Konkretna myśl o napisaniu powieści kryminalnej zrodziła się we mnie, gdy pracowałam w aptece. Pomysł tkwił mi w głowie od momentu rzuconego przez Madge wyzwania - a obecne moje zajęcie sprzyjało takim zamysłom. Inaczej niż przy pielęgnowaniu chorych, gdzie zawsze jest coś do zrobienia, tu po okresie intensywnej pracy następował okres leniuchowania. Czasami na dyżurach popołudniowych bywałam sama i nie miałam nic do roboty, siedziałam więc bezczynnie. Po upewnieniu się, że słoje z różnymi specyfikami leczniczymi są pełne, mogłaś robić, co chciałaś, nie wolno było tylko opuszczać apteki.
Zaczęłam się zastanawiać, jaki rodzaj powieści
kryminalnej należałoby wybrać. Miałam do czynienia z truciznami, a zatem w tej
sytuacji może naturalne wydawałoby się wybranie śmierci przez otrucie.
Skoncentrowałam się na jednym fakcie, który wyglądał obiecująco i dawał różne
możliwości. Bawiłam się tym pomysłem, podobał mi się i ostatecznie go
zaakceptowałam. Teraz zaczęłam zastanawiać się nad bohaterami powieści. Kto
miał zostać otruty? Kto to zrobi? Kiedy? Gdzie? Jak? Dlaczego? No i nad całą
resztą. Powinno to być morderstwo poniekąd intymne, ze względu na specyficzny
sposób, w jaki go popełniono. Wszystko musi się odegrać w rodzinie, że tak
powiem. Oczywiście musi też być jakiś detektyw. W owym czasie hołdowałam
tradycji Sherlocka Holmesa, rozważałam więc sprawę detektywów. Naturalnie nie
takich samych jak Sherlock Holmes - muszę stworzyć własnego, ale on też będzie
mieć przyjaciela, pewnego rodzaju obiekt kpin czy poniekąd popychadło - to nie
będzie wcale trudne. Wróciłam do obmyślania innych postaci. Kto ma zostać
zamordowany? Mąż mógłby zamordować swoją żonę, to jednak chyba morderstwo
najczęściej spotykane. Mogłabym naturalnie wymyślić jakieś niezwykłe morderstwo
i niezwykły motyw, lecz to mi nie odpowiadało ze względów artystycznych. Istota
dobrego kryminału polega przecież na tym, że jego sprawcą musi być ktoś
oczywisty, a przy tym z tego czy innego powodu okaże się, że nie jest wcale
taki oczywisty, bo nie mógł chyba popełnić tego morderstwa. A jednak je
popełnił. W tym miejscu się zagubiłam, zabrałam się więc do przygotowania paru
dodatkowych butli płynu do dezynfekcji ran, żeby następnego dnia mieć więcej
wolnego czasu.
Przez jakiś czas zabawiałam się obmyślaniem
swojej powieści. Stopniowo zaczęła nabierać kształtu. Teraz już widziałam mordercę. Powinien mieć
wygląd raczej złowróżbny. Będzie nosić czarną brodę - wydawała mi się wówczas
czymś złowieszczym. Niedawno zamieszkali koło nas pewni znajomi: on nosił
czarną brodę, a jego żona była od niego starsza i niezmiernie bogata. Tak, to
mogłoby służyć jako kanwa. Rozważałam to przez jakiś czas. Mogłoby być kanwą,
ale mnie nie zadowalało. Wspomniany brodacz nigdy by nikogo nie zamordował,
tego byłam pewna. A zatem zrezygnowałam z nich i zdecydowałam raz na zawsze, że
nie ma sensu myśleć o rzeczywistych ludziach - trzeba stworzyć własne postaci.
Jako punkt wyjścia można wziąć osoby widziane na przykład w tramwaju, w
pociągu, czy w restauracji, bo da się z nich wykreować własnych bohaterów.
I rzeczywiście, nazajutrz jadąc tramwajem
zobaczyłam właśnie to, czego potrzebowałam: jakiś jegomość z czarną brodą
siedział obok starszej pani, a ta skrzeczała jak sroka. Nie sądziłam, żeby
odpowiadała mi ona, za to on nadawał się znakomicie do moich celów. W pewnej od
nich odległości siedziała duża, krzepka niewiasta i rozprawiała głośno o
cebulkach wiosennych kwiatów. Podobał mi się też jej wygląd. A może ją włączyć
do mojej powieści? Wysiadłam z tramwaju zakonotowawszy sobie całą trójkę w
pamięci z zamiarem popracowania jeszcze nad nią. Krocząc po Barton Road
mruczałam coś pod nosem zupełnie jak w czasach zabawy w Kocięta.
Wkrótce naszkicowałam sobie z grubsza
poszczególne postaci. Była wśród nich zażywna jejmość - nawet znałam jej imię:
Evelyn. Mogła to być uboga krewna, ogrodniczka czy osoba do towarzystwa,
ewentualnie gospodyni. W każdym razie postanowiłam ją zatrzymać. Następnie
jegomość z czarną brodą, o którym nadal niewiele wiedziałam, prócz tego, że
nosił brodę, a to doprawdy trochę za mało. A może nie za mało? Tak, chyba
akurat, bo przecież będzie się patrzyć na niego z zewnątrz, czyli widać będzie
tylko to, co on zechce pokazać, a nie to, jaki naprawdę jest - to powinien być
właśnie klucz do tajemnicy. Starsza żona zostanie zamordowana raczej z powodu
swoich pieniędzy niż cech charakteru, wobec tego nie jest specjalnie ważna.
Teraz zaczęłam szybko dodawać następne osoby. Syn? Córka? A może siostrzeniec?
Trzeba mieć wielu podejrzanych. Rodzina wychodziła mi nieźle.
Zostawiłam ich na jakiś czas, żeby dojrzewali,
i poświęciłam uwagę detektywowi. Kogo mogłabym mieć jako detektywa? Dokonałam
przeglądu detektywów, których spotykałam i podziwiałam w różnych książkach. Był
tam Sherlock Holmes, jedyny w swoim rodzaju - z nim nigdy nie mogłabym
rywalizować. Był Arsen Lupin - ale kryminalista to czy detektyw? W każdym razie
nie w moim guście. Był młody dziennikarz Rouletabille z „Tajemnicy żółtego
pokoju” - takiego właśnie człowieka chciałabym wymyślić - kogoś, kto przedtem
nie występował w powieściach kryminalnych. Kogo mogłabym wziąć? Ucznia? Raczej
z trudem. Naukowca? Co ja wiedziałam o naukowcach? Potem na myśl mi przyszli
belgijscy uchodźcy. W naszej parafii w Tor mieszkała ich cała kolonia. Kiedy
przyjechali, spotkali się z powszechną sympatią i współczuciem. Ludzie znosili
im meble, żeby mieli czym urządzić mieszkania, i wszyscy wychodzili ze skóry,
by się biedacy czuli jak najlepiej. Po czym nastąpiła normalna reakcja, gdy
uciekinierzy zamiast okazywać wielką wdzięczność narzekali na to czy na tamto.
Nie uwzględniono faktu, że musieli się czuć oszołomieni w obcym kraju. W
większości byli to nieufni wieśniacy i najmniej ze wszystkiego życzyli sobie
zaproszeń na herbatę albo odwiedzania ich w domu. Chcieli, żeby dano im spokój
i żeby mogli trzymać się na uboczu, oszczędzać każdy pens, kopać swoje ogródki
i po swojemu je uprawiać.
Dlaczego nie mogłabym zrobić detektywem Belga?
- pomyślałam. Są tu uciekinierzy różnego rodzaju. A może to uciekinier, który
jest oficerem policji? Emerytowany oficer policji? Niezbyt młody. Popełniłam tu
wielki błąd. W rezultacie wymyślony przeze mnie detektyw musiałby mieć teraz
dobrze ponad sto lat.
W każdym razie zdecydowałam się na detektywa
Belga. Pozwoliłam mu dorastać pomaleńku do swojej roli. Powinien być
inspektorem, tak żeby dysponował pewną wiedzą o przestępstwach. Będzie
pedantyczny, bardzo schludny, rozmyślałam uprzątając swój pokój z mnóstwa
niechlujnie wyglądających rupieci. Nieduży, schludny jegomość. Miałam go przed
oczami - niedużego, schludnego jegomościa, wiecznie coś porządkującego,
lubiącego, żeby rzeczy były do pary i kanciaste, a nie okrągłe. I musi być
bardzo bystry - powinien mieć szare komórki - to dobre sformułowanie, muszę je
zapamiętać. Tak, będzie miał szare komórki. Nazywać się musi jakoś wspaniale,
tak jak Sherlock Holmes i jego rodzina. Kto był jego bratem? Mycroft Holmes.
A gdyby mojemu niedużemu jegomościowi dać na
imię Herkules? Przy jego niewielkim wzroście, Herkules to dobre imię. Większych
trudności przysporzyło mi nazwisko. Nie wiem, dlaczego w końcu zdecydowałam się
na nazwisko Poirot, czy przyszło mi po prostu do głowy, czy też zobaczyłam je w
jakiejś gazecie albo gdzieś indziej - dość że je miałam. Dobrze wyglądało razem
z imieniem Hercule, nie Herkules - Hercule Poirot. To już zdecydowane, i chwała
Bogu.
Teraz musiałam wymyślić nazwiska dla innych -
lecz to było już mniej ważne. Alfred Inglethorpe - całkiem niezłe, pasuje do
czarnej brody. Dodałam kilka dalszych postaci. Męża i atrakcyjną żonę nie
żyjących ze sobą. Potem dla rozwinięcia całej intrygi fałszywe tropy. Jak
wszyscy początkujący pisarze usiłowałam upchnąć za dużo wątków w jednej
książce. Zrobiło się zbyt wiele fałszywych tropów - takie mnóstwo spraw do
rozwiązania, że w efekcie cała historia mogła się stać nie tylko trudna do
rozwikłania, lecz także trudna do czytania.
W wolnych chwilach pałętały mi się po głowie
fragmenty mojej powieści. Ustaliłam już początek, koniec miałam wymyślony,
natomiast środek stwarzał mi trudności. Wplątałam w akcję Hercule’a Poirota w
sposób naturalny i prawdopodobny. Należało jednak znaleźć jakieś preteksty do
włączenia w nią innych osób. Wszystko to musiałam jeszcze rozwiązać.
W domu byłam nieobecna duchem. Mama stale mnie
indagowała, dlaczego nie odpowiadam na pytania albo odpowiadam nie a propos.
Kilkakrotnie źle dorobiłam spruty kawałek roboty na drutach Cioci-babci, zapominałam
o wielu rzeczach, które miałam zrobić i wysłałam parę listów na zły adres.
Nadszedł jednak czas, gdy poczułam, że wreszcie mogę zacząć pisanie.
Powiedziałam o tym mamie. Jak zwykle żywiła całkowitą pewność, że jej córka
potrafi zrobić wszystko.
- Och tak? Powieść kryminalna? To będzie dla
ciebie przyjemna zmiana, prawda? Zabieraj się więc do roboty - rzekła.
Niełatwo przyszło mi urwać dużo czasu, ale
jakoś dawałam sobie radę. Miałam nadal starą maszynę do pisania - tę, która
należała kiedyś do Madge - i tłukłam w nią, przepisując napisaną uprzednio
ręcznie pierwszą wersję. Przepisywałam każdy rozdział, jak tylko go skończyłam.
Charakter pisma miałam wtedy lepszy i rękopis był całkiem czytelny. Bardzo
ekscytowałam się tą nową próbą. Do pewnego momentu wszystko mnie bawiło. Potem
jednak zmęczyłam się okropnie i wpadłam w zły humor. Jak się okazało, pisanie
miało i na mnie taki wpływ. Ponadto zaczynałam się zaplątywać w partii
środkowej powieści i zamiast być panią sytuacji, stawałam się niewolnicą perypetii.
Wtedy mama dała mi dobrą radę.
- Jak daleko jesteś? - spytała.
- Myślę, że gdzieś w połowie.
- Jeśli naprawdę chcesz skończyć książkę, to
będziesz musiała to zrobić podczas swojego urlopu.
- Nie zamierzałam się tym zajmować w czasie
wakacji.
- Tak, ale myślę, że powinnaś podczas urlopu
gdzieś wyjechać i pisać, kiedy nic ci nie będzie przeszkadzać.
Zastanowiłam się nad tą propozycją. Dwa
tygodnie czasu i żadnych przeszkód. To byłoby rzeczywiście wspaniałe.
- Dokąd chcesz pojechać? - dopytywała się mama.
- Może do Dartmoor?
- Tak - odparłam zachwycona. - Dartmoor to
właśnie to, czego mi potrzeba.
Pojechałam zatem do Dartmoor. Zarezerwowałam
sobie pokój w hotelu Moorland w Hay Tor. Był to duży, ponury hotel z mnóstwem
pokojów. Niewiele osób w nim mieszkało. Nie wydaje mi się, żebym z kimkolwiek
zamieniła choćby parę słów - odwróciłoby to moją uwagę od tego, co robiłam.
Pisałam pilnie przez całe przedpołudnie, aż bolała mnie ręka. Potem zjadałam
lunch, czytając książkę. Następnie ruszałam na długą przechadzkę na
wrzosowisk.’, na kilka godzin. Myślę, że to wtedy nauczyłam się kochać
wrzosowiska. Uwielbiałam skaliste pagórki i wrzosy, i dziksze zakątki, z dala
od dróg. Wszyscy, którzy tam zjeżdżali - a nie było wielu letników podczas
wojny - koncentrowali się wokół samego Hay Tor, ja natomiast opuszczałam
miasteczko i wyprawiałam się na samotne wędrówki po okolicy. Szłam i mówiłam do
siebie, jakby odgrywając następny rozdział, który zamierzałam napisać;
przemawiałam w imieniu Johna do Mary i w imieniu Mary do Johna, jako Evelyn do
jej chlebodawcy i tak dalej. Całkiem mnie to podniecało. Potem wracałam do
hotelu, zjadałam kolację, padałam na łóżko i spałam prawie dwanaście godzin.
Rano wstawałam i znów pisałam z pasją przez całe przedpołudnie.
Ukończyłam drugą połowę książki albo prawie - w
ciągu dwu tygodni urlopu. Oczywiście to jeszcze nie był koniec. Musiałam
przerobić znaczną jej część - przede wszystkim nadmiernie zagmatwany środek.
Niemniej ostatecznie dobrnęłam do końca i moje dzieło sprawiało mi umiarkowaną
satysfakcję. To znaczy powieść z grubsza przedstawiała się tak, jak sobie
życzyłam. Wiedziałam, że mogłaby być o wiele lepsza, ale nie miałam pojęcia, w
jaki sposób ją ulepszyć, wobec czego musiałam na tym poprzestać. Od nowa
napisałam kilka okropnie napuszonych rozdziałów dotyczących Mary i Johna, jej
męża, którzy rozstali się z powodu jakiegoś głupstwa, a których ja chciałam
koniecznie zmusić, żeby na końcu znowu się zeszli, i w ten sposób wprowadzić
wątek miłosny. Ja sama zawsze uważałam miłosne historie w powieściach
kryminalnych za straszne nudziarstwa. Miłość, moim zdaniem, to domena romansów.
Wtłaczanie miłosnego wątku do czegoś, co powinno być procesem naukowym,
sprzeciwiało się moim gustom. Jednakże w owych czasach w powieściach
kryminalnych zawsze musiał być wątek miłosny. No to i był. Robiłam, co mogłam,
dla Johna i Mary, niemniej i tak wypadli blado. Dałam potem komuś swój
maszynopis do przepisania na czysto, a doszedłszy ostatecznie do wniosku, że
nie mogę już niczego więcej ze swoją powieścią zrobić, posłałam ją do wydawców
- Hoddera i Stoughtona - którzy zresztą wkrótce ją odesłali. Było to
jednoznaczne odrzucenie, bez najmniejszych osłonek. Wcale mnie to nie zdziwiło,
bo nie spodziewałam się sukcesu, niemniej na tym nie poprzestałam - wyekspediowałam
maszynopis do innego wydawcy.
Agatha Christie "Autobiografia".
Agatha Christie "Autobiografia".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz