poniedziałek, 15 października 2012

Pamiętnik pisarza (2) - Forester C. S.


Dla mnie nie istnieje inny sposób pisania powieści, niż zacząć od początku i pisać aż do zakończenia. Nie jest to jednak stwierdzenie czegoś oczywistego, jak mogłoby się na pozór wydawać. Inni ludzie mają in­ne metody. Słyszałem o powieściach zaczętych od środka, od końca, pisanych urywkami, które tematem łączy się ze sobą, sam jednak nigdy nie miałem naj­mniejszej chęci, żeby tak robić. Zakończenie mam oczywiście w głowie, tak jak i ustępy pośrednio, i prę do przodu, przeskakując z jednego pewnego oparcia dla nóg na inne, jak Eliza na rzece Ohio przeskakują­ca z jednego kawałka kry lodowej na drugi.

Planowanie i obmyślanie jest dalej konieczne, lecz na inną skalę i innymi drogami. Praca jest ze mną, gdy budzę się rano; jest ze mną, kiedy jem w łóżku śniadanie i przeglądam gazetę, kiedy się golę, kąpię i ubieram. Moje myśli zaprząta robota, jaką mam wy­konać danego dnia. Zwykłe czynności codzienne, nie wymagające wysiłku myślowego, pozwalają memu umysłowi myśleć o czekających mnie trudnościach, rozwiązywać problemy taktyczne, wyłaniające się w trakcie realizacji planu strategicznego. Tak więc mobilizując się do rozpoczęcia pracy, mam już zwykle w głowie jasno zarysowane zadanie, jakie powinienem wykonać danego dnia. W chwilę później jestem w mej pracowni, odkręcam wieczne pióro, przysuwam ku sobie blok papieru, przebiegam wzrokiem ustępy na­pisane poprzedniego dnia i od razu przystępuję do kompozycji.

Jednakże, co może się wydać rzeczą dziwną, jest to praca ciężka, wytężona i wyczerpująca. W moim wypadku (znam wielu powieściopisarzy, którzy odczu­wają to inaczej) przyjemność znajdowana w proce­sie komponowania rozpływa się pod ciężarem znuże­nia fizycznego i umysłowego, wywoływanego przez ten proces, do tego stopnia, że wolałbym już chyba siedzieć na fotelu u dentysty. Jest to w znacznym stopniu skutek defektu mego usposobienia, które nie pozwala mi pracować powoli. Przez całe życie nie nauczyłem się umiaru. Nie potrafię odpoczywać ani czekać. Raz zaczęta, dzienna porcja pracy musi zo­stać — i zostaje — wykonana, czasem w godzinę, cza­sem w trzy, zawsze jednak gdy skończę, czuję przy­kre, męczące, tępe uczucie wyczerpania. Życie mnie nie cieszy, jest we mnie pustka, i resztę dnia przeży­wam, jakbym był innym stworem, bez mózgu i krę­gosłupa, który dopiero pod koniec wieczora zaczyna znów przypominać istotę ludzką.

I właśnie świadomość, że tak ze mną będzie, spra­wia. iż bardzo mi trudno zabrać się do pracy. Lecz opór odczuwany każdego ranka staje się później ła­twiejszy do przezwyciężenia. Przede wszystkim wiem z doświadczenia, że odłożenie pracy o jeden dzień to jakby jeden kieliszek dla pijaka. Jutro jeszcze ła­twiej ją odłożyć, a gdy wreszcie otrząsam się z na­padu lenistwa, okazuje się, że upłynęły trzy tygod­nie, a skutki są tak przykre, iż nauczyłem się nie po­błażać sobie. Inny czynnik to rutyna. Po kilku dniach pracy wciągam się w nawyk rozpoczynania codzien­nie możliwie jak najwcześniej, do tego stopnia, że chociaż drażni mnie myśl o czekającej pracy, to jesz­cze bardziej doskwiera mi świadomość, że nie pra­cuję — nie potrafię wyrazić tego dobitniej. Mam wre­szcie wrodzone dążenie, żeby skończyć to, co robię, nie tylko po to, aby uwolnić się od dźwiganego cię­żaru, lecz także dla zaspokojenia własnej ciekawości Są pewne rzeczy, jakie muszę zrobić, nastroje, któ­rym trzeba dać wyraz, trudne zakręty do wzięcia. Czy to, co obmyśliłem, okaże się adekwatne? Czy zdołam znaleźć właścwe słowa na wyrażenie uczuć, jakie chcę wyrazić? Jest tylko jeden sposób, aby się o  tym przekonać — po prostu pisać dalej,

Człowiek siedzi przy stole, pisząc słowa na papierze. Cóż kształtuje te słowa? Co się dzieje w moim umyśle, kiedy je piszę? W moim wypadku jest to niewąt­pliwie szereg wyobrażeń. Nie dwuwymiarowych, jak przy patrzeniu na ekran telewizyjny, raczej trójwy­miarowych — może jakbym był przezroczystym, niewidzialnym duchem spacerującym po scenie, na któ­rej właśnie odbywa się przedstawienie. Mogę poruszać się, gdzie chcę, obserwować aktorów od tyłu i od przodu, od strony budki suflera i z przeciwnej, notując ich pozy, skryte gesty i słowa. Takie wyobra­żenia można by prawie nazwać czterowymiarowymi, bo zdaję sobie również sprawę z uczuć i motywów aktorów. Rejestruję zatem to, co moim zdaniem jest istotne w obserwowanej przeze mnie scenie. Mogę obejrzeć ją ponownie, jak hollywoodzki reżyser w fo­telu w sali projekcyjnej, a gdy skończę z daną sceną, odkładam ją na bok i wywołuję inną, obmyśloną w czasie tygodni przyjemnej pracy wyobraźni nad kon­struowaniem fabuły. W gruncie rzeczy jest to tylko sprawozdanie, bo wszystko, co wymagało inwencji, zo­stało już zrobione, ale rzecz zaskakująca, jak wysoki stopień koncentracji jest konieczny w tym okresie. Gdy po zakończonym dniu pracy powracam do życia cywilizowanego, mam w głowie to samo uczucie za­mętu — na szczęście krótkotrwałe — jakie odczuwa­my zbudzeni z sugestywnego snu. Zdarza mi się też uciec, wymknąć się, oddryfować z ulic dnia codzien­nego i rodzinnego życia z powrotem do mego sekret­nego teatru i na sekretną scenę, aż mój sąsiad przy obiedzie spojrzy na mnie podejrzliwie lub przeciwni­cy w brydżu zatriumfują z powodu mego potknięcia. 

Jako rzekłem, prawie cała praca wyobraźni została już wykonana, lecz nie do końca. Przy biurku potrzebna jest inwencja mniejszego kalibru — taktyka ra­czej niż strategia. Trzeba dobierać słowa, obmyślać zdania, jakie najdokładniej, najoszczędniej — i najwłaściwiej — opiszą scenę, którą mam przed oczyma. Wciąż muszę zapytywać" siebie, czy pisany właśnie ustęp wywoła w wyobraźni czytelnika to samo, spra­wi, że dozna tych samych uczuć, jakich ja doznaję. Niezręczne zdanie może przywołać czytelnika do rzeczywistości, tak jak pękająca gałązka może zaalar­mować żerującą sarnę. Zdanie złożone z niewłaści­wych słów może wywołać zupełnie inne wrażenie niż to, o jakie mi chodziło. Toteż na każde skończone zda­nie trzeba spojrzeć obiektywnie. Subiektywizm i obie­ktywizm muszą działać zgodnie — lub przynajmniej alternatywnie. 


Pisanie ręczne ma tę olbrzymią przewagę nad pi­saniem na maszynie, że można bez trudu wpro­wadzać zmiany, i to nie tylko w dopiero co na­pisanych zdaniach. Niekiedy trzeba cofnąć się o stro­nę lub dwie, żeby sprawdzić, czy okręt płynie pod żaglami zrefowanymi pojedynczo czy podwójnie albo kto komu składał ostatni meldunek. Tak czy owak każde słowo czytane jest raz albo i dwa, co pozwala na samokrytyczny stosunek do niego. Na stronicy pi­sanej ręcznie łatwo słowo przekreślić i zastąpić je innym lub przenieść urywek zdania przy pomocy kółeczka i strzałki. Mając stronę zapisaną na maszy­nie i stojąc przed koniecznością przekładania kalek, i można łatwo ulec lenistwu, uznać, że może zostać, jak jest, chociaż sumienie mówi co innego. W każdym razie impuls samokrytyczny łatwo daje się odwrócić, bo przykro iść za nim, przykro uznać, że napisałem coś nie tak, że zawiodło mnie wyczucie lub po prostu pisałem niedbale. Trudno jest przyznać się do włas­nych braków, jeszcze trudniej zmusić się do ich wy­szukiwania. Lecz jest to rzecz konieczna — tak jak brzydka kobieta powinna zmusić się do obiektywnego przyjrzenia się sobie w lustrze, żeby zobaczyć, co mogłaby poprawić w swym wyglądzie, choćby nawet własny widok budził w niej awersję.

Tak upływa czas. Każdy dzień przynosi swoją normę napisanych słów, ukończonych stronic i z każdym dniem wzmaga się pragnienie, żeby skończyć. Nau­czyłem się nie folgować sobie w tym względzie. Przy­kre doświadczenie nauczyło mnie, że nie warto praco­wać cały dzień i robić bardzo dużo na raz. (Proszę pamiętać, że mówię tylko o moich metodach pracy — inni z powodzeniem stosują odmienne). Następnego dnia czuję się rozbity i nie mogę pracować. Nie tylko najbardziej obiektywna i bezstronna analiza mo­ich motywów przywodzi mnie do konkluzji, że nie ule­gam zwykłemu lenistwu, zwykłej niechęci do wysił­ku, po prostu nie mogę pracować i w ten spo­sób dziś tracę więcej, niż zyskałem wczoraj. W kon­sekwencji muszę pracować w sposób zorganizowany i metodyczny, chociaż na świecie niewielu jest ludzi z natury mniej zorganizowanych i metodycznych ode mnie. Muszę trudząc się iść naprzód, dzień po dniu, od początku do końca, mimo że instynktownie skła­niam się do takiego sposobu pracy, jakby początek stanowił pożar lasu, koniec zaś był bezpiecznym przed nim schronieniem gdzieś na pustyni.

Trzy miesiące — cztery — mniej więcej w tych granicach, i wreszcie koniec. Nie mogę nawet się cieszyć, że piszę ostatnie słowo, mój umysł zbyt jest otę­piały, abym mógł odczuć coś na kształt ulgi, bo zaraz potem muszę przeczytać cały maszynopis — cierpli­wa sekretarka podążała w ślad za mną, z dwu-, trzy­dniowym opóźnieniem, tak że po jednym czy dwóch dniach dostaję ostatnie strony przepisane na maszy­nie. Naturalnie rzucałem okiem na maszynopis w miarę postępu pracy, ale teraz muszę przeczytać całość — może z ciekawości, nie potrafię wymyśiić in­nego powodu. No i właśnie. Brzydulka, skończywszy makijaż, może teraz obejrzeć końcowy rezultat, oczy­wiście z rozczarowaniem. Czy w ogóle ukończona książka może być tak dobra jak ta, jaką wymarzył sobie pisarz, zanim siadł do pisania? Z oczywistych powodów nie wierzę, żeby to było możliwe, mnie w każdym razie nigdy się to nie zdarzyło. Na szczęście odrętwienie umysłu i znużenie fizyczne jest tak duże, że stępia uczucie rozczarowania; zmęczenie nie poz­wala mi odczuć go głębiej. Powoli mój stosunek do książki zmienia się i w końcu czuję si£ w stanie pod­jąć decyzję wysłania maszynopisu do wydawcy. Za­chowując możliwie największy obiektywizm, jestem gotów przyznać, aczkolwiek niechętnie, że książka jest taka, na jaką mnie stać — nic nie mogę zrobić, żeby była lepsza. Jej słabości, które mnie irytują, są moimi słabościami, a żyję z nimi dostatecznie długo, bym nie pozostawał na nie odporny. W momencie za­kończenia książki jestem odporny prawie na wszyst­ko. Niech idzie w świat — a ja niech wrócę do nor­malnego życia, z jakim się rozstałem trzy miesiące temu. Przez te trzy miesiące nie reagowałem na nic w sposób normalny. Jeśli idzie o moje życie codzien­ne, to żyłem tak, jakbym pozostawał pod działaniem środka znieczulającego.

Jednakże moja niechęć do owoców mej pracy utrzy­muje się zadziwiająco długo. Ojciec oglądający po raz pierwszy swego pierworodnego może doznać szoku, lecz na ogół otrząsa się z niego dość szybko. Po jednym, dwóch dniach już uważa, że dziecko jest na­prawdę cudowne. Moje życie byłoby szczęśliwsze, gdybym w podobny sposób reagował na moje książ­ki — dziwna rzecz, że przy tym wszystkim bardzo niewielu ludzi wiedzie żywot szczęśliwszy ode mnie, mimo tych wszystkich doznań, jakie właśnie opisu­ję. Przypominam chyba księżniczkę, co przez siedem materacy wyczuwała ziarenko grochu. Każda książka to dla mnie takie ziarenko. Ale już zaczynają napły­wać odbitki do korekty, komplet za kompletem, an­gielskie, amerykańskie, czy też przeznaczone do druku w odcinkach, a każdy komplet trzeba przeczytać uważnie i obiektywnie, żeby wyłapać błędy litero­we — w każdym zresztą inne. Do czytania pierwsze­go kompletu zabieram się z niechęcią, do czwartego czy piątego z obrzydzeniem. Przy czwartym czy pią­tym czytaniu braki wyolbrzymiają się w moim od­czuciu, wydaje mi się, całkiem na serio, że nikt nie zechce w ogóle zawracać sobie głowy taką bzdurą.

Te uczucia sprawiają, że przychylne recenzje i po­zytywne oceny przyjaciół nie dają mi zadowolenia, jakiego się spodziewałem po raz pierwszy zasiadając do pisania. Ludzie mówiący lub piszący dobrze o mo­ich książkach muszą być mało spostrzegawczy, totei nie ma co brać ich opinii pod uwagę. Na szczęście ostra faza schorzenia nie trwa długo. Niechęć ustępu­je miejsca łagodnej tolerancji, a wszystkie troski idą w zapomnienie w obliczu rozkosznego poczucia, że nie kończę każdego dnia wyczerpany. Poznawanie mo­ich dzieci spotykanych na ulicy; ponowne doszuki­wanie się nieuchwytnej różnicy (niewyczuwalnej, kie­dy pracuję) między Whitstables i Colchesters; wita­nie świtu jak starego przyjaciela, czy to w drodze, do domu, czy z domu; euforyczna radość z nadmiaru energii do strwonienia; podejmowanie któregoś z nie­zliczonych projektów (nie związanych z pisaniem), za­rzuconych w okresie „małej śmierci” — to są rzeczy, którymi (dzięki memu zawodowi) cieszę się znacznie intensywniej niż osoby mniej szczęśliwe ode mnie.

Ale oto niespostrzeżenie w to rozkoszne bytowanie za­czyna się wkradać następna historia. Wąż wpełza do raju bez budzenia obawy, nawet jeśli, w końcu zostaje rozpoznany. Nadchodzą chwile ogromnej satysfakcji po każdym kroku naprzód w konstruowaniu utworu, przeżywanie radości (dużej, bo niezasłużonej), gdy któregoś gnuśnego poranka stwierdzam, że trudny za­kręt został wzięty — wszystkie te niewinne, a prze­cież zdumiewająco ostro odczuwane radości tworzenia sprawiają, że człowiek mocniej cieszy się, że żyje i znajduje się w raju. Być może jest to najwspanial­szy żywot, jaki dano człowiekowi przeżywać.

Nawet gdy zachodzi potrzeba poważnego popraco­wania nad konstrukcją utworu, gdy osiąga się fazę końcową, najmniejsza chmurka nie przysłania słoń­ca. Ta nowa książka, jeśli w ogóle ma zostać napisa­na, będzie bliska doskonałości, jaką tylko książka mo­że osiągnąć. Łatwo da się sprawić, że braki zniekształcające jej poprzedniczkę, w tej nie wystąpią. A jeśli kiedyś usiądę do jej pisania, będę rozsądniejszy. Będę pracował powoli, zachowując pogodę ducha, nie do­prowadzając się do zmęczenia. Może ta właśnie próba będzie znacznie lepsza niż poprzednia — w każdym razie na pewno nie będzie gorsza. A jeśli będę dłużej zwlekał z tą historią, domagającą się, żebym ją opo­wiedział, to raj nie będzie już tym samym rajem. Idę więc do pracowni, odkręcam nasadkę wiecznego pióra — i drzwi raju zatrzaskują się za mną i nie otworzą się, dopóki nie odcierpię całego cyklu od nowa.

1 komentarz:

  1. o rety :( ten jego raj jest piekłem! gdybym miała się tak męczyć, to bym nie napisała ani linijki.

    OdpowiedzUsuń