niedziela, 7 października 2012

Boże Narodzenie na lini frontu

Przygotowałem się na wszystko; nie tylko na śmierć; także na więcej i na co innego - na wszystko. Kto w tych dniach nie rozlicza się z życiem, jest jak dziecko. Wszystko, ale to absolutnie wszystko należy traktować tak, jakby było tylko wspomnieniem: ognisko domowe, dom, Budapeszt, Europę, pracę, nawet życie. Każdy dzień? - nie, każda minuta jest darem. Świszczę lodowaty wiatr, za tydzień Boże Narodzenie. Usiądźże w swych łatanych spodniach albo i gołym tyłkiem na zamarzniętej ziemi. Teraz nareszcie jesteś w domu. Tym jesteś, to jest twoje miejsce w świecie, tyle znaczysz. To delikatne wahadło, które wskazuje stan równowagi mego życia, bliżej jest teraz we mnie śmierci niż życia. Prawdziwym znakiem wyższej świadomości jest dla mnie cierpliwość. To, jak człowiek zwraca się z cierpliwością ku przerażającym i wspaniałym komediom tego świata. Jak cierpliwie przygląda się koszmarom i radościom. Tę cierpliwość daje tylko mądrość. Nie zawsze jest to mądrość wiedzy; czasem jedynie mądrość serca. „Jedynie?..." Pewnie to więcej niż mądrość umysłu. Popołudnie przed jutrzejszą wigilią. Będzie to Boże Narodzenie, o którym spiker radia angielskiego mówił w popołudniowym komunikacie jako o „najtragiczniejszym Bożym Narodzeniu w historii Węgier". Miał rację, tak jest w istocie.

My przeżywamy Boże Narodzenie na linii frontu, w sytuacji nieprawdopodobnej jak ze snu. Naprzeciw nas Vac, w którym stoją Rosjanie; nie wiemy, jak wygląda tam teraz życie, ale przez Dunaj słychać dzwony Vacu. Od strony Fótu już drugi dzień dobiegają odgłosy zaciętych walk. Przed południem naciągnąłem wody, potem zbierałem chrust. Po południu, w głębokiej ciszy, której nie zakłóca głos armat -raczej tylko wypełnia ją ponurą monotonią- wyruszam na przechadzkę w stronę Tahi. Szosa jest pusta. Tahi od czasu do czasu ostrzeliwują od strony Vacu. Wzdłuż drogi wszędzie zasypane śniegiem rowy strzeleckie, puste, jakby przygotowane na masowe mogiły. Cała okolica czeka na wojnę, która jest tuż, nawet nie w pobliżu, ale tuż. To już nie jest krajobraz, tylko „teren walk", także oficjalnie. Widziałem te strony w szacie wiosennej, letniej i jesiennej; i widzę je teraz w zimowej nagości, poorane bliznami okopów. Widziałem je zalane słońcem, dojrzałe, bogate, łagodne. Teraz okolica jest poważna i wynędzniała jak ludzki szkielet, pełna niemego tragizmu.

Tylko prawdziwie biedni ludzie mają w sobie niewymuszoną, naturalną serdeczność. Sąsiad ogrodnik nagle przynosi rano litr mleka w prezencie; posyła je jego żona jako „podarek od Jezuska". Winem, tytoniem, migdałami i rodzynkami odwzajemniam tę serdeczność, która sprawiła mi teraz większą radość niż wszystkie prezenty, jakie w przeszłości kiedykolwiek otrzymałem-przy tej okazji. Ogrodnik i jego żona są serdeczni, ludzcy, ponieważ są jednocześnie tak bardzo biedni, że mogą sobie pozwolić na luksus ludzkiego odruchu. Kto posiada jeszcze cokolwiek, szczerzy na innych zęby jak chomik.

Boże Narodzenie. Pełnia, pejzaż czysty i mroźny. Wieczorem idę do miejscowego kościółka. Wokół budyneczku niemieckie skrzynie z amunicją, samochody ciężarowe, uzbrojona straż. To sytuacja, o której niemiecki komunikat frontowy powie później: „wróg znów ostrzeliwał kościoły i szpitale". Kościółek jest pusty. Niebo, jak niebo Pascala, skrzy się i przeraźliwie milczy. Czasem błyśnie na nim czerwona czy żółta rakieta, dziwne wigilijne zimne ognie. Na zamarzłej szosie w drodze powrotnej słyszę, że ktoś śpiewa francuską piosenkę. Około dziewiątej gaśnie światło. A potem rozpoczyna się grzmiący atak na przeciwległym brzegu, nieprzerwany ogień z ciężkich dział. Ten dziki chór wigilijny trwa do północy. Nasz mały domek na wzgórzu trzęsie się ze strachu wraz z całą okolicą. Długo siedzę w ciemności. Pewnie przydarzy mi się jeszcze wiele nieoczekiwanych, podłych i wspaniałych rzeczy; ale jestem pewien, że już nic nie będzie mnie w stanie naprawdę zaskoczyć. Czekając na Rosjan w nieprzerwanym grzmieniu dział, stwierdzamy z L., że w ciągu ostatnich miesięcy oboje posiwieliśmy. Lecz nie „ze strachu", nie; po prostu czas zrobił swoje. Dziwna wokół nas cisza, w samym środku burzy.

Sandor Marai "Dziennik".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz