środa, 17 października 2012

Teraz już widziałam mordercę


Konkretna myśl o napisaniu powieści kryminalnej zrodziła się we mnie, gdy pracowałam w aptece. Pomysł tkwił mi w głowie od momentu rzuconego przez Madge wyzwania - a obecne moje zajęcie sprzyjało takim zamysłom. Inaczej niż przy pielęgnowaniu chorych, gdzie zawsze jest coś do zrobienia, tu po okresie intensywnej pracy następował okres leniuchowania. Czasami na dyżurach popołudniowych bywałam sama i nie miałam nic do roboty, siedziałam więc bezczynnie. Po upewnieniu się, że słoje z różnymi specyfikami leczniczymi są pełne, mogłaś robić, co chciałaś, nie wolno było tylko opuszczać apteki. 
Zaczęłam się zastanawiać, jaki rodzaj powieści kryminalnej należałoby wybrać. Miałam do czynienia z truciznami, a zatem w tej sytuacji może naturalne wydawałoby się wybranie śmierci przez otrucie. Skoncentrowałam się na jednym fakcie, który wyglądał obiecująco i dawał różne możliwości. Bawiłam się tym pomysłem, podobał mi się i ostatecznie go zaakceptowałam. Teraz zaczęłam zastanawiać się nad bohaterami powieści. Kto miał zostać otruty? Kto to zrobi? Kiedy? Gdzie? Jak? Dlaczego? No i nad całą resztą. Powinno to być morderstwo poniekąd intymne, ze względu na specyficzny sposób, w jaki go popełniono. Wszystko musi się odegrać w rodzinie, że tak powiem. Oczywiście musi też być jakiś detektyw. W owym czasie hołdowałam tradycji Sherlocka Holmesa, rozważałam więc sprawę detektywów. Naturalnie nie takich samych jak Sherlock Holmes - muszę stworzyć własnego, ale on też będzie mieć przyjaciela, pewnego rodzaju obiekt kpin czy poniekąd popychadło - to nie będzie wcale trudne. Wróciłam do obmyślania innych postaci. Kto ma zostać zamordowany? Mąż mógłby zamordować swoją żonę, to jednak chyba morderstwo najczęściej spotykane. Mogłabym naturalnie wymyślić jakieś niezwykłe morderstwo i niezwykły motyw, lecz to mi nie odpowiadało ze względów artystycznych. Istota dobrego kryminału polega przecież na tym, że jego sprawcą musi być ktoś oczywisty, a przy tym z tego czy innego powodu okaże się, że nie jest wcale taki oczywisty, bo nie mógł chyba popełnić tego morderstwa. A jednak je popełnił. W tym miejscu się zagubiłam, zabrałam się więc do przygotowania paru dodatkowych butli płynu do dezynfekcji ran, żeby następnego dnia mieć więcej wolnego czasu.
Przez jakiś czas zabawiałam się obmyślaniem swojej powieści. Stopniowo zaczęła nabierać kształtu. Teraz już widziałam mordercę. Powinien mieć wygląd raczej złowróżbny. Będzie nosić czarną brodę - wydawała mi się wówczas czymś złowieszczym. Niedawno zamieszkali koło nas pewni znajomi: on nosił czarną brodę, a jego żona była od niego starsza i niezmiernie bogata. Tak, to mogłoby służyć jako kanwa. Rozważałam to przez jakiś czas. Mogłoby być kanwą, ale mnie nie zadowalało. Wspomniany brodacz nigdy by nikogo nie zamordował, tego byłam pewna. A zatem zrezygnowałam z nich i zdecydowałam raz na zawsze, że nie ma sensu myśleć o rzeczywistych ludziach - trzeba stworzyć własne postaci. Jako punkt wyjścia można wziąć osoby widziane na przykład w tramwaju, w pociągu, czy w restauracji, bo da się z nich wykreować własnych bohaterów.
I rzeczywiście, nazajutrz jadąc tramwajem zobaczyłam właśnie to, czego potrzebowałam: jakiś jegomość z czarną brodą siedział obok starszej pani, a ta skrzeczała jak sroka. Nie sądziłam, żeby odpowiadała mi ona, za to on nadawał się znakomicie do moich celów. W pewnej od nich odległości siedziała duża, krzepka niewiasta i rozprawiała głośno o cebulkach wiosennych kwiatów. Podobał mi się też jej wygląd. A może ją włączyć do mojej powieści? Wysiadłam z tramwaju zakonotowawszy sobie całą trójkę w pamięci z zamiarem popracowania jeszcze nad nią. Krocząc po Barton Road mruczałam coś pod nosem zupełnie jak w czasach zabawy w Kocięta.
Wkrótce naszkicowałam sobie z grubsza poszczególne postaci. Była wśród nich zażywna jejmość - nawet znałam jej imię: Evelyn. Mogła to być uboga krewna, ogrodniczka czy osoba do towarzystwa, ewentualnie gospodyni. W każdym razie postanowiłam ją zatrzymać. Następnie jegomość z czarną brodą, o którym nadal niewiele wiedziałam, prócz tego, że nosił brodę, a to doprawdy trochę za mało. A może nie za mało? Tak, chyba akurat, bo przecież będzie się patrzyć na niego z zewnątrz, czyli widać będzie tylko to, co on zechce pokazać, a nie to, jaki naprawdę jest - to powinien być właśnie klucz do tajemnicy. Starsza żona zostanie zamordowana raczej z powodu swoich pieniędzy niż cech charakteru, wobec tego nie jest specjalnie ważna. Teraz zaczęłam szybko dodawać następne osoby. Syn? Córka? A może siostrzeniec? Trzeba mieć wielu podejrzanych. Rodzina wychodziła mi nieźle.
Zostawiłam ich na jakiś czas, żeby dojrzewali, i poświęciłam uwagę detektywowi. Kogo mogłabym mieć jako detektywa? Dokonałam przeglądu detektywów, których spotykałam i podziwiałam w różnych książkach. Był tam Sherlock Holmes, jedyny w swoim rodzaju - z nim nigdy nie mogłabym rywalizować. Był Arsen Lupin - ale kryminalista to czy detektyw? W każdym razie nie w moim guście. Był młody dziennikarz Rouletabille z „Tajemnicy żółtego pokoju” - takiego właśnie człowieka chciałabym wymyślić - kogoś, kto przedtem nie występował w powieściach kryminalnych. Kogo mogłabym wziąć? Ucznia? Raczej z trudem. Naukowca? Co ja wiedziałam o naukowcach? Potem na myśl mi przyszli belgijscy uchodźcy. W naszej parafii w Tor mieszkała ich cała kolonia. Kiedy przyjechali, spotkali się z powszechną sympatią i współczuciem. Ludzie znosili im meble, żeby mieli czym urządzić mieszkania, i wszyscy wychodzili ze skóry, by się biedacy czuli jak najlepiej. Po czym nastąpiła normalna reakcja, gdy uciekinierzy zamiast okazywać wielką wdzięczność narzekali na to czy na tamto. Nie uwzględniono faktu, że musieli się czuć oszołomieni w obcym kraju. W większości byli to nieufni wieśniacy i najmniej ze wszystkiego życzyli sobie zaproszeń na herbatę albo odwiedzania ich w domu. Chcieli, żeby dano im spokój i żeby mogli trzymać się na uboczu, oszczędzać każdy pens, kopać swoje ogródki i po swojemu je uprawiać.
Dlaczego nie mogłabym zrobić detektywem Belga? - pomyślałam. Są tu uciekinierzy różnego rodzaju. A może to uciekinier, który jest oficerem policji? Emerytowany oficer policji? Niezbyt młody. Popełniłam tu wielki błąd. W rezultacie wymyślony przeze mnie detektyw musiałby mieć teraz dobrze ponad sto lat.
W każdym razie zdecydowałam się na detektywa Belga. Pozwoliłam mu dorastać pomaleńku do swojej roli. Powinien być inspektorem, tak żeby dysponował pewną wiedzą o przestępstwach. Będzie pedantyczny, bardzo schludny, rozmyślałam uprzątając swój pokój z mnóstwa niechlujnie wyglądających rupieci. Nieduży, schludny jegomość. Miałam go przed oczami - niedużego, schludnego jegomościa, wiecznie coś porządkującego, lubiącego, żeby rzeczy były do pary i kanciaste, a nie okrągłe. I musi być bardzo bystry - powinien mieć szare komórki - to dobre sformułowanie, muszę je zapamiętać. Tak, będzie miał szare komórki. Nazywać się musi jakoś wspaniale, tak jak Sherlock Holmes i jego rodzina. Kto był jego bratem? Mycroft Holmes.
A gdyby mojemu niedużemu jegomościowi dać na imię Herkules? Przy jego niewielkim wzroście, Herkules to dobre imię. Większych trudności przysporzyło mi nazwisko. Nie wiem, dlaczego w końcu zdecydowałam się na nazwisko Poirot, czy przyszło mi po prostu do głowy, czy też zobaczyłam je w jakiejś gazecie albo gdzieś indziej - dość że je miałam. Dobrze wyglądało razem z imieniem Hercule, nie Herkules - Hercule Poirot. To już zdecydowane, i chwała Bogu.

Teraz musiałam wymyślić nazwiska dla innych - lecz to było już mniej ważne. Alfred Inglethorpe - całkiem niezłe, pasuje do czarnej brody. Dodałam kilka dalszych postaci. Męża i atrakcyjną żonę nie żyjących ze sobą. Potem dla rozwinięcia całej intrygi fałszywe tropy. Jak wszyscy początkujący pisarze usiłowałam upchnąć za dużo wątków w jednej książce. Zrobiło się zbyt wiele fałszywych tropów - takie mnóstwo spraw do rozwiązania, że w efekcie cała historia mogła się stać nie tylko trudna do rozwikłania, lecz także trudna do czytania.
W wolnych chwilach pałętały mi się po głowie fragmenty mojej powieści. Ustaliłam już początek, koniec miałam wymyślony, natomiast środek stwarzał mi trudności. Wplątałam w akcję Hercule’a Poirota w sposób naturalny i prawdopodobny. Należało jednak znaleźć jakieś preteksty do włączenia w nią innych osób. Wszystko to musiałam jeszcze rozwiązać.
W domu byłam nieobecna duchem. Mama stale mnie indagowała, dlaczego nie odpowiadam na pytania albo odpowiadam nie a propos. Kilkakrotnie źle dorobiłam spruty kawałek roboty na drutach Cioci-babci, zapominałam o wielu rzeczach, które miałam zrobić i wysłałam parę listów na zły adres. Nadszedł jednak czas, gdy poczułam, że wreszcie mogę zacząć pisanie. Powiedziałam o tym mamie. Jak zwykle żywiła całkowitą pewność, że jej córka potrafi zrobić wszystko.
- Och tak? Powieść kryminalna? To będzie dla ciebie przyjemna zmiana, prawda? Zabieraj się więc do roboty - rzekła.
Niełatwo przyszło mi urwać dużo czasu, ale jakoś dawałam sobie radę. Miałam nadal starą maszynę do pisania - tę, która należała kiedyś do Madge - i tłukłam w nią, przepisując napisaną uprzednio ręcznie pierwszą wersję. Przepisywałam każdy rozdział, jak tylko go skończyłam. Charakter pisma miałam wtedy lepszy i rękopis był całkiem czytelny. Bardzo ekscytowałam się tą nową próbą. Do pewnego momentu wszystko mnie bawiło. Potem jednak zmęczyłam się okropnie i wpadłam w zły humor. Jak się okazało, pisanie miało i na mnie taki wpływ. Ponadto zaczynałam się zaplątywać w partii środkowej powieści i zamiast być panią sytuacji, stawałam się niewolnicą perypetii. Wtedy mama dała mi dobrą radę.
- Jak daleko jesteś? - spytała.
- Myślę, że gdzieś w połowie.
- Jeśli naprawdę chcesz skończyć książkę, to będziesz musiała to zrobić podczas swojego urlopu.
- Nie zamierzałam się tym zajmować w czasie wakacji.
- Tak, ale myślę, że powinnaś podczas urlopu gdzieś wyjechać i pisać, kiedy nic ci nie będzie przeszkadzać.
Zastanowiłam się nad tą propozycją. Dwa tygodnie czasu i żadnych przeszkód. To byłoby rzeczywiście wspaniałe.
- Dokąd chcesz pojechać? - dopytywała się mama. - Może do Dartmoor?
- Tak - odparłam zachwycona. - Dartmoor to właśnie to, czego mi potrzeba.
Pojechałam zatem do Dartmoor. Zarezerwowałam sobie pokój w hotelu Moorland w Hay Tor. Był to duży, ponury hotel z mnóstwem pokojów. Niewiele osób w nim mieszkało. Nie wydaje mi się, żebym z kimkolwiek zamieniła choćby parę słów - odwróciłoby to moją uwagę od tego, co robiłam. Pisałam pilnie przez całe przedpołudnie, aż bolała mnie ręka. Potem zjadałam lunch, czytając książkę. Następnie ruszałam na długą przechadzkę na wrzosowisk.’, na kilka godzin. Myślę, że to wtedy nauczyłam się kochać wrzosowiska. Uwielbiałam skaliste pagórki i wrzosy, i dziksze zakątki, z dala od dróg. Wszyscy, którzy tam zjeżdżali - a nie było wielu letników podczas wojny - koncentrowali się wokół samego Hay Tor, ja natomiast opuszczałam miasteczko i wyprawiałam się na samotne wędrówki po okolicy. Szłam i mówiłam do siebie, jakby odgrywając następny rozdział, który zamierzałam napisać; przemawiałam w imieniu Johna do Mary i w imieniu Mary do Johna, jako Evelyn do jej chlebodawcy i tak dalej. Całkiem mnie to podniecało. Potem wracałam do hotelu, zjadałam kolację, padałam na łóżko i spałam prawie dwanaście godzin. Rano wstawałam i znów pisałam z pasją przez całe przedpołudnie.
Ukończyłam drugą połowę książki albo prawie - w ciągu dwu tygodni urlopu. Oczywiście to jeszcze nie był koniec. Musiałam przerobić znaczną jej część - przede wszystkim nadmiernie zagmatwany środek. Niemniej ostatecznie dobrnęłam do końca i moje dzieło sprawiało mi umiarkowaną satysfakcję. To znaczy powieść z grubsza przedstawiała się tak, jak sobie życzyłam. Wiedziałam, że mogłaby być o wiele lepsza, ale nie miałam pojęcia, w jaki sposób ją ulepszyć, wobec czego musiałam na tym poprzestać. Od nowa napisałam kilka okropnie napuszonych rozdziałów dotyczących Mary i Johna, jej męża, którzy rozstali się z powodu jakiegoś głupstwa, a których ja chciałam koniecznie zmusić, żeby na końcu znowu się zeszli, i w ten sposób wprowadzić wątek miłosny. Ja sama zawsze uważałam miłosne historie w powieściach kryminalnych za straszne nudziarstwa. Miłość, moim zdaniem, to domena romansów. Wtłaczanie miłosnego wątku do czegoś, co powinno być procesem naukowym, sprzeciwiało się moim gustom. Jednakże w owych czasach w powieściach kryminalnych zawsze musiał być wątek miłosny. No to i był. Robiłam, co mogłam, dla Johna i Mary, niemniej i tak wypadli blado. Dałam potem komuś swój maszynopis do przepisania na czysto, a doszedłszy ostatecznie do wniosku, że nie mogę już niczego więcej ze swoją powieścią zrobić, posłałam ją do wydawców - Hoddera i Stoughtona - którzy zresztą wkrótce ją odesłali. Było to jednoznaczne odrzucenie, bez najmniejszych osłonek. Wcale mnie to nie zdziwiło, bo nie spodziewałam się sukcesu, niemniej na tym nie poprzestałam - wyekspediowałam maszynopis do innego wydawcy.

Agatha Christie "Autobiografia".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz