Jak do wszystkiego innego, Henry Wilt dochodził do tego wniosku powoli. Nie był człowiekiem energicznym. Świadczyło o tym dziesięć lat pracy na stanowisku asystenta (stopnia drugiego) w Fenlandzkim College'u Nauk Humanistycznych i Technicznych. Od dziesieciu lat tkwił w Sekcji Przedmiotów Ogólnokształcących, ucząc monterów, tynkarzy, murarzy i hydraulików. A raczej pilnując żeby siedzieli cicho. Przez dziesięć długich lat chodził codziennie od sali do sali z dwoma tuzinami egzemplarzy "Synów i kochanków", "Kandyda", "Władcy much" albo "Esejów" Orwella i starał się, bez większego powodzenia, rozbudzić wrażliwość słuchaczy kursów dokształcających.

Pan Morris, kierownik sekcji, nazywał te zajęcia "Kontaktem z kulturą", ale według Wilta zachodził tu raczej kontakt jego samego z prymitywizmem, i to doświadczenie mocno podkopało ideały i złudzenia, jakie żywił za młodu. To doświadczenie i dwanaście lat małżeństwa z Evą".

Tom Sharp "Wilt", tłumaczyła Zuzanna Naczyńska, Zysk i S-ka, wydanie I, 1998, s.5-6.

5 komentarzy:

  1. Pierwsza mięsna i dmuchana lala. Uwielbiam Wilta, choć wiem, że innych zniesmacza. Pozostałe części też lubię, oprócz "... w drodze donikąd", bo tytuł dość wieszczy :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo lubię Wilta. Próbowałem jednak czytać kolejną część, tytuł teraz wyleciał mi z głowy, i jakoś mi nie szło, trochę było nudnawo i poziom już nie ten. Ale może miałem już za bardzo rozbudzony apetyt i za duże wymagania. Spróbuję w takim razie napocząć pozostałe części:)

      Usuń
    2. Kocham "Wilta", plakalam przy nim ze smiechu ;-)))))))).

      Ale juz druga czesc mnie znudzila i porzucilam nie wiem, czy dochodzac chocby do polowy.

      Usuń
    3. To mamy podobne odczucia, jeżeli chodzi o drugą część. Mam tylko jeszcze nadzieję, że może kolejne okażą się jednak lepsze. W każdym razie, witam w "Klubie im. Henry'ego Wilta";)

      Usuń
  2. Ja słuchałam pierwszych dwóch części i dawno się tak nie uśmiałam. Potem pożyczyłam Wilt in nowhere (w drodze donikąd) i to już nie było to.

    OdpowiedzUsuń