Przygotowałem się na wszystko; nie tylko na śmierć; także na więcej i na co innego - na wszystko. Kto
w tych dniach nie rozlicza się z życiem, jest jak dziecko. Wszystko,
ale to absolutnie wszystko należy traktować tak, jakby było tylko
wspomnieniem: ognisko domowe, dom, Budapeszt, Europę, pracę, nawet
życie. Każdy dzień? - nie, każda minuta jest darem. Świszczę lodowaty
wiatr, za tydzień Boże Narodzenie. Usiądźże w swych łatanych spodniach
albo i gołym tyłkiem na zamarzniętej ziemi. Teraz nareszcie jesteś w domu. Tym jesteś, to jest twoje miejsce w świecie, tyle znaczysz. To delikatne wahadło, które wskazuje stan równowagi mego życia, bliżej jest teraz we mnie śmierci niż życia. Prawdziwym
znakiem wyższej świadomości jest dla mnie cierpliwość. To, jak człowiek
zwraca się z cierpliwością ku przerażającym i wspaniałym komediom tego
świata. Jak cierpliwie przygląda się koszmarom i radościom. Tę
cierpliwość daje tylko mądrość. Nie zawsze jest to mądrość wiedzy;
czasem jedynie mądrość serca. „Jedynie?..." Pewnie to więcej niż mądrość
umysłu. Popołudnie przed jutrzejszą wigilią. Będzie to Boże
Narodzenie, o którym spiker radia angielskiego mówił w popołudniowym
komunikacie jako o „najtragiczniejszym Bożym Narodzeniu w historii Węgier". Miał rację, tak jest w istocie.
My przeżywamy Boże
Narodzenie na linii frontu, w sytuacji nieprawdopodobnej jak ze snu.
Naprzeciw nas Vac, w którym stoją Rosjanie; nie wiemy, jak wygląda tam
teraz życie, ale przez Dunaj słychać dzwony Vacu. Od strony Fótu już
drugi dzień dobiegają odgłosy zaciętych walk. Przed południem
naciągnąłem wody, potem zbierałem chrust. Po południu, w głębokiej
ciszy, której nie zakłóca głos armat -raczej tylko wypełnia ją ponurą
monotonią- wyruszam na przechadzkę w stronę Tahi. Szosa jest pusta. Tahi
od czasu do czasu ostrzeliwują od strony Vacu. Wzdłuż drogi wszędzie
zasypane śniegiem rowy strzeleckie, puste, jakby przygotowane na masowe
mogiły. Cała okolica czeka na wojnę, która jest tuż, nawet nie w
pobliżu, ale tuż. To już nie jest krajobraz, tylko „teren walk", także
oficjalnie. Widziałem te strony w szacie wiosennej, letniej i
jesiennej; i widzę je teraz w zimowej nagości, poorane bliznami okopów.
Widziałem je zalane słońcem, dojrzałe, bogate, łagodne. Teraz okolica
jest poważna i wynędzniała jak ludzki szkielet, pełna niemego tragizmu.
Tylko
prawdziwie biedni ludzie mają w sobie niewymuszoną, naturalną
serdeczność. Sąsiad ogrodnik nagle przynosi rano litr mleka w prezencie;
posyła je jego żona jako „podarek od Jezuska". Winem, tytoniem,
migdałami i rodzynkami odwzajemniam tę serdeczność, która sprawiła mi
teraz większą radość niż wszystkie prezenty, jakie w przeszłości
kiedykolwiek otrzymałem-przy tej okazji. Ogrodnik i jego żona są
serdeczni, ludzcy, ponieważ są jednocześnie tak bardzo biedni, że mogą
sobie pozwolić na luksus ludzkiego odruchu. Kto posiada jeszcze
cokolwiek, szczerzy na innych zęby jak chomik.
Boże Narodzenie.
Pełnia, pejzaż czysty i mroźny. Wieczorem idę do miejscowego kościółka.
Wokół budyneczku niemieckie skrzynie z amunicją, samochody ciężarowe,
uzbrojona straż. To sytuacja, o której niemiecki komunikat frontowy
powie później: „wróg znów ostrzeliwał kościoły i szpitale". Kościółek
jest pusty. Niebo, jak niebo Pascala, skrzy się i przeraźliwie milczy.
Czasem błyśnie na nim czerwona czy żółta rakieta, dziwne wigilijne zimne
ognie. Na zamarzłej szosie w drodze powrotnej słyszę, że ktoś śpiewa
francuską piosenkę. Około dziewiątej gaśnie światło. A potem
rozpoczyna się grzmiący atak na przeciwległym brzegu, nieprzerwany ogień
z ciężkich dział. Ten dziki chór wigilijny trwa do północy. Nasz mały
domek na wzgórzu trzęsie się ze strachu wraz z całą okolicą. Długo
siedzę w ciemności. Pewnie przydarzy mi się jeszcze wiele
nieoczekiwanych, podłych i wspaniałych rzeczy; ale jestem pewien, że już
nic nie będzie mnie w stanie naprawdę zaskoczyć. Czekając na
Rosjan w nieprzerwanym grzmieniu dział, stwierdzamy z L., że w ciągu
ostatnich miesięcy oboje posiwieliśmy. Lecz nie „ze strachu", nie; po
prostu czas zrobił swoje. Dziwna wokół nas cisza, w samym środku burzy.
Sandor Marai "Dziennik".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz