czwartek, 25 października 2012

Azyl



Spoza zasłony krzaków otaczających źródło Wy­trzeszcz patrzył na człowieka, który pił wodę. Do źró­dła prowadziła od szosy prawie niewidoczna wśród zarośli ścieżka. Wytrzeszcz patrzył, jak ten czło­wiek – wysoki, szczupły mężczyzna bez kapelusza, w zniszczonych spodniach z szarej flaneli, z przewieszo­ną przez ramię tweedową marynarką – podchodzi ścieżką i klęka, żeby napić się źródlanej wody.
Źródło wytryskiwało przy korzeniu buka i odpły­wało fałdując, rzeźbiąc piaszczyste dno. Otaczała je gęstwina trzcin i głogów, cyprysów i figowców, schlapanych słonecznym blaskiem jak gdyby znikąd. Ptak, niewidoczny i tajemniczy, a przecież gdzieś w pobli­żu, zaśpiewał trzy nuty i ucichł.
Ten człowiek pił schylony nad źródłem, nad spęka­nym, rozbitym odbiciem swojej twarzy w wodzie. Pro­stując się zobaczył też popękane, rozedrgane odbicie słomkowego kapelusza Wytrzeszcza, chociaż przedtem nie słyszał żadnego szmeru.
Zobaczył po drugiej stronie źródła jakiegoś ni­skiego człowieka, który stał z rękami w kieszeniach, z papierosem sterczącym z kącika ust. Miał na sobie czarne ubranie, marynarkę obcisłą, z wysoko zazna­czonym stanem, nogawki spodni podwinięte i zabło­cone nad oblepionymi błotem butami. Jego twarz by­ła dziwnie bezkrwista, jak gdyby padało na nią ostre światło elektryczne; w słomkowym kapeluszu na ba­kier, gdy tak rękami w kieszeniach trzymał się pod boki, wyglądał na tle tej słonecznej ciszy płasko jakoś i gadzinowato niczym zdeptany, sczerniały rondel z dwoma uchami.
Gdzieś poza nim znów zaśpiewał ptak – trzy mono­tonnie powtórzone nuty: bezsensowne dźwięki wydarte z ciszy głębokiej, oddychającej spokojem, zdającej się odgradzać to miejsce od świata, skąd po chwili do­leciał warkot samochodu, stopniowo zamierając w dali. Człowiek, który pił wodę, klęczał przy źródle.
  Pan ma chyba w tej kieszeni rewolwer – po­wiedział.
Z drugiej strony źródła Wytrzeszcz wpatrywał się w niego oczami jak dwie gałki z miękkiej, czarnej gumy.
  To ja się pytam – powiedział – co pan masz w kieszeni?
Tamten sięgnął do marynarki wciąż jeszcze prze­wieszonej przez ramię. Z jednej kieszeni wystawał zmięty pilśniowy kapelusz, a z drugiej wystawała książka.
  O którą kieszeń chodzi? – zapytał.
  Nie pokazuj. Powiedz. Zatrzymał rękę na pół podniesioną.
  To jest książka – powiedział.
  Co za książka?
  Po  prostu książka.  Do  czytania.  Niektórzy lu­dzie czytają.
  Czyta pan książki? – zapytał Wytrzeszcz.
Ręka tamtego znieruchomiała nad marynarką. Dym z papierosa przewijał się po twarzy Wytrzeszcza, któ­ra z jednym okiem przymrużonym wyglądała jak maska złożona z dwóch odmiennych połówek.
Z bocznej kieszeni spodni Wytrzeszcz wyciągnął zaszarganą chustkę do nosa. Rozłożył ją sobie na napiętkach zabłoconych butów, żeby nie pobrudzić ubra­nia, gdy przysiadł naprzeciwko człowieka po drugiej stronie wody. Była wtedy mniej więcej godzina czwarta majowego popołudnia. Przykucnięci tak, pa­trzyli na siebie ponad źródłem przez dwie godziny. Od czasu do czasu odzywał się ptak z mokradła, jak gdyby pobudzał go mechanizm zegarowy; jeszcze dwukrotnie przejeżdżały po szosie niewidoczne samo­chody. Znów śpiewał ptak.
  I oczywiście pan nie wie, jak on się nazywa – powiedział człowiek  po  drugiej   stronie  źródła.   – Mam wrażenie, że jeżeli w ogóle zna pan jakiegoś pta­ka, to chyba tylko takiego, co śpiewa w klatce w hallu hotelowym albo kosztuje cztery dolary na półmisku.
Wytrzeszcz nie odpowiedział. Wciąż jeszcze siedząc na piętach, w tym obcisłym czarnym ubraniu z prawą kieszenią marynarki wypchaną, skręcał i ugniatał pa­pierosy małymi, lalczynymi nieomal rękami i splu­wał do źródła. Był martwo, ziemiście blady. Nos miał krogulczy, podbródka nie miał wcale. Twarz jego w miejscu, w którym powinien być podbródek, po pro­stu się usuwała jak twarz woskowej lalki zapomnia­nej zbyt blisko ognia w kominku. Po kamizelce snu­ła mu się pajęczyna platynowej dewizki.
  Słuchaj pan – powiedział człowiek po drugiej stronie źródła. – Nazywam się Horace Benbow. Pro­wadzę  kancelarię  adwokacką  w  Kinston.   Dawniej mieszkałem w Jefferson; właśnie tam teraz idę. Ka­żdy w tym hrabstwie może panu  powiedzieć,   że jestem nieszkodliwy. Jeżeli to whisky, mało mnie na­prawdę obchodzi, ile jej produkujecie czy sprzedaje­cie, czy kupujecie. Zatrzymałem się tutaj na łyk wo­dy. I chcę tylko dostać się do Jefferson.
Oczy Wytrzeszcza wyglądały jak gałki z gumy, któ­re przed chwilą naciśnięte odzyskały już pierwotną wypukłość, ale zachowały jeszcze na sobie spiralne odciski palców.
  Chcę   dojść   do   Jefferson   przed   zapadnięciem zmroku – powiedział Benbow. – Pan nie może mnie tutaj tak trzymać.
Nie wyjmując papierosa z ust, Wytrzeszcz splunął do źródła.
  Pan nie może mnie zatrzymywać – powiedział Benbow. – A gdybym się stąd wyrwał i uciekł...
Wytrzeszcz skierował gumowe gałki oczu na Benbowa.
  Chcesz pan uciekać?
  Nie.
Wytrzeszcz odwrócił oczy.
  No więc siedź.

Benbow znów usłyszał ptaka i spróbował sobie przypomnieć, jak go nazywają w tych stronach. Po niewidocznej szosie przejechał jeszcze jeden samo­chód z warkotem cichnącym w dali. Tymczasem słoń­ce prawie zaszło. Wytrzeszcz wyciągnął z kieszeni spodni zegarek za dolara, spojrzał, która godzina, i jak monetę wrzucił zegarek z powrotem do kieszeni.
W miejscu, gdzie ścieżka biegnąc od źródła łączyła się z piaszczystą boczną drogą, zagradzało ją nieda­wno ścięte drzewo. Przeleźli przez to drzewo i szli da­lej, zostawiając szosę za sobą. Piach drogi znaczyły dwie płytkie koleiny, ale śladu kopyt nie było. Dopie­ro tam, gdzie przez piach przesączał się strumyk, Benbow zobaczył odciśniętą kratkę opon samochodo­wych. Wytrzeszcz szedł przed nim – w obcisłym ubraniu, w sztywnym kapeluszu, ostry w liniach jak ultranowoczesny model stojącej lampy.
Piach się skończył i wyszli z zarośli. Droga kreto biegła pod górę. Było prawie ciemno. Wytrzeszcz spojrzał przez ramię.
  Prędzej, Jack – powiedział.
  Dlaczego nie szliśmy na przełaj? – zapytał Ben­bow.
  Między   tymi   tam...   tymi   wszystkimi   drzewa­mi? – zapytał Wytrzeszcz. Popatrzył ze wzgórza w dół, gdzie gąszcza wyglądały już jak jezioro atramen­tu, i podrzucił głowę, przy czym jego kapelusz mętnie, gadzinowato   mignął   w   ostatniej    szarości   zmierz­chu. – Rany boskie!
Było prawie zupełnie ciemno. Wytrzeszcz zwolnił kroku. Szedł teraz obok Benbowa i Benbow widział nieustanne podrygiwanie słomkowego kapelusza, kie­dy Wytrzeszcz, nieledwie wijąc się jak gadzina, rzu­cił szybkie spojrzenie wokoło. Ten kapelusz sięgał Benbowowi akurat do podbródka.
Nagle coś – jakiś cień ukształtowany szybkością – przemknęło nad nimi nisko, bezszelestnie na napiętych skrzydłach, omiatając pędem powietrza ich twa­rze, i Benbow poczuł, że Wytrzeszcz całym ciałem przywiera do niego i wczepia dłoń w jego marynarkę.
– To tylko sowa – powiedział. – To nie, tylko sowa. – I dodał: – Nazywają tego karolińskiego strzyżyka ptakiem rybackim. Otóż to! Że też tam nie mogłem sobie tego przypomnieć.
A Wytrzeszcz kurczył się obok niego i wpijał mu palce w kieszeń, i syczał przez zęby jak kot.
“On pachnie czarno – pomyślał Benbow – on pachnie tak jak ta czarna maź, która z ust pani Bovary chlusnęła na ślubny welon, kiedy podnieśli jej głowę.”
W chwilę później nad czernią tej poszarpanej masy drzew ukazał się jakiś dom, sztywny, kanciasty na tle wieczornego nieba.
Dom ten był wypatroszoną ruiną wysoką i wąską, wyłaniającą się sztywno z zapuszczonego cedrowego gaju. Górował nad okolicą, znany jako Siedziba Starego Francuza, wzniesiony jeszcze przed wojną secesyjną – dom plantatora w samym środku jego posiadłości: pól bawełny, ogrodów i trawników, które  już dawno obróciły się na nowo w puszczę, na których    od pięćdziesięciu lat plądrowali ludzie z sąsiedztwa, ściągając po kawałku drzewo na opał albo czasami przekopując grunt w tajemnej nadziei, że znajdą zło­to rzekomo gdzieś  tutaj  zakopane przez założyciela plantacji, gdy Grant tędy prowadził swoje wojska na Vicksburg.
Trzech mężczyzn siedziało na krzesłach przy końcu ganku.   W   głębi   otwartej   sieni widać  było słaby odblask  światła.   Sień  przecinała  cały  dom, wiodąc wprost  na   tyły.   Wytrzeszcz  wszedł  po  schodkach.
Trzech mężczyzn spojrzało na niego i na jego towarzysza.
– To jest profesor – powiedział nie zatrzymując się.
Wkroczył do domu, do sieni. Przeszedł przez sień, przez tylny ganek i skręcił do izby, w której paliło się światło. To była kuchnia. Przy piecu stała kobieta. Miała na sobie wypłowiałą perkalową suknię, na go­łych nogach zniszczone męskie buty robocze, nie za­sznurowane i kłapiące. Spojrzała na Wytrzeszcza, a potem znów na kuchenną płytę, gdzie skwierczało mięso na patelni.
Wytrzeszcz stał w drzwiach. Rondo kapelusza uko­śnie ocieniało mu twarz. Wyciągnął papierosa z paczki w kieszeni, ugniótł go i włożył do ust, po czym potarł zapałkę o paznokieć kciuka.
  Ptaszek przed domem – oznajmił.
Kobieta nie podniosła oczu. Odwracała mięso na patelni.
  Po  co  mi  to  mówisz?    zapytała.  – Ja  nie obsługuję klientów Lee.
  To profesor – powiedział Wytrzeszcz.
Kobieta odwróciła się z żelaznym widelcem w znie­ruchomiałej dłoni; za piecem w cieniu stała drewnia­na skrzynka.
  Kto taki? – zapytała.
  Profesor – powiedział Wytrzeszcz. – Ma przy sobie książkę.
  Czego on tu chce?
  A bo ja wiem. Nie pytałem. Może chce czytać tę książkę.
  Sam tu przyszedł?
  Nakryłem go przy źródle.
  Szukał tego domu?
  A bo ja wiem – powiedział Wytrzeszcz. – Nie pytałem.
Kobieta dalej patrzyła na niego.
  Wyślę  go   do  Jefferson   ciężarówką    powie­dział. – Coś gadał o tym, że tam idzie.
  Po co mi to mówisz? – zapytała kobieta.
  Gotujesz. Będzie chciał zjeść.
  Tak – burknęła kobieta. Odwróciła się znowu
do pieca. – Gotuję. Gotuję dla kalek i moczymordów, i pomylonych. Tak. Gotuję.
Stojąc w drzwiach Wytrzeszcz patrzył na nią po­przez dym z papierosa wijący mu się po twarzy. Ręce trzymał w kieszeniach.
  Możesz   to   cisnąć.    Zawiozę   cię   w   niedzielę z   powrotem   do   Memphis.   Możesz   tam   znów   się puszczać.  – Patrzył na jej  plecy.  – Tyjesz  tutaj. Zaniedbujesz się na wsi. Nie powiem im tam na ulicy Manuel.
Kobieta odwróciła się z widelcem w dłoni.
  Ty draniu – powiedziała.
  No pewnie – powiedział Wytrzeszcz. – Nie po­wiem im, że Ruby Lamar chodzi na wsi w butach, które Lee Goodwin wyrzucił na śmietnik. Że sama drzewo rąbie. Nie. Powiem im, że Lee Goodwin jest cholernie bogaty.
  Ty draniu! – powtórzyła kobieta. – Ty draniu!
  No pewnie – powiedział Wytrzeszcz.
Odwrócił głowę, bo na ganku rozległo się szuranie.
Po chwili do kuchni wszedł jakiś człowiek. Był zgar­biony, w kombinezonie i bosy; to właśnie jego szurają­ce kroki usłyszeli przed chwilą. Na głowie miał strzechę kudłów jasnych od słońca, zmierzwionych i brudnych. Oczy miał siwe, rozgorączkowane i krótką, miękką brodę o barwie brudnego złota.
  Niech mnie gęś kopnie, jak on nie jest cudak – powiedział.
  O co ci chodzi? – zapytała kobieta.
Człowiek w kombinezonie nie odpowiedział. Mija­jąc Wytrzeszcza rzucił na niego spojrzenie tajemni­cze i czujne zarazem, jak gdyby gotów uśmiać się z jakiegoś żartu, czekał na moment odpowiedniejszy do śmiechu. Niezdarnymi, niedźwiedzimi krokami prze­szedł przez kuchnię i wciąż z tą samą miną, czujną, radośnie tajemniczą, chociaż wiedział, że oni to wi­dzą, podniósł luźną deskę w podłodze i wyciągnął gą­sior o pojemności jednego galona. Wytrzeszcz z palca­mi wskazującymi zatkniętymi za kamizelkę, z niedopałkiem papierosa w ustach (wypalił go ani razu nie dotykając ręką) patrzył na niego uważnie, zawzięcie, może nawet złowieszczo, dopóki on, niezgrabnie ukry­wając gąsior za biodrem, czujny, trochę już onieśmie­lony, a przecież wpatrzony w Wytrzeszcza i nadal wyraźnie gotów dać wyraz swojej uciesze, nie opuścił kuchni. Znów usłyszeli szuranie jego bosych stóp na ganku.
  No pewnie – powiedział Wytrzeszcz. – Nie po­wiem im tam na Manuel Street, że Ruby Lamar gotu­je dla niemowy i dla pomylonego.
  Ty draniu! – powtórzyła kobieta. – Ty draniu!

William Faulkner "Azyl", przełożyła Zofia Kierszys.

5 komentarzy:

  1. schowam się za regałem w Zaciszu na cały tydzień, ok? wyjdę, jak się skończą te wszystkie imprezy ;PP

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ok, schowajmy się razem i nie wychodźmy aż będzie jasno, słonecznie i ciepło:):) Ale co masz na myśli mówiąc "Te wszystkie imprezy"? I ile ich jest, że tak Cię gnębią 3, 300?:)

      Usuń
    2. ale fajnie!
      mogę Ci parzyć kawę, ale Ty za to będziesz czytał na głos. wybór lektury zostawiam Tobie :)

      to jedna impreza, ale taka, że już dziś mam obolałe myśli. będę musiała robić tylko to, co wypada, co powinnam i mieć szampański humor ;/ czasem mi się udaje całkiem nieźle wejść w rolę, ale równie dobrze może być kompletna klapa...ble...

      Usuń
    3. Niech zgadnę, moja intuicja kobieca podpowiada mi, że chodzi o wesele połączone ze ślubem, 2 w 1. Osobiście nie znoszę, nigdy się nie przekonam, nie czuję tego klimatu, a ostatnio w sierpniu nie udało mi się wczuć w rolę, radośni, szczęśliwi ludzie, bawiący się i tańczący, a pośród nich Leśny Dziad zwany też Starym Piernikiem. chciało mi się krzyczeć, ludzie z czego się tak cieszycie, poczekajcie kilka lat, a będziecie żałować, a to se ne wrati. Wszystko to razem świadczy tylko o tym jak jest ze mną źle:)

      Usuń
    4. owszem, ślub i wesele. w dodatku na odległość widać, że ta para nie będzie miała ze sobą lekko...

      wcale nie odnoszę wrażenia, że jest z Tobą źle. serio. i nie pisze tego po to, żeby Cię pocieszac. może nie jest kolorowo, ale gdyby zawsze był kawior, to by nam przestał smakować :)

      Usuń