wtorek, 30 października 2012

"Cudak"

Ze swojego miejsca na skrzynce w szopie z nie heblowanych desek, co przywarła jak narośl na tyłach firmy Cowley i Syn w Winesburgu, Elmer Cowley, młodsza podpora interesu, miał przez brudne okienko widok na oficynę drukarską „Orła Winesburga”. Elmer zakładał właśnie sznurowadła do swoich butów. Szło mu to nieskładnie i musiał zdjąć trzewiki. Trzymając je w ręce siedział i oglądał wielką dziurę w skarpetce na pięcie. Naraz podniósł szybko wzrok i zobaczył Jerzego Willarda, jedynego reportera w całym Winesburgu, jak stoi w tylnych drzwiach oficyny drukarskiej i z roztargnieniem rozgląda się dokoła. – No, no, tego tylko brakowało! – wykrzyknął młodzieniec z trzewikami w dłoni, zerwał się na nogi i czmychnął spod okna.
Rumieniec wypełzł mu na twarz i ręce zaczęły dygotać. W sklepie jakiś Żydek, handlarz wędrowny, stał przy kontuarze i rozmawiał z ojcem. Elmer wyobraził sobie, że reporter słyszy, o czym się tu mówi, i na samą myśl o tym krew go zalała. Z jednym tylko butem w ręce stał w rogu szopy i nogą w skarpetce tupał w podłogę z desek.
Sklep Cowleya i Syna nie wychodził na główną ulicę Winesburga. Od frontu przytykał do Maumee Street, naprzeciwko Voight miał handel furmankami i mieściła się zajezdnia, w której farmerzy zostawiali konie. W bok od sklepu przebiegała równoległa do głównej tylna uliczka, którą okrągły dzień wywożono i przywożono towary do sklepów na wielkich wozach i platformach. Sam sklep był nie do opisania. Will Henderson wyraził się kiedyś, że sprzedaje się w nim wszystko i nic. Na wystawie stała bryła węgla wielkości baryłki, co oznaczało, że przyjmuje się tutaj zamówienia na węgiel, a obok tej czarnej góry trzy plastry miodu, który zbrunatniał i zbrudził się w swoich ramkach.
Miód stał na wystawie od sześciu miesięcy. Był na sprzedaż, tak samo jak wieszadła, patentowane guziki do szelek, puszki farby olejnej, buteleczki z lekarstwem na reumatyzm i mieszanka zastępująca kawę, która wraz z miodem cierpliwie oferowała swoje zalety klientom.
Ebenezer Cowley, jegomość, który stał w sklepie i słuchał natarczywego szwargotu płynącego z ust komiwojażera, był wysoki, chudy i wyglądał jak nie umyty. Na indyczej szyi miał wielką narośl, po części skrytą pod siwą brodą. Nosił długi surdut a la książę Albert, zakupiony z okazji ślubu. Ebenezer, zanim wziął się do handlu, był farmerem i po ślubie wdziewał swojego „księcia Alberta” na niedzielę do kościoła i w sobotę po południu wybierając się do miasta na targ. Kiedy sprzedał farmę, żeby zostać kupcem, nosił ów surdut na co dzień. Zżółkł mu całkiem ze starości i roił się od tłustych plam, ale Ebenezer czuł się w nim zawsze szykownie, gotów w każdej chwili wyjść do miasta.
Jako kupiec Ebenezer niezbyt szczęśliwie się w życiu urządził; tak samo nie urządził się szczęśliwie jako farmer. A jednak jakoś sobie radził. Dzieci, córka imieniem Mabel i syn, mieszkały z nim w pokojach nad sklepem i samo życie niewiele ich kosztowało. Miał kłopoty innej niż finansowa natury. Jego pech kupiecki polegał na tym, że Ebenezer zawsze się bał, ilekroć domokrążca z towarem na sprzedaż wchodził do sklepu. Stał wtedy za kontuarem potrząsając głową. Po pierwsze – bał Się, że się uprze i nie kupi, a więc straci okazję, żeby samemu sprzedać; po drugie, że się nie uprze i w chwili słabości kupi to, czego nie da się sprzedać.
Tego ranka w sklepie, kiedy Elmer zobaczył, że Jerzy Willard sterczy na tyłach oficyny „Orła” i zapewne podsłuchuje, wytworzyła się taka sytuacja, która go zawsze pobudzała do gniewu. Komiwojażer zachwalał swój towar, a Ebenezer słuchał, całym sobą wyrażając niezdecydowanie. – Widzi pan, jak to sprytnie działa – mówił handlarz; miał do sprzedania zastępującą guziki małą płaską metalową spinkę do zakładania kołnierzyków. Jedną ręką odpiął szybko kołnierzyk od koszuli i znów szybko go przypiął. Wpadł w pochlebczy, przymilny ton. – Powiem panu, ludzie mają dosyć tego guzdrania się z guzikami przy kołnierzykach, pan właśnie zrobisz majątek na tej odmianie. Daję panu wyłączne przedstawicielstwo na całe miasto. Weź pan dwadzieścia tuzinów tych spinek, a ja już dalej nie pójdę po sklepach. Zostawię panu wolną rękę.
Komiwojażer pochylił się nad kontuarem i stukał palcem w pierś Ebenezera. – To gratka, panie, zależy mi, żebyś pan właśnie na niej skorzystał – nalegał. – Mój kompan mówił mi o panu. „Idź do Cowleya – powiada – to rzutki gość”.
Handlarz zamilkł i czekał. Wyjąwszy książeczkę z kieszeni zaczął wypisywać zamówienie. Wciąż z butem w ręce Elmer Cowley zajrzał do sklepu, minął obu zafrapowanych mężczyzn i podszedł do gablotki przy drzwiach wejściowych. Wyjął z niej tani rewolwer i zaczął nim wymachiwać. – Wynoś się pan stąd! – wrzasnął. – Po licha nam pana spinki. – Jakaś myśl zaświtała mu w głowie. – Zauważ pan, że niczym nie grożę – dodał. – Nie mówię, że będę strzelał. Może wyjąłem broń z gablotki, żeby tylko na nią popatrzeć. Ale zmykaj pan lepiej. Tak, mój panie, to moja rada. Zbieraj pan lepiej manatki i chodu.
Młody sklepikarz nie mówił już, ale wrzeszczał; wszedłszy za kontuar napierał na obu kupców. – Nie damy więcej robić z siebie durniów! – krzyczał. – Dość kupowania, póki nie zaczniemy wreszcie sprzedawać. Dosyć już z nas robili cudaków, każdy tylko gapi się na nas i nadstawia uszu. Won stąd!
Komiwojażer ulotnił się. Zgarnąwszy swoje spinki do skórzanej torby – umykał. Maleńki, na bardzo krzywych nogach, biegł nieporadnie. Torba zaczepiła się o drzwi, więc się potknął i upadł. – Wariat, jak Boga kocham, wariat! – bełkotał, kiedy się podniósł z chodnika i zmykał dalej.
W sklepie Elmer z ojcem wytrzeszczali na siebie oczy. Teraz, kiedy bezpośrednia przyczyna jego gniewu już znikła, Elmer czuł się zakłopotany. – Tak, to nie były żarty. Myślę, że już dosyć
robiliśmy z siebie cudaków – stwierdził podchodząc do gablotki i odkładając rewolwer na miejsce. Usiadłszy na beczce nałożył i zawiązał but, który trzymał w ręce. Oczekiwał od ojca słów zrozumienia, ale to, co stary powiedział znowu wzbudziło w nim gniew, więc wybiegł ze sklepu nie odpowiedziawszy mu. Drapiąc się w siwą brodę długimi brudnymi palcami, kupiec spoglądał na syna tak samo mętnie i niepewnie, jak przed chwilą na komiwojażera. – Niech mnie wykrochmalą – powiedział cicho. – No, no, niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą! Elmer Cowley poszedł za miasto i ruszył polną drogą, która biegła obok toru kolejowego. Nie wiedział, dokąd idzie ani co chce zrobić. W cieniu tunelu, gdzie droga skręciwszy ostro na prawo zbiegała pod nasyp kolejowy, zatrzymał się i czuł, że ta pasja, która go w sklepie porwała, znów go ogarnia. – Nie będę cudakiem... Na takiego każdy tylko gapi się, nadstawia uszu – stwierdził na głos. – Będę sobie na każdy inny. Już ja mu pokażę, temu Willardowi. On zobaczy. Ja mu pokażę!
Stał wściekły na środku drogi i patrzył złowrogo w stronę miasteczka. Właściwie zupełnie nie znał reportera i nie żywił żadnych określonych uczuć do tego wysokiego chłopca, który ganiał po mieście i zbierał lokalne wiadomości. Reporter po prostu, przez samą swoją obecność w redakcji i w drukarence „Orła Winesburga”, wyrósł w jego oczach na pewien symbol. Myślał, że chłopiec, który stale biegał i przebiegał obok firmy Cowley i Syn, który na ulicach przystawał, żeby porozmawiać z ludźmi, musi i o nim myśleć, a może nawet z niego się wyśmiewać. Czuł, że Jerzy Willard żyje miastem, uosabia miasto, że w nim się wyraża duch całego miasta. Elmer nigdy by nie uwierzył, że Willard też ma swoje godziny smutku, że tak samo napadają go niejasne pragnienia i skryte, nienazwane żądze. Czyż to nie on wyrażał opinię publiczną i czyż ta opinia w całym Winesburgu nie skazała Cowleyów na cudactwo? Czyż to nie on chodził sobie gwiżdżąc i śmiejąc się po głównej ulicy? Czy uderzywszy w jego osobę nie uderzało się w większego wroga – co śmieje się i chodzi samopas – w opinię Winesburga?
Elmer Cowley był niebywale wysoki, ręce miał długie i silne. Włosy, brwi i sypiący się meszkiem zarost tak jasne, że wpadały prawie w biel. Zęby miał sterczące, a oczy niebieskie tym wypłowiałym błękitem kamyczków, zwanych „agatkami”, które chłopcy w miasteczku nosili po kieszeniach. Elmer mieszkał w Winesburgu od roku i nie zyskał sobie przyjaciół. Czuł, że jest skazany na życie bez przyjaciół, i nienawidził tej myśli.
Ponuro wlókł się drogą z rękami w kieszeniach spodni. Dzień był zimny, dął porywisty wiatr, ale właśnie słońce zaczęło świecić i droga stała się miękka i błotnista. Koleiny odtajały i błoto czepiało się butów. Elmer zmarzł w nogi. Po kilku milach skręcił w bok, przeszedł przez pole i zagłębił się w las. Nazbierał patyków, rozpalił ognisko, przy którym usiadł, żeby się rozgrzać, znękany na duchu i na ciele.
Siedział tak przy ogniu na kłodzie z dwie godziny, a potem wstał i skradając się ostrożnie po stosach igliwia podszedł do ogrodzenia i patrzył wskroś pól na małą zagrodę otoczoną przez niskie szopy. Uśmiech pojawił mu się na wargach? zaczął machać łapskami do człowieka, który łuszczył na polu kukurydzę.
W godzinie smutku młody kupczyk wrócił na farmę, gdzie mu upłynęło całe dzieciństwo i gdzie czekała na niego ludzka dusza, od której mógł się spodziewać zrozumienia.: Był to Mook, głupkowaty staruszek. Swego czasu pracował u Ebenezera i został na gospodarce po jej sprzedaży. Odnajmował nie pomalowaną szopę za domem i krzątał się dzień cały po polach.
Półgłupkowi błogo się żyło. Z dziecięcą ufnością wierzył w inteligencję zwierząt, z którymi dzielił szopę pospołu, i kiedy czuł się opuszczony, prowadził długie rozmowy z krowami, świńmi, a nawet i z kurczakami, które ganiały po podwórzu. On właśnie włożył w usta swojemu dawnemu gospodarzowi owo „bieliźniane” porzekadło. Podenerwowany czy zaskoczony czymkolwiek, uśmiechał się mętnie i mruczał: – Niech mnie wypiorą i wyprasują. No, no, niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą.
Kiedy rzucił swoją robotę na polu i spotkał się w lesie z Elmerem, wcale się nie zdziwił ani nie zaciekawił tym nagłym pojawieniem się chłopca. Tak samo zmarzły mu nogi, więc usiadł na pniu przy ognisku, wdzięczny za ciepło i wyraźnie obojętny na to, co Elmer miał do powiedzenia.
Elmer przemawiał gorąco i z wielką swadą, chodząc tam i z powrotem i wymachując rękami. – Jasne, ty nie rozumiesz, co się ze mną dzieje, więc mało cię to obchodzi – stwierdził. – Ze mną to co innego. Ot, co się ze mną zawsze działo. Ojciec „cudak, a z matki też była cudaczka. Ubierała się nawet nie tak, jak porządni ludzie, a popatrz na ojca, na ten jego surdut, w którym chodzi po mieście, bo mu się wydaje, że jest szykownie ubrany. Czemu sobie nie kupi nowego? Powiem ci czemu. Ojciec nie zdaje sobie sprawy i matka, jak żyła, też nie zdawała sobie sprawy z niczego. Mabel jest inna. Ona wie, ale nic nie powie. Ja za to powiem. Nie będę się wystawiał na pośmiewisko, skończone. No, wyobraź sobie, ojciec nie zdaje sobie sprawy, że cały ten sklep w mieście to zwykła cudaczna rupieciarnia, że nigdy nie sprzeda tej tandety, którą kupuje. On nic o tym nie wie. Czasem trochę mu nieswojo, że handel nie idzie, więc pójdzie zaraz i coś tam kupi. Wieczorem usiądzie przy kominku i powiada, że interes niedługo ruszy. Niczym się nie martwi. Taki cudak. Za mało wie, żeby się martwić.
Podniecenie chłopaka jeszcze bardziej wzrosło. – On nie wie, ale ja wiem! – krzyknął przystając, aby zajrzeć w niemą, nieczułą twarz półgłówka. – Wiem aż za dobrze. I nie mogę tego znieść. Jak mieszkaliśmy tutaj, było inaczej. Pracowałem, a w nocy do łóżka i spać. Nie musiałem ciągle oglądać ludzi i myśleć, tak jak teraz. Wieczorem, tam w mieście, idę na pocztę albo na dworzec, żeby dopilnować pociągu i nikt się do mnie nie odezwie. Stoją sobie, śmieją się, rozmawiają, ale do mnie żaden się nie odezwie. I tak mi się robi cudacznie, że sam ust nie otworzę. Odchodzę. Nic nie mówię. Nie mogę.
Wściekłość go całkiem poniosła. – Nie zniosę tego! – zawył zadzierając głowę ku nagim gałęziom drzew. – To ponad moje siły.
Doprowadzony do szaleństwa tępą twarzą staruszka siedzącego przy ogniu, Elmer odwrócił się i patrzył nań złowrogo tym samym spojrzeniem, które posyłał całemu miasteczku stojąc niedawno na drodze. – Wynoś się do roboty! – krzyknął. – Co mi z tego przyjdzie, że z tobą gadam? – Coś mu zaświtało i zniżył głos. – Ze mnie też kawał tchórza, nie? – mruknął. – Wiesz, czemu przydyrdałem aż tutaj? Musiałem przed kimś się wygadać, a mogłem tylko przed tobą. Węszyłem za drugim cudakiem, rozumiesz. Zwiałem i tyle! Nie mogłem stawić czoła komuś takiemu, jak ten Jerzy Willard. Musiałem przyjść do ciebie. Jemu powinienem był powiedzieć i powiem.
Znów podniósł głos do krzyku i wymachiwał rękami. – Powiem mu. Nie będę cudakiem! Wszystko jedno, co oni sobie myślą. Nie zniosę tego!
Elmer Cowley uciekł z lasu zostawiając półgłówka na pniu przy ognisku. Niebawem staruszek wstał i przelazłszy przez ogrodzenie wrócił do swojej roboty przy kukurydzy. – Niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą – wyznał. – No, no, niech mnie wypiorą i wyprasują. – Mook był zaintrygowany. Poszedł dróżką na pole, gdzie dwie krowy stały podskubując stóg siana.
Elmer tu był – powiedział krowom.
Elmer to wariat. Lepiej schowajcie się za stóg, żeby was nie zobaczył. On jeszcze komuś zrobi krzywdę, ten Elmer, na pewno.
O ósmej tego wieczoru Elmer Cowley zajrzał przez frontowe drzwi do redakcji „Orła Winesburga”, gdzie Jerzy Willard siedział pisząc. Miał czapkę nasuniętą głęboko na oczy i ponury, zacięty wyraz twarzy. – Wyjdź no ze mną – powiedział wchodząc i zamykając drzwi. Trzymał rękę na klamce, jakby gotów nie wpuścić z zewnątrz nikogo. – Wyjdź stąd po prostu na dwór. Mam do ciebie interes.
Jerzy Willard i Elmer Cowley szli główną ulicą Winesburga. Noc była zimna, Jerzy miał na sobie nowy płaszcz i wyglądał bardzo czyściutko i wytwornie. Wsadził ręce do kieszeni płaszcza i spozierał pytająco na towarzysza. Dawno już chciał się zaprzyjaźnić z młodym kupcem i wybadać, co się w nim kryje. Teraz mniemał, że nadarzyła się okazja i bardzo go to ucieszyło. „Ciekawe, o co mu chodzi? Może myśli, że ma jakąś wiadomość do gazety. Na pewno nie pożar, bo nie słyszałem dzwonu i nikt nie biegnie ulicą” – myślał.
Na głównej ulicy Winesburga, w zimny listopadowy wieczór, pokazało się ledwie paru mieszkańców, ale i ci pomykali, żeby się tylko znaleźć pod piecem gdzieś w pokoiku za sklepem. Okna sklepowe pozamarzały i wiatr grzechotał blaszanym szyldem, co wisiał u wejścia do klatki schodowej wiodącej do gabinetu doktora Wellinga. Na chodniku, przed sklepem spożywczym Hearna, stał kosz z jabłkami i drabki, w których sterczał pąk nowych mioteł. Elmer Cowley zatrzymał się i stanął naprzeciwko Jerzego Willarda. Próbował otworzyć usta i ręce zaczęły mu pracować jak tłoki. Twarz spazmatycznie drgała. Zdawało się, że wybuchnie krzykiem. – Och, wracaj z powrotem! – zawołał. – Po co tu stoisz ze mną? Nie mam ci nic do powiedzenia. Nie chcę cię widzieć na oczy.
Przez trzy godziny wzburzony kupczyk włóczył się po ulicach Winesburga oślepiony gniewem, bo nie potrafił ogłosić swojego postanowienia, że więcej nie będzie cudakiem. Ogarnęło go gorzkie uczucie przegranej i chciało mu się płakać. Po godzinie czczej paplaniny, która mu zajęła całe popołudnie, i po tej klęsce w obliczu młodego reportera sądził, że nie ma już żadnej nadziei na przyszłość.
Aż zaświtał mu nowy pomysł. W ciemnościach, które go otaczały, zaczął dostrzegać światło. Znalazłszy się pod zaciemnionym sklepem, gdzie Cowley i Syn od roku na próżno wypatrywali klientów, wśliznął się ukradkiem do środka i zaczął obmacywać baryłkę, co stała w kantorku pod piecem. W baryłce pod wiórami leżało blaszane pudełko z gotówką firmy Cowley i Syn. Co wieczór Ebenezer Cowley po zamknięciu sklepu wkładał pudełko w beczułkę i szedł na górę do łóżka. „Nigdy im do głowy nie przyjdzie, żeby zajrzeć w takie liche miejsce” – powiadał sobie z myślą o złodziejach.
Elmer z małego zwitka jakichś czterystu dolarów – z całego majątku, jaki został ze sprzedaży gospodarki – wziął dwadzieścia w dziesięciodolarowych banknotach. Potem wsunąwszy pudełko pod wióry wyszedł po cichu frontowymi drzwiami i znów wałęsał się po ulicach.
Pomysł, który w jego mniemaniu miał położyć kres całej niedoli, był bardzo prosty. „Wyrwę się stąd, ucieknę z domu” – powiedział sobie. Wiedział, że w Winesburgu przystaje o północy podmiejski pociąg towarowy do Cleveland, dokąd przyjeżdża na rano. Przejedzie się nim na gapę, a potem wmiesza się w tłum. Znajdzie sobie gdzieś zajęcie w sklepie i zaprzyjaźni się z towarzyszami pracy. Stopniowo upodobni się do innych, nikt go palcem nie wytknie. Można będzie wtedy porozmawiać i pośmiać się do woli. Przestanie uchodzić za cudaka, znajdzie sobie przyjaciół. Życie, podobnie jak do innych, zacznie się i do niego uśmiechać, nabierze ciepła i sensu.
Wysoki niezgrabny chłopak, włócząc się po ulicach, szydził z siebie, ze swojego gniewu i ze swojego lęku przed Jerzym Willardem. Postanowił, że sobie z nim porozmawia przed wyjazdem, powie mu to i owo, a może i wyzwie, wyzwie cały Winesburg w jego osobie.
Płonąc niezwykłą odwagą Elmer wszedł do hotelu Willarda i załomotał w drzwi dyżurki. Zaspany wyrostek czuwał na wyrku. Nic mu za to nie płacono, ale żył z hotelowej kuchni i z dumą nosił tytuł „dyżurnego”. Wobec niego Elmer zachowywał się śmiało, z tupetem. – Obudź go zaraz – rozkazał. – Powiedz mu, żeby przyszedł na stację. Muszę się z nim zobaczyć, wyjeżdżam „podmiejskim”. Niech się ubiera i przychodzi. Czasu mam niewiele.
Pociąg już załadowano, kolejarze dostawiali wagony, machali latarkami i szykowali się do dalszej drogi na wschód. Jerzy Willard przetarłszy oczy i narzuciwszy swój nowy płaszcz wbiegł na peron płonąc z ciekawości. – No, jestem – powiedział. – O co ci chodzi? Masz mi coś do powiedzenia, nie?
Elmer starał się wyjaśnić. Zwilżył wargi językiem i patrzył na pociąg, który zastękał i zaczął ruszać powoli. – Widzisz, chodzi o to – zaczął i stracił panowanie nad językiem. – Niech mnie wypiorą i wyprasują. Niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą – wybełkotał nieskładnie.
Elmer Cowley ciskał się wściekle po peronie obok stękającego w mroku pociągu. Światła prysnęły w przestrzeń i skakały mu przed oczami. Wyciągnął z kieszeni dwie dziesięciodolarówki i wepchnął je w dłoń Willarda. – Weź to! – krzyknął. – Nic mi po nich. Oddasz ojcu. Ukradłem. – Z pianą na ustach rzucił się znienacka i jego długie łapska zaświstały w powietrzu. Zupełnie jak ktoś, kto nie chce dać się obezwładnić, grzmocił pięściami na prawo i na lewo, ładując cios za ciosem w pierś, w szyję, usta Willarda. Młody reporter zwalił się na peron, na wpół przytomny, oszołomiony piekielną siłą ciosów. Wskoczywszy w biegu Elmer pomykał po dachach wagonów aż dopadł platformy; położył się plackiem i patrzył do tyłu próbując dostrzec w ciemnościach powalonego człowieka. Zagrała w nim duma.
– Pokazałem mu! – zawołał. – Ale mu pokazałem. Nie taki znowu cudak ze mnie. Ale mu pokazałem, że nie taki znowu cudak ze mnie.

Sherwood Anderson "Miasteczko Winesburg. Obrazki z życia w stanie Ohio." (Winesburg, Ohio), przełożył Jerzy Krzysztoń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz