środa, 17 października 2012

Julio: (nie)prawdopodobne spotkania

Technika polegała na oznaczeniu tylko dzielnicy i po­ry. Lubili wyzywać los, ryzykować, że nie spotkają się i spędzą dzień zasmuceni w kawiarni lub na jakimś placu, czytając „jedną książkę więcej”. Teoria „jednej książki wię­cej” należała do Oliveiry, Maga przejęła ją wyłącznie przez osmozę, w rzeczywistości dla niej była to bowiem zawsze „jedna książka mniej”, jak gdyby musiała zaspokoić olb­rzymie pragnienie i w nieograniczonym (sytuującym się między trzema a pięcioma latami) okresie czasu przeczytać opera omnia Goethego, Homera, Dylana Thomasa, Mauriaca, Faulknera, Baudelaire'a, Roberta Arlta, świętego Augustyna i tych wszystkich, których nazwiska zaskakiwały ją w czasie klubowych konwersacji. Na co Oliveira odpowiadał pogard­liwym wzruszeniem ramion i zaczynał mówić o deformacjach znad La Płaty, o rasie czytelników full-time, o bibliotekach pełnych przemądrzałych bas-bleu, niewiernych ani słońcu, ani miłości, o domach, z których woń farby drukarskiej wygoni­ła wesoły zapach czosnku. W owym czasie sam niewiele czytał, zajęty patrzeniem na drzewa, sznurkami leżącymi na ziemi, pożółkłymi filmami z iluzjonu i kobietami z Dzielnicy Łacińskiej. Jego nieokreślone ciągoty intelektualne rozłaziły się w bezpożytecznych medytacjach, tak że kiedy Maga prosiła go o pomoc, pytała o jakąś datę, wytłumaczenie, robił to niechętnie, jak coś niepotrzebnego. „Bo ty to już wiesz” - mówiła dotknięta. Wtedy wykazywał jej różnicę pomiędzy „wiedzieć” a „rozumieć” i proponował ćwiczenie się w sa­modzielnym myśleniu, czego nie chciała; doprowadzało ją to do rozpaczy.
Zgodni, że na tym terenie nie spotkają się nigdy, umawiali się w mieście i prawie zawsze się spotykali, a spotkania te były nieraz tak nieprawdopodobne, że po raz nie wiem który Oliveira zastanawiał się nad teorią prawdopodobieństwa, nicując ją na wszystkie strony.
Było niemożliwe, żeby Maga zdecydowała się skręcić na rue de Vaugirard akurat w tym samym momencie, w którym on o pięć ulic dalej rezygnował z pójścia prosto ulicą de Buci i bez żadnego powodu skręcał w kierunku rue Monsieur-le-Prince, wlokąc się powoli aż do chwili, gdy nagle poznawał ją przed jakąś witryną, zatopioną w kontem­placji wypchanej małpki.
Siedząc w kawiarni, drobiazgowo rekonstruowali swoje marszruty, nagłe zwroty, usiłując wytłumaczyć je - zawsze bezskutecznie - telepatią. Bo przecież udało im się spotkać w labiryncie ulic (to udawało im się prawie zawsze!), więc śmiali się do rozpuku, przekonani, że są obdarzeni jakąś nadprzyrodzoną siłą, Oliveirę fascynowały bzdury, które plotła Maga, jej spokojna pogarda dla najelementarniejszych wyliczeń. To, co dla niego było analizą prawdopodobień­stwa, kwestią wyboru lub po prostu różdżkarstwem - dla niej zmieniało się zawsze w fatalizm.
- A gdybyś mnie nie była spotkała? - pytał.
- No, ale cię właśnie spotkałam...
Niewytłumaczalnie odpowiedź unieszkodliwiała pytanie, wykazywała ubóstwo jego logicznych sprężyn. Po takim zdarzeniu Oliveira czuł się zdolniejszy do walki z jej przesą­dami na temat lektur, Maga zaś - paradoksalnie - bun­towała się przeciw jego pogardzie dla szkolnych wiadomości.
Tak to sobie żyli Punch i Judy, przyciągając się i od­pychając jak należy, o ile nie chce się, aby miłość stwardniała na metal albo zmieniła się w romans bez słów. Ale miłość, takie słowo...

Julio Cortazar "Gra w klasy", Wydawnictwo Literackie.

6 komentarzy:

  1. Niezwykły fragment.

    OdpowiedzUsuń
  2. W czasach licealnych "Gra w klasy" była dla mnie książką kultową. Czytałam nie wiem, ile razy. I po kolei, i wg klucza Cortazara, i na wyrywki. Miałam egzemplarz w zielonej okładce, porwany wręcz na kawałki, pokreśony, z moimi dopiskami...
    Wróciłam do tego po latch i... ogromne rozczarowanie. Czym się zachwycałam. To się nie da czytać! Ale może to książka wyłącznie dla licealistów?:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, nie jest to moja ulubiona książka Cortazara, jedna z pierwszych tego autora przeze mnie przeczytanych, nie spodobała mi się, było to w czasach pierwszego roku studiów, ale bardzo dawno temu, uważałem, że może jestem za głupi, albo mam inną wrażliwość, aby to zrozumieć. Cortazar był popularny w Polsce w latach 70-tych, Gra w klasy była niemal Biblią zafascynowanych literaturą iberoamerykańską i realizmem magicznym. Osobiście uwielbiam jego opowiadania i inne przewrotne krótkie formy, tu go doskonale rozumiem. Jednak trudno się nie zgodzić, że Gra zawiera sporo pięknych tekstów i fragmentów, ale tylko fragmentów, bo taka to książka.

      Usuń
    2. No właśnie, ja chodziłam do liceum w końcówce lat 70. Stąd - Cortazar i inni pisarze z Ameryki Pd.
      Snobowano się na ich czytanie. Była wówczas taka specjalna seria wydawnicza prezentująca ich twórczość. Ile się tego naczytałam!
      Ale teraz, po latach, widzę, że mogę nadal powracać do Marqueza (dodam, że "100 lat samotności" było wydane inaczej, w "bialej" serii PIW-u) i to nie całego, mogę też czytać Llosę (głównie "stary" Llosa mi się podoba, jak np. "Pantaleon i wizytantki", przezabawna rzecz o wojskowym burdelu) i właściwie nic więcej. Zestarzało się to pisarstwo strasznie. Potem doszła jeszcze Isabel Allende, ale ona raczej uprawia literaturę rozrywkową.

      Usuń
    3. Będę się jednak, jak małe dziecko, upierał, że jego opowiadania i różne tam krótkie formy, np. O kronopiach i famach, w ogóle się nie zestarzały. Odpowiada mi jego poczucie fantastyczności, sposób patrzenia na świat, często z poczuciem humoru, chociaż on przewrotnie twierdzi, że ma je mniejsze niż niejeden z czytelników. I zgadzam się w całej rozciągłości, że Gry w klasy nie da się czytać, nie jest książką przyjazną czytelnikowi. Sam Cortazar dawał w niej do zrozumienia, jakich czytelników chce, jacy powinni być czytelnicy jego książki/-żek, wyśmiewając trochę czytanie romansów, czy innych książek tylko dla samej opowiadanej historii. Llosę bardzo lubię, ale też tylko starsze rzeczy, np. Ciotka Julia i skryba, Kto zabił Palomina Molero?, Pantaleon i wizytantki. Allende znam tylko Dom duchów. Marqueza lubię bardziej "Miłość w czasach zarazy, Opowiadania, chociaż swego czasu zachwyciłem się Sto lat samotności, przez jakiś czas chodziłem po mieście i w głowie miałem myśli z tej powieści, nazwiska, sceny, tyle, że mi trochę już przeszło, może gdybym nie przeczytał Miłości w czasach zarazy. :)

      Usuń
    4. A rzeczywiście, "Kronopie i famy", bardzo sympatyczne opowiastki, pamiętam, pamiętam. Myślę, że nadal dałoby się to czytać. W ogóle, kiedyś lubiłam też "zwykłe" opowiadania Cortazara i ich zaskakujące puenty. Szczególnie takie jedno, o dziewczynie wyrabiającej cukierki, wręcz surrealistyczne...
      "Ciotkę Julię i skrybę" Llosy też lubię (film był również).
      A co do "Miłości w czasach zarazy" to jakoś nie zrobiła na mnie wrażenia. "Sto lat..." Marqueza czytałam natomiast z 10. razy. A może więcej? Miałam nawet kartkę z rozpisaną genealogią rodu Buendiów.

      Usuń