Dla mnie nie istnieje inny sposób pisania powieści, niż zacząć od początku i pisać aż do zakończenia. Nie jest to jednak stwierdzenie czegoś oczywistego, jak mogłoby się na pozór wydawać. Inni ludzie mają inne metody. Słyszałem o powieściach zaczętych od środka, od końca, pisanych urywkami, które tematem łączy się ze sobą, sam jednak nigdy nie miałem najmniejszej chęci, żeby tak robić. Zakończenie mam oczywiście w głowie, tak jak i ustępy pośrednio, i prę do przodu, przeskakując z jednego pewnego oparcia dla nóg na inne, jak Eliza na rzece Ohio przeskakująca z jednego kawałka kry lodowej na drugi.
Planowanie i obmyślanie jest dalej konieczne, lecz na inną skalę i innymi drogami. Praca jest ze mną, gdy budzę się rano; jest ze mną, kiedy jem w łóżku śniadanie i przeglądam gazetę, kiedy się golę, kąpię i ubieram. Moje myśli zaprząta robota, jaką mam wykonać danego dnia. Zwykłe czynności codzienne, nie wymagające wysiłku myślowego, pozwalają memu umysłowi myśleć o czekających mnie trudnościach, rozwiązywać problemy taktyczne, wyłaniające się w trakcie realizacji planu strategicznego. Tak więc mobilizując się do rozpoczęcia pracy, mam już zwykle w głowie jasno zarysowane zadanie, jakie powinienem wykonać danego dnia. W chwilę później jestem w mej pracowni, odkręcam wieczne pióro, przysuwam ku sobie blok papieru, przebiegam wzrokiem ustępy napisane poprzedniego dnia i od razu przystępuję do kompozycji.
Jednakże, co może się wydać rzeczą dziwną, jest to praca ciężka, wytężona i wyczerpująca. W moim wypadku (znam wielu powieściopisarzy, którzy odczuwają to inaczej) przyjemność znajdowana w procesie komponowania rozpływa się pod ciężarem znużenia fizycznego i umysłowego, wywoływanego przez ten proces, do tego stopnia, że wolałbym już chyba siedzieć na fotelu u dentysty. Jest to w znacznym stopniu skutek defektu mego usposobienia, które nie pozwala mi pracować powoli. Przez całe życie nie nauczyłem się umiaru. Nie potrafię odpoczywać ani czekać. Raz zaczęta, dzienna porcja pracy musi zostać — i zostaje — wykonana, czasem w godzinę, czasem w trzy, zawsze jednak gdy skończę, czuję przykre, męczące, tępe uczucie wyczerpania. Życie mnie nie cieszy, jest we mnie pustka, i resztę dnia przeżywam, jakbym był innym stworem, bez mózgu i kręgosłupa, który dopiero pod koniec wieczora zaczyna znów przypominać istotę ludzką.
I właśnie świadomość, że tak ze mną będzie, sprawia. iż bardzo mi trudno zabrać się do pracy. Lecz opór odczuwany każdego ranka staje się później łatwiejszy do przezwyciężenia. Przede wszystkim wiem z doświadczenia, że odłożenie pracy o jeden dzień to jakby jeden kieliszek dla pijaka. Jutro jeszcze łatwiej ją odłożyć, a gdy wreszcie otrząsam się z napadu lenistwa, okazuje się, że upłynęły trzy tygodnie, a skutki są tak przykre, iż nauczyłem się nie pobłażać sobie. Inny czynnik to rutyna. Po kilku dniach pracy wciągam się w nawyk rozpoczynania codziennie możliwie jak najwcześniej, do tego stopnia, że chociaż drażni mnie myśl o czekającej pracy, to jeszcze bardziej doskwiera mi świadomość, że nie pracuję — nie potrafię wyrazić tego dobitniej. Mam wreszcie wrodzone dążenie, żeby skończyć to, co robię, nie tylko po to, aby uwolnić się od dźwiganego ciężaru, lecz także dla zaspokojenia własnej ciekawości Są pewne rzeczy, jakie muszę zrobić, nastroje, którym trzeba dać wyraz, trudne zakręty do wzięcia. Czy to, co obmyśliłem, okaże się adekwatne? Czy zdołam znaleźć właścwe słowa na wyrażenie uczuć, jakie chcę wyrazić? Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać — po prostu pisać dalej,
Człowiek siedzi przy stole, pisząc słowa na papierze. Cóż
kształtuje te słowa? Co się dzieje w moim umyśle, kiedy je piszę? W moim
wypadku jest to niewątpliwie szereg wyobrażeń. Nie dwuwymiarowych, jak przy
patrzeniu na ekran telewizyjny, raczej trójwymiarowych — może jakbym był
przezroczystym, niewidzialnym duchem spacerującym po scenie, na której
właśnie odbywa się przedstawienie. Mogę poruszać się, gdzie chcę, obserwować
aktorów od tyłu i od przodu, od strony budki suflera i z przeciwnej, notując
ich pozy, skryte gesty i słowa. Takie wyobrażenia można by prawie nazwać
czterowymiarowymi, bo zdaję sobie również sprawę z uczuć i motywów aktorów.
Rejestruję zatem to, co moim zdaniem jest istotne w obserwowanej przeze mnie
scenie. Mogę obejrzeć ją ponownie, jak hollywoodzki reżyser w fotelu w sali
projekcyjnej, a gdy skończę z daną sceną, odkładam ją na bok i wywołuję inną,
obmyśloną w czasie tygodni przyjemnej pracy wyobraźni nad konstruowaniem
fabuły. W gruncie rzeczy jest to tylko sprawozdanie, bo wszystko, co wymagało
inwencji, zostało już zrobione, ale rzecz zaskakująca, jak wysoki stopień
koncentracji jest konieczny w tym okresie. Gdy po zakończonym dniu pracy
powracam do życia cywilizowanego, mam w głowie to samo uczucie zamętu — na
szczęście krótkotrwałe — jakie odczuwamy zbudzeni z sugestywnego snu. Zdarza
mi się też uciec, wymknąć się, oddryfować z ulic dnia codziennego i rodzinnego
życia z powrotem do mego sekretnego teatru i na sekretną scenę, aż mój sąsiad
przy obiedzie spojrzy na mnie podejrzliwie lub przeciwnicy w brydżu
zatriumfują z powodu mego potknięcia.
Jako rzekłem, prawie cała praca wyobraźni została już wykonana, lecz nie do końca. Przy biurku potrzebna jest inwencja mniejszego kalibru — taktyka raczej niż strategia. Trzeba dobierać słowa, obmyślać zdania, jakie najdokładniej, najoszczędniej — i najwłaściwiej — opiszą scenę, którą mam przed oczyma. Wciąż muszę zapytywać" siebie, czy pisany właśnie ustęp wywoła w wyobraźni czytelnika to samo, sprawi, że dozna tych samych uczuć, jakich ja doznaję. Niezręczne zdanie może przywołać czytelnika do rzeczywistości, tak jak pękająca gałązka może zaalarmować żerującą sarnę. Zdanie złożone z niewłaściwych słów może wywołać zupełnie inne wrażenie niż to, o jakie mi chodziło. Toteż na każde skończone zdanie trzeba spojrzeć obiektywnie. Subiektywizm i obiektywizm muszą działać zgodnie — lub przynajmniej alternatywnie.
Pisanie ręczne ma tę olbrzymią przewagę nad pisaniem na maszynie, że można bez trudu wprowadzać zmiany, i to nie tylko w dopiero co napisanych zdaniach. Niekiedy trzeba cofnąć się o stronę lub dwie, żeby sprawdzić, czy okręt płynie pod żaglami zrefowanymi pojedynczo czy podwójnie albo kto komu składał ostatni meldunek. Tak czy owak każde słowo czytane jest raz albo i dwa, co pozwala na samokrytyczny stosunek do niego. Na stronicy pisanej ręcznie łatwo słowo przekreślić i zastąpić je innym lub przenieść urywek zdania przy pomocy kółeczka i strzałki. Mając stronę zapisaną na maszynie i stojąc przed koniecznością przekładania kalek, i można łatwo ulec lenistwu, uznać, że może zostać, jak jest, chociaż sumienie mówi co innego. W każdym razie impuls samokrytyczny łatwo daje się odwrócić, bo przykro iść za nim, przykro uznać, że napisałem coś nie tak, że zawiodło mnie wyczucie lub po prostu pisałem niedbale. Trudno jest przyznać się do własnych braków, jeszcze trudniej zmusić się do ich wyszukiwania. Lecz jest to rzecz konieczna — tak jak brzydka kobieta powinna zmusić się do obiektywnego przyjrzenia się sobie w lustrze, żeby zobaczyć, co mogłaby poprawić w swym wyglądzie, choćby nawet własny widok budził w niej awersję.
Jako rzekłem, prawie cała praca wyobraźni została już wykonana, lecz nie do końca. Przy biurku potrzebna jest inwencja mniejszego kalibru — taktyka raczej niż strategia. Trzeba dobierać słowa, obmyślać zdania, jakie najdokładniej, najoszczędniej — i najwłaściwiej — opiszą scenę, którą mam przed oczyma. Wciąż muszę zapytywać" siebie, czy pisany właśnie ustęp wywoła w wyobraźni czytelnika to samo, sprawi, że dozna tych samych uczuć, jakich ja doznaję. Niezręczne zdanie może przywołać czytelnika do rzeczywistości, tak jak pękająca gałązka może zaalarmować żerującą sarnę. Zdanie złożone z niewłaściwych słów może wywołać zupełnie inne wrażenie niż to, o jakie mi chodziło. Toteż na każde skończone zdanie trzeba spojrzeć obiektywnie. Subiektywizm i obiektywizm muszą działać zgodnie — lub przynajmniej alternatywnie.
Pisanie ręczne ma tę olbrzymią przewagę nad pisaniem na maszynie, że można bez trudu wprowadzać zmiany, i to nie tylko w dopiero co napisanych zdaniach. Niekiedy trzeba cofnąć się o stronę lub dwie, żeby sprawdzić, czy okręt płynie pod żaglami zrefowanymi pojedynczo czy podwójnie albo kto komu składał ostatni meldunek. Tak czy owak każde słowo czytane jest raz albo i dwa, co pozwala na samokrytyczny stosunek do niego. Na stronicy pisanej ręcznie łatwo słowo przekreślić i zastąpić je innym lub przenieść urywek zdania przy pomocy kółeczka i strzałki. Mając stronę zapisaną na maszynie i stojąc przed koniecznością przekładania kalek, i można łatwo ulec lenistwu, uznać, że może zostać, jak jest, chociaż sumienie mówi co innego. W każdym razie impuls samokrytyczny łatwo daje się odwrócić, bo przykro iść za nim, przykro uznać, że napisałem coś nie tak, że zawiodło mnie wyczucie lub po prostu pisałem niedbale. Trudno jest przyznać się do własnych braków, jeszcze trudniej zmusić się do ich wyszukiwania. Lecz jest to rzecz konieczna — tak jak brzydka kobieta powinna zmusić się do obiektywnego przyjrzenia się sobie w lustrze, żeby zobaczyć, co mogłaby poprawić w swym wyglądzie, choćby nawet własny widok budził w niej awersję.
Tak upływa czas. Każdy dzień przynosi swoją normę napisanych
słów, ukończonych stronic i z każdym dniem wzmaga się pragnienie, żeby
skończyć. Nauczyłem się nie folgować sobie w tym względzie. Przykre
doświadczenie nauczyło mnie, że nie warto pracować cały dzień i robić bardzo
dużo na raz. (Proszę pamiętać, że mówię tylko o moich metodach pracy — inni z
powodzeniem stosują odmienne). Następnego dnia czuję się rozbity i nie mogę
pracować. Nie tylko najbardziej obiektywna i bezstronna analiza moich motywów
przywodzi mnie do konkluzji, że nie ulegam zwykłemu lenistwu, zwykłej niechęci
do wysiłku, po prostu nie mogę pracować i w ten sposób dziś tracę więcej, niż
zyskałem wczoraj. W konsekwencji muszę pracować w sposób zorganizowany i
metodyczny, chociaż na świecie niewielu jest ludzi z natury mniej
zorganizowanych i metodycznych ode mnie. Muszę trudząc się iść naprzód, dzień
po dniu, od początku do końca, mimo że instynktownie skłaniam się do takiego
sposobu pracy, jakby początek stanowił pożar lasu, koniec zaś był bezpiecznym
przed nim schronieniem gdzieś na pustyni.
Trzy miesiące — cztery — mniej więcej w tych granicach, i wreszcie koniec. Nie mogę nawet się cieszyć, że piszę ostatnie słowo, mój umysł zbyt jest otępiały, abym mógł odczuć coś na kształt ulgi, bo zaraz potem muszę przeczytać cały maszynopis — cierpliwa sekretarka podążała w ślad za mną, z dwu-, trzydniowym opóźnieniem, tak że po jednym czy dwóch dniach dostaję ostatnie strony przepisane na maszynie. Naturalnie rzucałem okiem na maszynopis w miarę postępu pracy, ale teraz muszę przeczytać całość — może z ciekawości, nie potrafię wymyśiić innego powodu. No i właśnie. Brzydulka, skończywszy makijaż, może teraz obejrzeć końcowy rezultat, oczywiście z rozczarowaniem. Czy w ogóle ukończona książka może być tak dobra jak ta, jaką wymarzył sobie pisarz, zanim siadł do pisania? Z oczywistych powodów nie wierzę, żeby to było możliwe, mnie w każdym razie nigdy się to nie zdarzyło. Na szczęście odrętwienie umysłu i znużenie fizyczne jest tak duże, że stępia uczucie rozczarowania; zmęczenie nie pozwala mi odczuć go głębiej. Powoli mój stosunek do książki zmienia się i w końcu czuję si£ w stanie podjąć decyzję wysłania maszynopisu do wydawcy. Zachowując możliwie największy obiektywizm, jestem gotów przyznać, aczkolwiek niechętnie, że książka jest taka, na jaką mnie stać — nic nie mogę zrobić, żeby była lepsza. Jej słabości, które mnie irytują, są moimi słabościami, a żyję z nimi dostatecznie długo, bym nie pozostawał na nie odporny. W momencie zakończenia książki jestem odporny prawie na wszystko. Niech idzie w świat — a ja niech wrócę do normalnego życia, z jakim się rozstałem trzy miesiące temu. Przez te trzy miesiące nie reagowałem na nic w sposób normalny. Jeśli idzie o moje życie codzienne, to żyłem tak, jakbym pozostawał pod działaniem środka znieczulającego.
Trzy miesiące — cztery — mniej więcej w tych granicach, i wreszcie koniec. Nie mogę nawet się cieszyć, że piszę ostatnie słowo, mój umysł zbyt jest otępiały, abym mógł odczuć coś na kształt ulgi, bo zaraz potem muszę przeczytać cały maszynopis — cierpliwa sekretarka podążała w ślad za mną, z dwu-, trzydniowym opóźnieniem, tak że po jednym czy dwóch dniach dostaję ostatnie strony przepisane na maszynie. Naturalnie rzucałem okiem na maszynopis w miarę postępu pracy, ale teraz muszę przeczytać całość — może z ciekawości, nie potrafię wymyśiić innego powodu. No i właśnie. Brzydulka, skończywszy makijaż, może teraz obejrzeć końcowy rezultat, oczywiście z rozczarowaniem. Czy w ogóle ukończona książka może być tak dobra jak ta, jaką wymarzył sobie pisarz, zanim siadł do pisania? Z oczywistych powodów nie wierzę, żeby to było możliwe, mnie w każdym razie nigdy się to nie zdarzyło. Na szczęście odrętwienie umysłu i znużenie fizyczne jest tak duże, że stępia uczucie rozczarowania; zmęczenie nie pozwala mi odczuć go głębiej. Powoli mój stosunek do książki zmienia się i w końcu czuję si£ w stanie podjąć decyzję wysłania maszynopisu do wydawcy. Zachowując możliwie największy obiektywizm, jestem gotów przyznać, aczkolwiek niechętnie, że książka jest taka, na jaką mnie stać — nic nie mogę zrobić, żeby była lepsza. Jej słabości, które mnie irytują, są moimi słabościami, a żyję z nimi dostatecznie długo, bym nie pozostawał na nie odporny. W momencie zakończenia książki jestem odporny prawie na wszystko. Niech idzie w świat — a ja niech wrócę do normalnego życia, z jakim się rozstałem trzy miesiące temu. Przez te trzy miesiące nie reagowałem na nic w sposób normalny. Jeśli idzie o moje życie codzienne, to żyłem tak, jakbym pozostawał pod działaniem środka znieczulającego.
Jednakże moja niechęć do owoców mej pracy utrzymuje się
zadziwiająco długo. Ojciec oglądający po raz pierwszy swego pierworodnego może
doznać szoku, lecz na ogół otrząsa się z niego dość szybko. Po jednym, dwóch
dniach już uważa, że dziecko jest naprawdę cudowne. Moje życie byłoby
szczęśliwsze, gdybym w podobny sposób reagował na moje książki — dziwna rzecz,
że przy tym wszystkim bardzo niewielu ludzi wiedzie żywot szczęśliwszy ode
mnie, mimo tych wszystkich doznań, jakie właśnie opisuję.
Przypominam chyba księżniczkę, co przez siedem materacy wyczuwała ziarenko
grochu. Każda książka to dla mnie takie ziarenko. Ale już zaczynają napływać
odbitki do korekty, komplet za kompletem, angielskie, amerykańskie, czy też
przeznaczone do druku w odcinkach, a każdy komplet trzeba przeczytać uważnie i
obiektywnie, żeby wyłapać błędy literowe — w każdym zresztą inne. Do czytania
pierwszego kompletu zabieram się z niechęcią, do czwartego czy piątego z
obrzydzeniem. Przy czwartym czy piątym czytaniu braki wyolbrzymiają się w moim
odczuciu, wydaje mi się, całkiem na serio, że nikt nie zechce w ogóle zawracać
sobie głowy taką bzdurą.
Te uczucia sprawiają, że przychylne recenzje i pozytywne oceny przyjaciół nie dają mi zadowolenia, jakiego się spodziewałem po raz pierwszy zasiadając do pisania. Ludzie mówiący lub piszący dobrze o moich książkach muszą być mało spostrzegawczy, totei nie ma co brać ich opinii pod uwagę. Na szczęście ostra faza schorzenia nie trwa długo. Niechęć ustępuje miejsca łagodnej tolerancji, a wszystkie troski idą w zapomnienie w obliczu rozkosznego poczucia, że nie kończę każdego dnia wyczerpany. Poznawanie moich dzieci spotykanych na ulicy; ponowne doszukiwanie się nieuchwytnej różnicy (niewyczuwalnej, kiedy pracuję) między Whitstables i Colchesters; witanie świtu jak starego przyjaciela, czy to w drodze, do domu, czy z domu; euforyczna radość z nadmiaru energii do strwonienia; podejmowanie któregoś z niezliczonych projektów (nie związanych z pisaniem), zarzuconych w okresie „małej śmierci” — to są rzeczy, którymi (dzięki memu zawodowi) cieszę się znacznie intensywniej niż osoby mniej szczęśliwe ode mnie.
Ale oto niespostrzeżenie w to rozkoszne bytowanie zaczyna
się wkradać następna historia. Wąż wpełza do raju bez budzenia obawy, nawet
jeśli, w końcu zostaje rozpoznany. Nadchodzą chwile ogromnej satysfakcji po
każdym kroku naprzód w konstruowaniu utworu, przeżywanie radości (dużej, bo
niezasłużonej), gdy któregoś gnuśnego poranka stwierdzam, że trudny zakręt
został wzięty — wszystkie te niewinne, a przecież zdumiewająco ostro odczuwane
radości tworzenia sprawiają, że człowiek mocniej cieszy się, że żyje i znajduje
się w raju. Być może jest to najwspanialszy żywot, jaki dano człowiekowi
przeżywać.
Nawet gdy zachodzi potrzeba poważnego popracowania nad konstrukcją utworu, gdy osiąga się fazę końcową, najmniejsza chmurka nie przysłania słońca. Ta nowa książka, jeśli w ogóle ma zostać napisana, będzie bliska doskonałości, jaką tylko książka może osiągnąć. Łatwo da się sprawić, że braki zniekształcające jej poprzedniczkę, w tej nie wystąpią. A jeśli kiedyś usiądę do jej pisania, będę rozsądniejszy. Będę pracował powoli, zachowując pogodę ducha, nie doprowadzając się do zmęczenia. Może ta właśnie próba będzie znacznie lepsza niż poprzednia — w każdym razie na pewno nie będzie gorsza. A jeśli będę dłużej zwlekał z tą historią, domagającą się, żebym ją opowiedział, to raj nie będzie już tym samym rajem. Idę więc do pracowni, odkręcam nasadkę wiecznego pióra — i drzwi raju zatrzaskują się za mną i nie otworzą się, dopóki nie odcierpię całego cyklu od nowa.
Nawet gdy zachodzi potrzeba poważnego popracowania nad konstrukcją utworu, gdy osiąga się fazę końcową, najmniejsza chmurka nie przysłania słońca. Ta nowa książka, jeśli w ogóle ma zostać napisana, będzie bliska doskonałości, jaką tylko książka może osiągnąć. Łatwo da się sprawić, że braki zniekształcające jej poprzedniczkę, w tej nie wystąpią. A jeśli kiedyś usiądę do jej pisania, będę rozsądniejszy. Będę pracował powoli, zachowując pogodę ducha, nie doprowadzając się do zmęczenia. Może ta właśnie próba będzie znacznie lepsza niż poprzednia — w każdym razie na pewno nie będzie gorsza. A jeśli będę dłużej zwlekał z tą historią, domagającą się, żebym ją opowiedział, to raj nie będzie już tym samym rajem. Idę więc do pracowni, odkręcam nasadkę wiecznego pióra — i drzwi raju zatrzaskują się za mną i nie otworzą się, dopóki nie odcierpię całego cyklu od nowa.
o rety :( ten jego raj jest piekłem! gdybym miała się tak męczyć, to bym nie napisała ani linijki.
OdpowiedzUsuń