poniedziałek, 19 listopada 2012

Faktotum (2) - Charles Bukowski

2

Pokój znajdował się na pierwszym piętrze, naprzeciw baru. Bar nazywał się „Cafe pod Trapem”. Z pokoju, przez otwarte drzwi baru, widać było jego wnętrze. I twarze siedzących tam ludzi. Niektóre prostackie, niektóre interesujące. Spędzałem noce nie wychodząc z tej mojej klitki, piłem wino, przyglądałem się twarzom w barze i powoli spłukiwałem się z pieniędzy. W dzień odbywałem długie, powolne spacery. Przesiadywałem godzinami gapiąc się na gołębie. Jadłem tylko jeden posiłek dziennie, żeby na dłużej starczyło mi pieniędzy. Znalazłem jakąś kafejkę, brudną co prawda i prowadzoną przez brudnego właściciela, ale za to można było w niej zjeść solidne śniadanie - kaszę, placki, kiełbasę - prawie za darmo.

3

Pewnego dnia wyszedłem na ulicę i jak zwykle ruszyłem przed siebie. Czułem się szczęśliwy, rozluźniony. Słońce było dokładnie takie jak trzeba. Dobrotliwe. I wielki spokój w powietrzu. W po­łowie drogi między przecznicami zobaczyłem człowieka stojącego przed wejściem do jakiegoś zakładu. Przeszedłem obok niego.
- Hej, KOLEGO!
Zatrzymałem się.
- Szukasz jakiejś roboty?
Zawróciłem i podszedłem do miejsca, gdzie stał. Zerknąłem mu przez ramię. Z tyłu, za jego plecami, widać było wielkie, mroczne pomieszczenie. Znajdował się w nim długi stół, a po obu jego stronach stali jacyś ludzie. Mężczyźni i kobiety. W rękach mieli młotki i tłukli tymi młotkami leżące przed nimi przedmioty. W panującym mroku ledwie były one widoczne, ale wyglądały na muszle skorupiaków. I śmierdziały jak muszle. Odwróciłem się i ruszyłem dalej ulicą.
Przypomniałem sobie, jak mój ojciec każdego wieczora wracał do domu i opowiadał matce o swojej robocie. Te opowieści zaczynały się, gdy tylko przestąpił próg, ciągnęły przy obiedzie, a kończyły w sypialni, z której krzyczał: „Gaś światło!”. O 8 wieczorem - aby móc odpocząć i w pełni sił przystąpić nazajutrz do roboty. Nie było żadnych innych tematów. Tylko praca.
Trochę dalej, na rogu, zaczepił mnie jakiś inny człowiek.
- Słuchaj, przyjacielu... - zaczął.
- O co chodzi? - spytałem.
- Słuchaj, jestem weteranem pierwszej wojny światowej. Na­rażałem życie walcząc za ten kraj, a teraz nikt nie chce mnie zatrudnić, nikt nie chce dać mi roboty. Nie doceniają moich zasług. Jestem głodny. Udziel mi jakiegoś wsparcia...
- Kiedy ja nie pracuję.
- Nie pracujesz?
- No właśnie.
Zostawiłem go za sobą. Przeszedłem na drugą stronę ulicy.
- Kłamiesz! - krzyknął za mną. - Pracujesz! Na pewno masz pracę!
Po kilku dniach rzeczywiście już jakiejś szukałem.

4

Człowiek za biurkiem nosił aparat słuchowy i drut zbiegał mu wzdłuż policzka do kieszeni koszuli, gdzie schowaną miał baterię. Biuro było ciemne, przyzwoicie urządzone. Mężczyzna miał na sobie brązowy, podniszczony garnitur, pogniecioną białą koszulę i wystrzępiony na brzegach krawat. Nazywał się Heathercliff.
Ogłoszenie znalazłem w lokalnej gazecie. Adres w pobliżu miejsca, gdzie wynajmowałem pokój.
Potrzebny ambitny młody człowiek, mający na widoku własną przyszłość. Praktyka zawodowa niekonieczna. Po­czątkowo w dziale wysyłkowym z możliwością awansu.
Czekałem przed drzwiami wraz z pięcioma czy sześcioma młodymi ludźmi, z których każdy próbował wyglądać na ambitnego. Wypełniliśmy uprzednio kwestionariusze i teraz pozostawało nam tylko czekać. Ja miałem wejść jako ostatni.
- Panie Chinaski... Dlaczego porzucił pan pracę na kolei?
- No cóż... Nie widziałem tam dla siebie żadnej przyszłości.
- Czemu? Są tam dobre związki zawodowe, opieka zdrowotna, emerytury.
- W moim wieku emeryturę można traktować jako nadmiar szczęścia.
- Dlaczego przyjechał pan do Nowego Orleanu?
- Miałem zbyt wielu przyjaciół w Los Angeles. I miałem poczucie, że ci przyjaciele utrudniają mi zrobienie kariery. Chciałem pojechać tam, gdzie będę mógł się na tym skoncentrować. Bez utrudnień z niczyjej strony.
- Skąd możemy mieć pewność, że u nas zagrzeje pan miejsce na dłużej?
- Rzeczywiście. Nie mogę dać takiej gwarancji.
- A to czemu?
- Wasza oferta stwierdza, że ma to być praca dla ambitnego człowieka, mającego na widoku własną przyszłość. Jeśli okaże się, że tak nie jest, to będę musiał odejść.
- Dlaczego się pan nie ogolił? Przegrał pan jakiś zakład?
- Jeszcze nie.
- Jeszcze nie?
- Założyłem się z właścicielem domu, że zadomowię się w jakiejś pracy w ciągu jednego dnia. Nawet z tą brodą.
- Dobrze. Gdybyśmy zdecydowali się pana przyjąć, zawiado­mimy pana.
- Nie mam telefonu.
- W porządku, panie Chinaski.
Wyszedłem stamtąd i wróciłem do swojego pokoju. Przemie­rzyłem brudny korytarz i wziąłem gorącą kąpiel w łazience. Ubra­łem się, wyszedłem na miasto i kupiłem butelkę wina. A potem wróciłem do siebie i usadowiłem się przy oknie. Piłem wino, przyglądając się ludziom w barze, przyglądając się przechodniom. Piłem powoli i znowu zacząłem rozmyślać nad tym, żeby wykom­binować jakiś rewolwer i załatwić to szybko, bez zbędnych słów i rozmyślań. Kwestia odwagi. Trzeba do tego chłopa z jajami. Zastanawiałem się nad własną odwagą. I nad własnymi jajami. Dopiłem butelkę, położyłem się do łóżka i zasnąłem. O 4 nad ranem obudziło mnie stukanie do drzwi. Był to doręczyciel z Western Union, Otworzyłem telegram:
PANIE H. CHINASKI! PROSZĘ ZGŁOSIĆ SIĘ DO PRACY JUTRO O 8 RANO, R. M. HEATHERCLIFF CO.

5

Był to dom wysyłkowy. Staliśmy przy stole do pakowania i sprawdzaliśmy, czy liczba egzemplarzy zgadza się z fakturą. Potem należało podpisać fakturę, odłożyć na bok czasopisma do rozwie­zienia ciężarówką po mieście, a resztę zapakować do wysyłki gdzieś dalej. Praca była łatwa i nudna, ale pakowacze wykonywali ją w stanie ciągłego podenerwowania. Okropnie się tą robotą przej­mowali. Towarzystwo było mieszane: młodzi mężczyźni, młode kobiety, a w dodatku wyglądało na to, że nikt nie pełnił tam roli nadzorcy. Po kilku godzinach dwie spośród kobiet wdały się w jakiś spór. Chodziło o te piśmidła. Pakowaliśmy właśnie komiksy i po drugiej stronie stołu coś im się tam nie zgadzało. Spór narastał i obie kobiety wpadły w furię.
- Słuchajcie - powiedziałem - przecież tych piśmideł nie warto nawet czytać. A co dopiero się o nie kłócić.
- No jasne! - odparła jedna z kobiet. - Wiemy, że gardzisz tą pracą. Uważasz, że jesteś ponad to.
- Ponad to?
- Tak. Taki masz do tego stosunek. Myślisz, że tego nie zauważyłyśmy?
W ten to sposób udzielono mi pierwszej lekcji na temat tego, że nie wystarczy po prostu robić swoją robotę; trzeba ją wykonywać z zainteresowaniem, a nawet z pasją.
Przepracowałem tam trzy czy cztery dni, po czym w piątek dostaliśmy tygodniówkę, obliczoną wedle stawki godzinowej. Dali nam żółte koperty, w których znajdowały się zielone banknoty i skrupulatnie odliczona drobnymi reszta. Żywa gotówka, żadnych czeków.
Tuż przed fajrantem, trochę wcześniej niż zwykle, zjechał z miasta kierowca ciężarówki. Usiadł na stercie czasopism i zapalił papierosa.
- Wiesz, Harry - zwrócił się do któregoś z pakowaczy - dostałem dziś podwyżkę. Podnieśli mi o dwa dolary.
Wracając z pracy, zatrzymałem się, by kupić butelkę wina, poszedłem do siebie na górę, napiłem się, po czym zszedłem na dół i zadzwoniłem do swojej firmy. Przez dłuższy czas nikt nie odbierał. W końcu odezwał się pan Heathercliff. Ciągle jeszcze tam był.
- Pan Heathercliff?
- Tak, słucham?
- Mówi Chinaski.
- Słucham, panie Chinaski?
- Chcę dwa dolary podwyżki.
- Co takiego?
- No właśnie. Kierowca dostał podwyżkę.
- Ależ on przepracował u nas dwa lata!
- Potrzebuję podwyżki.
- Płacimy panu obecnie siedemnaście dolarów tygodniowo, a pan chce dostać dziewiętnaście?
- Dokładnie. Dostanę czy nie?
- Nie. Nie możemy sobie na to pozwolić.
- A więc składam wymówienie. - Odwiesiłem słuchawkę.

Charles Bukowski "Faktotum" (Factotum), przełożył Krzysztof Kelus, Noir Sur Blanc.

1 komentarz:

  1. trzeba mu przyznać jedno: jest autentyczny. może właśnie na tym polega fenomen Bukowskiego? w tym jego pisaniu jest jakaś ujmująca szczerość, choć nadal nie mogę się doszukać niczego odkrywczego. styl też taki sobie, ale...ale...wzbudza sympatię tą bezpośredniością.

    OdpowiedzUsuń