wtorek, 13 listopada 2012

Zima

"Zima! Sądzę, że większość ludzi uważa tę porę roku jedynie za okres burz, zimna i wszelakich przykrości, że godzi się z nią jako ze złem koniecznym. Wprawdzie nadzieja na parę potańcówek trochę rozjaśnia ich horyzonty, ale mimo wszystko — zimno i ciemności — nie, dziękuję! Stanowczo wolę lato!

Nie potrafię powiedzieć, co myśleli i czuli moi współtowarzysze wobec zbliżającej się zimy; ja sam oczekiwałem jej z przyjemnością. Kiedy stałem na ośnieżonym pagórku i widziałem przyjazny promyk światła padający przez nasze kuchenne okno, przenikało mnie uczucie nieopisanego zadowolenia. Niech srożą się choćby najgorsze burze; niech noce zimowe będą jeszcze ciemniejsze — tym przytulniej i wygodniej będzie w naszym wspaniałym domku! Drodzy moi czytelnicy! Widzę dokładnie wyraz powątpiewania na waszych twarzach i wiem, co chcecie powiedzieć! „No dobrze, ale czy się pan nie bał, że część płyty lodowej może się oderwać i popłynąć wraz z wami na pełne morze?" Chcę odpowiedzieć na to pytanie możliwie szczerze i uczciwie. Z wyjątkiem jednego z nas doszliśmy do przekonania, że w tym miejscu, gdzie stoi nasz dom, lód spoczywa na trwałej podstawie. Dlatego dalecy byliśmy od wszelkich obaw co do nie zamierzonej podróży morskiej. Ale i ten spośród nas, który uważał, że lód jest zanurzony w wodzie, nie odczuwał strachu wiem to z całą pewnością. Zresztą sądzę, że i on z biegiem czasu przyłączył się do poglądu pozostałych.

Wódz, który chce wygrać bitwę, musi być stale w pogotowiu. Gdy jego przeciwnik zrobi jakieś posunięcie, winien on umieć natychmiast wystąpić z właściwym kontrposunięciem; wszystko musi być z góry dokładnie obliczone, nic nie przewidzianego nie powinno mu pomieszać szyków. My znajdowaliśmy się w położeniu takiego właśnie wodza. Musieliśmy z góry dokładnie rozważyć, co nam przyszłość może przynieść, i zawczasu się na to przygotować. Kiedy słońce nas opuści i zapadnie długotrwała ciemność, wówczas będzie już za późno. [...]

Coraz niżej i niżej odbywało słońce swą codzienną wędrówkę po niebie. Już w pierwszych dniach po powrocie z ostatniej wyprawy niewiele go było widać, 11 kwietnia zaś ukazało się i znikło prawie w tym samym momencie. Dopiero jednak od 21 kwietnia słońce skryło się na dobre.

Co się tyczy naszego domu, to wszystko było tam w jak najlepszym stanie i lepiej już być nie mogło. Natomiast przedsionek, który pierwotnie pomyślany był jako pomieszczenie robocze, okazał się wkrótce o wiele za mały, za ciemny i za zimny. Oprócz tego trwał tam ciągły ruch, co często przeszkadzało w pracy, a niekiedy na dłuższy czas całkiem ją uniemożliwiało. Prócz tej ciemnej dziury nie mieliśmy żadnego innego miejsca do pracy, a tymczasem pozostało nam jeszcze tak wiele do zrobienia. Można było wprawdzie wykorzystać naszą izbę, ale tam przez cały dzień jeden drugiemu wchodziłby w drogę i wszyscy by sobie przeszkadzali. Nie miałem zresztą ochoty przeznaczać na warsztat jedynego pomieszczenia, które zapewniało nam spokój i wygodę. Wiem wprawdzie, że zwykle tak się robi, ale zawsze wydawało mi się to niewłaściwe. W tej sytuacji naprawdę trudno było o dobrą radę. Na szczęście przyszły nam z pomocą okoliczności. Zapomnieliśmy mianowicie, muszę się do tego otwarcie przyznać, zabrać ze sobą jedno z narzędzi, które w czasie wypraw polarnych odgrywa pierwszorzędną rolę, a mianowicie szufle do śniegu. Dobrze wyposażony zespół podróżników, jakim do pewnego stopnia byliśmy, powinien posiadać co najmniej tuzin grubych, mocnych żelaznych łopat; tymczasem nie posiadaliśmy ani jednej. Znalazły się wprawdzie dwie stare, nieduże szufle, ale to nam niewiele pomogło. Na szczęście mieliśmy mocną płytę żelazną i nasz kowal Bjaaland sporządził z tego cały tuzin pokazowych łopat; Stubberud dorobił drzewce i wszystko poszło gładko niczym w wielkiej fabryce. Jak wkrótce zobaczymy, początkowy brak łopat miał ogromne znaczenie dla przyszłego powodzenia naszej wyprawy. Gdybyśmy mieli je od początku, jako ludzie zamiłowani w porządku każdego ranka odgarnialibyśmy śnieg sprzed drzwi. Ale ponieważ ich nie było, z każdym dniem coraz więcej śniegu gromadziło się przed wejściem. Kiedy Bjaaland był wreszcie gotów z łopatami, utworzyła się już olbrzymia zaspa, ciągnąca się od drzwi wejściowych wzdłuż zachodniej ściany domu. Mocno drapaliśmy się w głowę na widok tej zaspy, która w wielu miejscach miała wysokość domu. Uzbrojeni w nowe łopaty zamierzaliśmy odrzucić śnieg i przebić drogę. Gdy staliśmy, ogarnięci przerażeniem na myśl o czekającej nas robocie, jednemu z nas — chyba Lindströmowi albo Hanssenowi, a może i mnie samemu, zresztą to nieważne, komu — przyszła do głowy wspaniała myśl, aby pójść ręka w rękę z przyrodą, zamiast się jej przeciwstawiać. Projekt polegał na tym, aby w zaspie wyżłobić jamę na warsztat stolarski i połączyć ją z domem. Projekt został przyjęty natychmiast i jednomyślnie, po czym rozpoczęło się kopanie, które miało poważne następstwa, gdyż w ślad za pierwszym przekopem poszły następne i rzecz zakończyła się dopiero wtedy, gdy zbudowaliśmy całe podziemne miasto. Prawdopodobnie była to jedna z najbardziej pasjonujących prac, jakie kiedykolwiek podejmowano na terenie obozu polarnego.

Amundsen i jego załoga

Działo się to w czwartek, 20 kwietnia 1911 roku. Podczas gdy trzech z nas drążyło w zaspie korytarz w kierunku zachodnim od drzwi domu, trzej inni równie pilnie pracowali nad połączeniem zaspy z domem. Przeprowadziliśmy to w ten sposób, że deski, których używaliśmy na statku jako pomostu dla psów, ułożyliśmy pomiędzy zaspą a dachem przedsionka. Od strony północnej, pomiędzy zaspą a przedsionkiem, wznieśliśmy mocną ścianę, ze śniegu, sięgającą aż do dachu. Po stronie południowej przestrzeń między przedsionkiem a zaspą śnieżną pozostawiono wolną; miała służyć jako wyjście. Opanowała nas teraz prawdziwa gorączka budowania, jeden przez drugiego wysuwał coraz wspanialsze projekty. W końcu postanowiliśmy przekopać wzdłuż całej zaspy korytarz, który kończyć się miał wielką chatą ze śniegu, w której zamierzaliśmy urządzić łaźnię parową. Wspaniałe to były plany! Łaźnia parowa pod 79° S! Hanssen, który z powołania okazał się budowniczym chat ze śniegu, podjął się tego dzieła. Na początek wybudował on chatkę małą, ale mocną, a później tak ją powiększył, że kiedy była wreszcie gotowa, mierzyła od podłogi do pułapu cztery metry. Mieliśmy tutaj istotnie dość miejsca na urządzenie łaźni! W tym czasie słychać było, jak kopacze chodnika posuwają się naprzód, i można było poznać, że odgłos ich motyk i łopat dochodzi z coraz to mniejszej odległości.

Gdy Hanssen był gotów ze swoją chatą, wziął się z zapałem do drążenia tunelu z drugiego końca, a kiedy już raz do czego się zabrał, robota paliła mu się w rękach Było wyraźnie słychać, jak oba oddziały zbliżały się coraz bardziej ku sobie. Spotkają się czy też się rozminą? Przyszedł mi na myśl tunel simploński, tunel Gravehals i tym podobne prace. Jeżeli tamci mogli spotkać się ze sobą we wnętrzu gór, to i nam musi się to udać. Hola! Rozpromienione oblicze, które ukazało się dokładnie w tym miejscu, gdzie właśnie zamierzałem zagłębić łopatę, wyrwało mnie z rozmyślań. Wisting był tym, który przebił tunel Framheimu. Miał szczęście, że nie utracił przy okazji nosa. O mały włos byłbym mu go wziął na łopatę! Długi, biały tunel zakończony wysoką, połyskliwą kopułą — był to doprawdy piękny widok!

Drążąc coraz dalej wkopywaliśmy się jednocześnie w głąb gruntu, aby nie osłabić sklepienia tunelu. W tym kierunku było śniegu i lodu aż nadto. Po ukończeniu tej pracy zabraliśmy się do urządzania warsztatu stolarskiego. Musieliśmy teraz kopać znacznie głębiej, ponieważ z tej strony zaspa trochę się zaokrąglała. Najpierw wkopywaliśmy się w zaspę z prawej strony chodnika, może nieco bliżej łaźni, a potem dopiero prosto w dół. O ile sobie przypominam, zagłębiliśmy się tam prawie na dwa metry poniżej powierzchni lodu.
Warsztat był bardzo przestronny, dostatecznie szeroki dla dwóch stolarzy i dość długi, żeby zmieścić sanki. W ścianie wycięto miejsca na strugarki i wyłożono je deskami. Od zachodu przytykało do warsztatu maleńkie pomieszczenie, w którym stolarze przechowywali bardziej precyzyjne narzędzia. Z warsztatu wychodziło się na piękne szerokie schody, wycięte w śniegu i obłożone deskami; prowadziły one do tunelu. Gdy tylko warsztat był gotów, natychmiast wprowadzili się tam nasi rzemieślnicy, występujący odtąd pod nazwą „spółdzielni stolarzy".


Naprzeciwko „spółdzielni stolarzy" urządziliśmy, na tej samej głębokości kuźnię, ale ta była mniej używana. Po drugiej stronie kuźni, bliżej domu, wykopano głęboki dół, do którego miały spływać wszystkie pomyje z kuchni. Pomiędzy „spółdzielcami" a drzwiami do przedsionka, dokładnie naprzeciwko wyjścia na płaszczyznę lodową, urządziliśmy jeszcze jedno niewielkie pomieszczenie. Wyjście na płaszczyznę lodową, które stało otworem, dopóki wszystkie te prace były w toku, zostało następnie zamknięte. Zastosowane tutaj automatyczne zamknięcie również zasługuje na dokładniejszy opis. Istnieje znaczna liczba ludzi, którzy prawdopodobnie nigdy nie nauczyliby się zamykać za sobą drzwi. Jeśli zbiorą się dwie lub trzy osoby, to przynajmniej jedna z nich posiada tę wadę. O ileż więcej takich grzeszników znajdowało się między nami, skoro było nas tu aż dziewięciu! Na nic się nie zda prosić takiego osobnika, aby zamykał drzwi za sobą, bo i tak tego nie zrobi. Wprawdzie nie poznałem jeszcze dostatecznie moich współtowarzyszy pod tym względem, aby jednak zabezpieczyć się na wszelki wypadek, najlepiej było zrobić takie drzwi, które by się same zamykały. Zadanie to zostało rozwiązane przez Stubberuda w ten sposób, że umocował on drzwi trochę ukośnie, jak się to zwykle praktykuje przy wejściach do piwnicy. Byliśmy więc teraz całkiem zabezpieczeni przed najściem psów. Cztery pokryte deskami stopnie wiodły od drzwi w dół, do tunelu. Dzięki tym nowym pomieszczeniom nasz dom zyskał ze wszystkich stron dodatkowe zabezpieczenie.

Podczas gdy wszystkie te prace posuwały się naprzód, również nasi specjaliści od przyrządów pomiarowych mieli pełne ręce roboty. Mechanizm zegarowy termografu zepsuł się; zdaje mi się, że złamała się ośka. Przydarzyło się to bardzo nie w porę, gdyż właśnie ten termograf świetnie pracował przy niskich temperaturach. Drugi termograf był widocznie przeznaczony dla okolic podzwrotnikowych, ponieważ w czasie mrozów zupełnie nie działał. Wobec tego nasz specjalista zastosował swój niezawodny środek, mianowicie — wstawił termograf do piekarnika i rozpalił tęgi ogień. Tym razem środek podziałał nienagannie, albowiem można było z całą pewnością stwierdzić, że instrument nie nadaje się więcej do użytku. Ponieważ tak czy owak termograf nie chciał działać na mrozie, Hanssen usunął zeń najpierw pokrywający wszystkie łożyska i kółka stary olej, który z wyglądu przypominał raczej klej rybny. Następnie zawiesił przyrząd pod sufitem w kuchni, aby go nieco ożywić tamtejszym - ciepłem i wmówić mu, że znajduje się pod zwrotnikiem. W ten sposób mieliśmy zapis temperatury w kambuzie; prawdopodobnie pozwoli nam to w przyszłości ustalić, co w ciągu tego tygodnia otrzymaliśmy do jedzenia. Czy jednak profesor Mohn będzie zachwycony tymi wynikami, to już zupełnie inne zagadnienie, którego pan „narzędziowiec" i pan „dyrektor" nie odważyli się pomiędzy sobą roztrząsać.

Oprócz tych dwóch instrumentów posiadaliśmy jeszcze higrograf — byliśmy wszak dobrze wyposażeni — ten jednak miał tę właściwość, że raz na dzień potrzebował dla zachęty energicznego szturchańca. Lindström oczyścił go i naoliwił, ciągle koło niego majstrował i stale go popędzał — mimo to z uderzeniem godziny trzeciej rano higrograf stawał. Ale nie zdarzyło się jeszcze, aby Lindström nie umiał sobie poradzić. Po szczegółowej naradzie postawiono Lindströmowi zadanie, aby z higrografu i z niezdatnego do użytku termografu sporządził dobry termograf. Było to zadanie w sam raz dla niego. Ale na widok jego dzieła, które mi po kilku godzinach przedstawił, włosy stanęły mi dęba na głowie. Czy wiecie, co ukazało się moim oczom? Puszka od konserw, obracająca się na osi termografu! Mocny Boże! Co za pohańbienie samopiszącego instrumentu meteorologicznego! Stałem jak gromem rażony i oczywiście myślałem, że Lindström uważa mnie za głupca. Przez cały czas wpatrywałem się jak najdokładniej w jego twarz, ażeby w jej rysach odnaleźć klucz do tej zagadki. Doprawdy nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. Jednak z oblicza Lindströma biła powaga, i jeśliby sytuację należało ocenić podług wyrazu jego twarzy, raczej łzy byłyby na miejscu. Kiedy jednak jeszcze raz rzuciłem okiem na termograf i przeczytałem na puszce: „Stavangers Preserving Co — znakomite pulpety", nie zdołałem się już pohamować. Komizm sytuacji przeważył i wybuchnąłem głośnym śmiechem. Gdy już się dostatecznie uśmiałem, otrzymałem wyjaśnienie. Cylinder nie pasował dokładnie, dlatego Lindström zrobił próbę z puszką, a najważniejsze, że urządzenie działało doskonale, Termograf „pulpetowy" pracował bez zarzutu aż do — 40°; przy niższych jednak temperaturach zawodził.

Nasze siły robocze podzielone zostały teraz na dwa oddziały. Jeden miał odkopać około czterdzieści zabitych fok, które leżały przykryte metrowej grubości śniegiem. Ta robota zajęła dwa dni, ponieważ niełatwo było się uporać z ciężkimi, zmarzniętymi na kość cielskami. Niezwykle dużo zainteresowania dla tej pracy okazały psy. Każde zwłoki wydobyte na światło dzienne witały radośnie i dokładnie oglądały. W końcu złożono foki na dwie wysokie kupy i psy miały z nimi dość roboty na całą zimę. W tym czasie drugi oddział pod kierunkiem Hassela pracował przy budowie piwnicy na oleje mineralne. Beczki zwiezione na początku lutego leżały teraz głęboko pod śniegiem. Na obu końcach szeregu beczek wykopaliśmy więc doły i wychodząc z nich wygrzebaliśmy w śniegu wzdłuż beczek rów. Równocześnie wcięliśmy się na taką głębokość, aby beczki znalazły się na dogodnej wysokości. Jeden otwór chodnika zasypaliśmy, podczas gdy drugi został „obmurowany" i urządzono tam wejście. Ogromnie przydała się nam tutaj umiejętność budowania sklepień, jaką wykazał Stubberud, i jemu zawdzięczamy pysznie sklepione wejście do składu olejów. Wchodziło się tam z prawdziwą przyjemnością; tak pięknego składu olejów na pewno nikt jeszcze nie miał.

Hassel, którego gorączka budowania ogarnęła w sposób szczególnie ostry, wciąż jeszcze nie był zadowolony. Jego śmiały projekt, aby podziemnym tunelem połączyć z domem skład drzewa i węgla, wywołał u mnie początkowo przerażenie. Wydało mi się, że to praca nadludzka, a jednak została ona wykonana. Odległość od domu do namiotu z węglem wynosiła około dziesięciu metrów. Hassel i Stubberud wytyczyli nowy korytarz w ten sposób, aby łączył się on z południowo-wschodnim krańcem ganku okrążającego dom. Następnie wykopali pomiędzy namiotem z węglem a domem ogromną jamę; wychodząc z tego miejsca wiercili w obie strony i w krótkim czasie cała praca była zakończona. Wtedy jednak wystąpił Prestrud, który zapragnął wykorzystać nadarzającą się sposobność i dopóki wielka jama stała jeszcze otworem, urządzić tam obserwatorium dla aparatu wahadłowego. Kopiąc w poprzek tunelu stworzył on świetny, choć niewielki, punkt obserwacyjny pomiędzy namiotem z węglem a domem. Po wyrzuceniu śniegu
wielka jama została „zamurowana". Dzięki temu mogliśmy teraz udawać się z kuchni do składu węgla nie wychodząc na powietrze. Najpierw trzeba było iść kawałek drogi gankiem, który okrążał dom, a potem koło miejsca, gdzie stały rzędami puszki konserw. Kiedy osiągnęło się południowo-wschodni narożnik domu, ukazywał się nowy tunel, który kończył się w namiocie węglowym. W połowie korytarza, z prawej strony, wiodły drzwi do pomieszczenia z aparatem wahadłowym. Idąc dalej natrafiało się na kilka stopni, które prowadziły na dół, a następnie tunel zamykał się stromymi, wysokimi schodami, po których wydostawano się przez otwór na powierzchnię. Wchodząc po tych schodach człowiek znajdował się nagle wewnątrz namiotu z węglem. Była to prawdziwie piękna budowla, która samym swoim istnieniem głosiła chwałę mistrzów. A praca ta opłaciła się, gdyż Hassel mógł teraz o każdym czasie, bez potrzeby wychodzenia na dwór, przynieść do domu węgla. I teraz jednak wielkie roboty podziemne nie zostały ukończone. Postanowiliśmy urządzić jeszcze jedno pomieszczenie, dostatecznie obszerne, by złożyć w nim odzież oraz stworzyć miejsce pracy dla Wistinga i Hanssena. Ci dwaj bowiem mieli montować nasze sanki z części przerobionych przez Bjaalanda. Wisting zdecydował się urządzić to pomieszczenie w zaspie śnieżnej, która utworzyła się nieco na północny wschód od domu, obok stojącego tam namiotu. „Intendentura", jak nazwano tę budowlę, była bardzo obszerna i mogła pomieścić nie tylko cały sprzęt saneczkowy, lecz także warsztat. Z pomieszczenia tego prowadziły drzwi do zupełnie małej ubikacji: tutaj Wisting ulokował swoją maszynę do szycia, przy której pracował przez, całą zimę.

W kierunku północno-wschodnim przechodziło się do innego wielkiego pomieszczenia, tak zwanego „Kryształowego pałacu". Przechowywaliśmy tam narty i skrzynie do sań; tutaj również pakowane były wszystkie zapasy na podróż saniami. Na razie pomieszczenia te nie miały połączenia z pozostałymi i trzeba było wychodzić na dwór, aby się do nich dostać. Później, kiedy Lindström, wybierając śnieg i lód na potrzeby kuchenne, wydrążył potężną jamę, połączono ten dół z opisanymi poprzednio pomieszczeniami, tak że wszędzie można było przedostać się pod śniegiem.

W tym czasie obok „Kryształowego pałacu" wyrósł budynek dla obserwacji astronomicznych. Wyglądał on jednak tak, jak gdyby cierpiał na ból zębów, i po niedługim czasie zmarł śmiercią naturalną. Prestrud zdobywał sobie wówczas coraz to nowe patenty. Przez pewien czas używał jako cokołu do obserwacji pustej beczki, a później odpiłowanej belki. Jego pomysłowość w ustawianiu narzędzi była olbrzymia. Wszystkie roboty budowlane zostały zakończone w pierwszych dniach maja. Jako ostatnie zadanie stanęła przed nami przebudowa magazynu żywności. Magazyn składający się ze skrzyń spiętrzonych obok siebie w wysokie stosy okazał się nieodpowiedni, ponieważ przejścia pomiędzy poszczególnymi górami skrzyń stały się terenem harców niesionego wiatrem śniegu. Wobec tego wszystkie skrzynie zostały wydobyte i ustawione w dwa długie rzędy w takiej od siebie odległości, że śnieg mógł przesuwać się pomiędzy nimi swobodnie. Całą pracę wykonaliśmy w ciągu dwóch dni. W tym czasie dni stały się bardzo krótkie, byliśmy jednak przygotowani na to, że będziemy kontynuować naszą robotę wewnątrz domu. Prace zimowe podzieliliśmy w sposób następujący: Prestrud prowadził pracę naukową, Johansen pakował zapasy na podróż saniami, Hassel zaopatrywał Lindströma w węgiel, drzewo i naftę, a oprócz tego robił rzemienie do batów, na czym znał się jeszcze od czasów drugiej wyprawy „Frama". Stubberud redukował do możliwie najmniejszych granic wagę skrzyń, a ponadto wykonywał jeszcze mnóstwo innych robót; nie było bowiem rzeczy, której by nie potrafił zrobić, a lista jego prac zimowych pozostawała zawsze w tyle za potrzebami chwili. Wiedziałem doskonale, że Stubberuda stać na coś więcej niż na przeróbkę skrzyń. Jedno wszakże jest pewne — że otrzymał on zadanie bardzo ciężkie. Bjaalandowi przydzielono pracę, której wyników oczekiwaliśmy z najwyższym napięciem, a mianowicie przerobienie sań. Wiedzieliśmy wprawdzie, że można zaoszczędzić wiele na ich wadze, chodziło jednak o to, ile ta oszczędność wyniesie. Do obowiązków Hanssena i Wistinga należało połączenie ze sobą poszczególnych części sań, gdy tylko będą one gotowe. Oprócz tego dla obu przewidziane było jeszcze mnóstwo innych prac zimowych.

Wiele ludzi sądzi, że podróż na biegun jest równoznaczna z bezczynnym wylegiwaniem się. Chciałbym mieć paru z tych ludzi podczas zimy we Framheimie, na pewno wróciliby stamtąd nawróceni. Nie znaczy to, aby czas pracy był u nas szczególnie długi; nie pozwalały na to same warunki. Ale dopóki się pracowało, praca była bardzo intensywna. W czasie rozmaitych dawniejszych podróży sankami przekonałem się, że termometr to przedmiot łatwo się tłukący. Często zdarza się, że zaraz na początku podróży wszystkie termometry się rozbijają i pewnego dnia staje się wobec braku jakiegokolwiek przyrządu do mierzenia, temperatury. Jeśli jednak w takich warunkach przywyknie się oznaczać temperaturę szacunkowo, to ze znaczną dozą pewności można ustalić przeciętną temperaturę miesiąca. Dla poszczególnych dni szacunek ten będzie się może odchylał to w jedną, to w drugą stronę od rzeczywistej temperatury, ale otrzymana średnia będzie i tak w przybliżeniu prawdziwa. W związku z tymi rozważaniami wprowadziłem pewnego rodzaju zawody w szacowaniu temperatury. Każdy, kto wychodził rankiem, obowiązany był wypowiedzieć swój pogląd na temperaturę dnia. Powyższe dane notowano i czyja ocena najczęściej okazała się ścisła, ten otrzymywał nagrodę w postaci paru cygar. W ten sposób ćwiczyliśmy się w szacowaniu temperatury, a prócz tego mieliśmy od samego rana przyjemną rozrywkę. Kto, tak jak my, dzień po dniu żyje w tych samych warunkach, można rzec bez żadnego najmniejszego nawet urozmaicenia, ten przez pierwszą godzinę ranną bywa czasem skwaszony, szczególnie dopóki nie napije się kawy. Muszę tu jednak natychmiast stwierdzić, że ta poranna „cierpkość" nie dawała się zbytnio odczuwać. Bądź co bądź nie było się jednak przed nią całkowicie zabezpieczonym. Najuprzejmiejszy skądinąd człowiek potrafi zaskoczyć swe otoczenie różnymi dziwactwami, nim kawa zacznie wywierać swój dobroczynny wpływ. W tych warunkach nasze zawody dawały jak najlepsze rezultaty, ponieważ pochłaniały uwagę wszystkich i rozpraszały fatalny nastrój.

Obliczenia średniej z całego miesiąca oczekiwano zawsze z największym napięciem. O ile sobie przypominam, najlepszym naszym osiągnięciem z jednego miesiąca było osiem wyników bliskich rzeczywistemu. Czasami utrzymywał się ktoś długo w pobliżu faktycznej temperatury, potem jednak nagle zdarzało mu się chybić tak potężnie, że jego ocena odbiegała o 15° od prawdziwej temperatury. Mimo to okazało się, że przeciętna najlepszego oszacowania zgadza się z dokładnością do dziesiętnych części stopnia ze średnią temperaturą miesiąca. Jeżeli zaś wzięło się przeciętną wszystkich szacunków, była ona tak dalece zgodna z prawdziwą średnią miesiąca, że można ją było śmiało zapisać zamiast temperatury rzeczywistej. Właśnie z nadzieją na taki sukces prowadziliśmy nasze szacowania. Gdybyśmy stracili wszystkie termometry, nie zostalibyśmy jeszcze całkiem bezradni. Przy tej sposobności mogę podać, że podczas podróży sankami do bieguna mieliśmy ze sobą cztery termometry, za pomocą których czyniliśmy obserwacje trzy razy dziennie, i że wszystkie te cztery instrumenty przywieźliśmy z powrotem w stanie nie uszkodzonym. Wisting umiał się doskonale z nimi obchodzić i sądzę, że nie każdy potrafiłby dokonać takiej sztuki, aby żaden z termometrów nie został rozbity.

Roald Amundsen "Zdobycie bieguna południowego".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz