niedziela, 14 października 2012

Względność życia


1944

Te dni w Budapeszcie, przerywane alarmami przeciwlotniczymi i nalotami, w czterdziestostopniowym upale, w poczuciu całkowitej bezcelowości; spotkania z ludźmi wiedzącymi o tym, że wojna zrównała nasze warunki życia, które odtąd już nie łączą przyjaciół i nie oddzielają wrogów; a wszystko drży w błękitnym lipcowym słońcu jak fatamorgana.

O ósmej rano idę ulicą Główną w Budzie, piję kawę w bistro, czytam kłamliwe i przerażające wiadomości w gazecie; w pustym mieszkaniu biorę kąpiel, zdejmuję pierwszą lepszą książkę z półki i czytam do południa... ach, te książki! Pięć tysięcy książek, pięć tysięcy wspomnień, zmagań, dyskusji, pojednań, zachwytów, ulg - czy coś mnie z tym wszystkim jeszcze łączy? Z tym mieszkaniem? Z pracą, którą i dla której tu żyłem przez szesnaście lat? W południe przypadkowo wchodzę do jednego z kościołów, staję z boku; dokąd iść? Jadę przez most Elżbiety zatłoczonym tramwajem, wśród ludzi oznaczonych żółtą gwiazdą; jesteśmy gdzieś w połowie mostu, gdy odzywają się syreny alarmowe; schodzę pod most, ale stamtąd mnie przepędzają; w piwnicy jednej z kamienic spotykam swego lekarza, który chciałby się dostać na listę emigrantów do Szwecji.

Po nalocie w pustej, starej kawiarni, niemal zupełnie sam w całym lokalu, na jednej z galerii. Tu siadywał Kosztolanyi, Karinthy, Suranyi, kiedy to? Wczoraj. Gdzie oni są? Nigdzie. A reszta, a cała literatura węgierska? Kilka gazet gadzinówek na ulicach, bełkot kilku dyletantów na wystawach księgarń. Przyjaciele za granicą albo w obozach dla internowanych, albo w wagonach, które wiozą ich do komór gazowych, jeśli są Żydami, albo ukryci w głębokiej, pełnej przerażenia i wstydu samotności, jeśli są chrześcijanami. Kraj stoi w przedsionku piekła.

Siedzę tak całymi godzinami, udając czytanie, na jednej z galerii w starej kawiarni i nagle uświadamiam sobie, że tak nie można żyć! I nie można się z tym pogodzić: jakiekolwiek warunki postawi jeszcze życie, muszę pracować ze wszystkich sił, całym wysiłkiem woli; pracować do szuflady, długo, przez całe lata, ale pracować, nie dla pracy i nie dla kraju, nawet nie dla chorego Europejczyka, tylko pracować, tak jak tonący, który przecina wodę ramionami, choć oczy zachodzą mu mgłą, opada z sił i nie widzi już brzegu...

Jak to było? Budziłem się o siódmej rano, bo ktoś cicho stąpał po pokoju (to pokojówka tak cicho stąpała); na stoliczku obok mojego łóżka stawiała szklankę soku z cytryn i pomarańczy i poranne gazety. Siadałem, jednym haustem wypijałem cierpki, orzeźwiający napój i witaminy!), przeglądałem gazety, potem sięgałem po lekturę przerwaną poprzedniego wieczora i czytałem do dziewiątej. Wtedy wtaczano na stoliku na kółkach śniadanie: herbatę, masło, jajko na miękko, miód. O dziesiątej wstawałem i pracowałem do jedenastej. Wtedy zajeżdżało pod dom auto, które pracownik garażu przygotowywał w porannych godzinach do drogi i zostawiał zamknięte przed bramą domu. Wciągałem białe spodnie i trykot, brałem rakietę tenisową, schodziłem na ulicę, wsiadałem do auta, jechałem na Wyspę, grałem w tenisa przez rodzinę. Potem brałem prysznic, pływałem i zgłaszałem się na masaż w tamtejszej łaźni. Po drodze do domu wstępowałem do kawiarni lub bistro, gdzie można było dostać dobrej kawy, i oparty o bar wypijałem filiżankę. Obiady jadaliśmy lekkie i smaczne, jeśli kucharka nie umiała gotować, zwalnialiśmy ją po pewnym czasie. Po obiedzie spałem, potem pracowałem do piątej; wtedy ruszałem na spacer do Chłodnej Doliny czy na Szwabską Górę (jeździłem tam samochodem i czasami i trzeba się było irytować, jeśli auto nie działało sprawnie - musiałem je zmieniać), po spacerze wracałem do domu, przebierałem się, bo wieczorem przychodzili goście albo my wychodziliśmy z wizytą. Na ogół wracałem do domu przed północą. Czytałem jeszcze przez godzinę w łóżku. Przed snem człowiek stwierdzał ziewając, że kolacja była niesmaczna, towarzystwo nudne, poziom życia literackiego opada, a życie, takie jakie jest, wydaje się naprawdę nie do zniesienia. Bóg jeden wie, może rzeczywiście takie było.

Sandor Marai "Dziennik"

2 komentarze:

  1. dziś też o tej względności myślałam, czytając wojenne wspomnienia porucznika Mamiya w Kronice ptaka nakręcacza i wszystkie te nudne rzeczy, które codzinnie robię, wydały mi się nie takie złe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. warto zdawać sobie sprawę z błahości i względności naszych codziennych nieszczęść, przynajmniej znacznej ich części.

      Usuń