środa, 24 października 2012

Mam wielką slabość do zeszytów w linię

Budzę się o czarnej godzinie i czarne myśli idą mi przez głowę. Słyszę dzwony dzwoniące na kościelnej wieży, słyszę dochodzący z góry entuzjazm matki witającej się z psami – potem przychodzi głucha stepowa cisza i daleki stukot pociągu jadącego z Głębiec. Najpierw jest piąta, potem szósta, potem siódma rano. Z rzednącego półmroku wyłania się moja na wskroś przypadkowa biblioteka, której widok mnie przygnębia. Od czasu do czasu przywożę z Krakowa do Wisły jakieś quasi-zbyteczne książki, których w najbliższym czasie na pewno nie będę czytał, ale, być może, kiedyś je przeczytam, choć raczej nie. Powstaje w ten sposób księgozbiór absolutnie niepoczytalny, chorobliwy, kryminogenny. Jurgen Thorwald Godzina detektywów, Tilman Spengler Mózg Lenina, Immanuel Kant Religia w obrębie samego rozumu, Siergiej Dowłatow Jak pragnę wolności, ks. Tomasz Węcławski Gdzie jest Bóg?, Josef Skvorecky Lwiątko, Max Heindel Światopogląd różokrzyżowców, Heimito von Doderer Każdy może być mordercą (oczywiście pierwsze wydanie z 1963), Susan Forward Toksyczni rodzice, Wolfram Eberhardt Symbole chińskie, Ernest Gellner Postmodernizm, rozum i religia (a to skąd się tu wzięło?), Rene Reouven Słownik zabójców, Andriej Tarkowski Czas utrwalony... Starczy, choć to zaledwie początek pierwszej półki. Dalej jest jeszcze gorzej. Dalej idzie pokątna literatura erotyczna pomieszana ze starymi kalendarzami ewangelickimi. Jest lodowato, jest potwornie zimno, jest tak zimno, że grzbiety książek wydają mi się powleczone szronem. Akcydentalny księgozbiór ma tę dobrą stronę, że można, a nawet trzeba go unikać. Jak człowiek jest skazany na książki, z których każda świetnie nadaje się w zasadzie do czytania i zarazem żadna się w zasadzie nie da czytać – sięga po klasykę. W ten sposób przeczytałem po mniej więcej trzydziestu latach, a więc pierwszy raz z jakim takim zrozumieniem, Martwe dusze Gogola. Obecnie czytam – również, jak mi się zdaje, z większym niż dawniej zrozumieniem – Pana Tadeusza. Szron pokrywa też stertę zeszytów w linię w wykwintnych okładkach. Nic na to nie poradzę – mam wielką słabość do zeszytów w linię w wykwintnych okładkach. W ogóle mam słabość do galanterii papierniczej, do sklepów papierniczych, do hurtowni papieru. Zeszyty w linię (bez marginesu), w wykwintnych okładkach kupuję w złudnej nadziei ich zapisania. Nigdy wprawdzie, nigdy nie udało mi się zapisać zeszytu tak jak Pan Bóg przykazał, od deski do deski, ale niektóre z tych zamarzniętych na kość kajetów są jednak częściowo zaczernione. Kilka albo kilkanaście stron bezładnych notatek i furkot liniowanych stronic daremnie czekających na ciągi dalsze. Kiedy czarne myśli zaczynają iść przez głowę, kiedy bezbarwne szpony nicości biorą mnie w swoje posiadanie, sięgam po nowy zeszyt i zaczynam pisać cokolwiek, daję terapeutyczną folgę psychofizycznemu nawykowi pisania. Jak powiedział Grochowiak, od którego wierszy wszystko się zaczęło: „Godziny przy piórze one leczą rany. / I śmierć jest daleka jak była w dzieciństwie”.

Jerzy Pilch "Kot, który trzyma mnie przy życiu" [w]: tegoż "Bezpowrotnie utracona leworęczność".

4 komentarze:

  1. Bardzo mi się spodobały refleksje na temat zeszytów w linie w wykwintnych okładkach :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie także:) Być może dlatego, że tak jak Jerzy Pilch mam słabość do galanterii papierniczej i w ogóle do ładnie wyprodukowanego, wyglądającego i pachnącego papieru:)

      Usuń
    2. Mam to samo! Mogłabym nie wychodzić ze sklepów papierniczych :)

      Usuń
    3. Ja też! Ja też :) Czasem tam wchodzę, by sobie tylko popatrzyć, pooddychać, ale na patrzeniu się nie kończy ;)

      Usuń