Eduardo Mendoza na targach książki w Madrycie (6 czerwca 2008) |
Źródło wywiadu: http://zwierciadlo.pl/2012/kultura/kultura-wywiady/eduardo-mendoza-markerem-po-rekopisie/3
Wywiad przeprowadziła: Zofia Fabianowska-Micyk
Słyszałam, że bardzo lubi pan wywiady. To rzadkie, a przynajmniej rzadko ktoś się do tego przyznaje.
Słucham uważnie pytań dziennikarzy. Na co zwracają uwagę, jak
odbierają moje książki. Takie rozmowy to dla mnie rozrywka. Jako pisarz
prowadzę na co dzień nudne życie.
Nudne?! Wręczają panu nagrody, spotyka się pan z czytelnikami, pojawia się w telewizji, otwiera biblioteki. To mało?
Wszystko, o czym pani mówi, dzieje się w moim życiu incydentalnie
i trwa krótko. Na co dzień mam ten sam ustalony rytm dnia i nic w nim
nie zmieniam.
Jaki to rytm?
Budzę się zawsze o tej samej godzinie – 7.30. Muszę zjeść śniadanie,
poczytać gazety, dopiero wtedy siadam do pracy. Piszę najpierw ręcznie,
bazgrzę po rękopisie markerami. W przerwach między pisaniem mam tak dużo
wolnego czasu, że sporo gotuję. Mieszkam w Barcelonie,
w cichej okolicy, niedaleko pięknego ogrodu miejskiego i wybrzeża,
chodzę codziennie na pobliski targ. Przy okazji mam styczność z ludźmi.
To dla mnie ważne, bo samotność jest esencją mojego zawodu. Lekarz
porozmawia z kolegami na dyżurze, urzędnik za biurkiem obgada kogoś
z innym urzędnikiem. A ja? Mogę co najwyżej pogawędzić
z zaprzyjaźnionymi paniami sprzedającymi na targu ryby i warzywa.
Nie od razu został pan pisarzem. Miał pan inne pomysły na życie.
Długo byłem przekonany, że z pisania nie da się żyć. Moje myślenie
nie było zresztą zupełnie pozbawione sensu. Kiedy byłem bardzo młody,
pod koniec lat 50. i w latach 60., niewielu pisarzy utrzymywało się
z pisania. Może gdzieś za granicą tak, na pewno w Stanach było lepiej,
ale nie w Hiszpanii rządzonej przez generała Franco, zbiurokratyzowanej
do granic absurdu. Nie ukrywam też, że chciałem dobrze żyć, jeść pyszne
potrawy, kupić sobie auto. Wybrałem więc studia prawnicze. A jednak
pierwsze próby pisania podjąłem bardzo wcześnie. Słałem opowiadania do
gazet, na konkursy. Z marnym skutkiem, pierwszej kompletnej książki
w ogóle nie chcieli mi wydać. Pamiętam ją dobrze. Historia o chłopaku
i dziewczynie, którzy się w sobie zakochują. Trochę dramatu, trochę
komedii. Jedyną kopię wspomnianego dzieła musiałem szczęśliwie utracić
podczas którejś z moich przeprowadzek.
A co z tamtą historią miłosną? Pisał pan o sobie?
Absolutnie nie. Nigdy nie umieszczam wątków autobiograficznych w swoich książkach.
Dlaczego?
Opisałem pani, jak żyję, jest pani pewna, że przeczytałaby pani powieść, w której tak niewiele się dzieje?
W pańskim życiu coś się jednak działo. Na przykład wtedy, gdy wyjechał pan do Nowego Jorku jako tłumacz przy ONZ.
Tak naprawdę wyjechałem, żeby móc pisać. Kiedy w Barcelonie zacząłem
pracę w kancelarii prawniczej, szybko zorientowałem się, że mam okropnie
dużo obowiązków,
że nie mam czasu na nic innego. Znałem trochę angielski, bo jeszcze na studiach mieszkałem jakiś czas w Londynie.
że nie mam czasu na nic innego. Znałem trochę angielski, bo jeszcze na studiach mieszkałem jakiś czas w Londynie.
Atmosfera Nowego Jorku natchnęła pana do napisania i wydania debiutanckiej powieści?
Zawsze powtarzam, że te 11 lat było najlepszą wprawką pisarską, dużo
lepszą niż czytanie i naśladowanie moich literackich mistrzów we
wczesnej młodości. Nie chodzi już nawet o Nowym Jork. Jako tłumacz
jeździłem dużo po świecie, byłem w najbardziej niezwykłych zakątkach
globu. Tłumaczyłem głównie z angielskiego i francuskiego na hiszpański.
Pracowałem na żywym języku, zbierając różne kawałki informacji i słów.
Scalałem je i nadawałem im sens, szlifowałem zdania.
Pan mówi o języku, a ja słyszałam niesamowite opowieści o osobach, które pan w tamtym czasie poznał.
Nie zapomnę towarzysza Mao i pozostałych dygnitarzy z Chińskiej
Republiki Ludowej. Kopcili jak kominy, odpalając jednego papierosa od
drugiego. Byłem obecny na naradach z afrykańskimi dyktatorami, pamiętam
też Breżniewa z jego niesamowicie gęstymi brwiami. Był czarujący.
Chyba nie jestem sobie w stanie wyobrazić czarującego Breżniewa.
Chodzi mi o pewien specyficzny rodzaj czaru. Taki, jaki można
zaobserwować tylko u ludzi naprawdę wpływowych, tych z najwyższych
szczebli władzy. My, tłumacze, byliśmy szarymi myszkami, cieniami ludzi,
dla których pracowaliśmy. Drobni politycy czy dyplomaci tak nas właśnie
traktowali. Ale nie ci, którzy naprawdę mieli władzę. Oni potrafili cię zagadnąć, nawet zapamiętać twoje nazwisko.
Sprawiali wrażenie, jakby byli zaabsorbowani każdym twoim słowem.
Nietrudno było ulec ich urokowi. Taki był Breżniew, Reagan, taka była
Margaret Thatcher.
Dlaczego zdecydował się pan wrócić do Hiszpanii?
Pewnie była we mnie jakaś tęsknota, może bardziej do samej Barcelony,
gdzie się wychowałem. Mój ojciec pochodził z północy kraju, ale matka
była Katalonką. W domu mówiło się w dwóch językach, choć z pisaniem po
katalońsku do dzisiaj u mnie krucho, udało mi się wydać tylko katalońską
sztukę, z prozą raczej nie dałbym sobie rady. Ale wtedy, na początku
lat 80., wróciłem przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, w czasie mojej nieobecności Hiszpania bardzo się
zmieniła. Upadł reżim Franco, miałem wrażenie, że umyka mi coś ważnego.
Poza tym byłem w związku, urodził się mój pierwszy syn. Manhattan, gdzie
wtedy mieszkałem, był fantastyczny dla kawalera, ale – proszę mi
wierzyć – absolutnie nie był odpowiednim miejscem dla małego dziecka.
Zabawne, bo mój dorosły syn, który pracuje teraz w branży filmowej, i
tak wybrał Nowy Jork. Mieszka tam na stałe.
Za to akcja bardzo wielu pana książek rozgrywa się
w Barcelonie. Czy to wyraz miłości do rodzinnego miasta? Co prawda nie
wiem, czy można mówić o miłości, skoro tak często opisuje pan stolicę
Katalonii jako wyjątkowo paskudne miejsce.
To nie sprawa miłości ani nienawiści do miejsca. W książkach traktuję
Barcelonę jak jednego z bohaterów, staram się jak najlepiej oddać jej
charakter. Barcelona dziś i ta sprzed trzech, czterech dekad to dwa
różne światy. Oczywiście to miasto z piękną historią, z latami
świetności, ale ja zapamiętałem je jako miejsce bez klimatu, który by je
w jakiś szczególny sposób określał. Chodzi mi o wyraźny rys, silną
osobowość, jaką ma choćby Wenecja czy Londyn. Barcelona z mojej
przeszłości była raczej prowincjonalna, z okolicami doprawdy
koszmarnymi. Na własne oczy widziałem, jak przez lata się zmienia. Staje
się modna, zyskuje charakter. Mam bardzo wyraźny stosunek do Barcelony,
nawet jeśli nie zawsze łaskawy.
Mało łaskawy bywa pan również dla swoich rodaków. Czytałam
pańskie ostatnie wypowiedzi dla hiszpańskich gazet. Na temat zbiorowej
odpowiedzialności za kryzys gospodarczy. Używa pan mocnych słów…
Nie wiem, czy poza granicami mojego kraju mówi się o tym, jak zapaść
w gospodarce odbija się na naszym codziennym życiu. Sytuacja jest
naprawdę poważna. Leczenie w państwowych ośrodkach staje się niemożliwe,
ludziom mówi się: „Nie możemy już pana dalej leczyć, bo szpital nie ma
na to środków, teraz płaci pan sam za siebie albo proszę wracać do
domu”. Dochodzi do takich sytuacji. I oczywiście, że my sami jesteśmy
temu winni! Ta hiszpańska gigantomania! Muzea, opery, monumentalne
urzędy stawiane często na wyrost za zbyt duże pieniądze. Idź z Hiszpanem
na obiad, na pewno za ciebie zapłaci. Mamy gest! Kupowaliśmy sobie
jachty, podróżowaliśmy po świecie. Żyliśmy tak przez lata, mimo że nigdy
nie byliśmy bogatym krajem. Teraz przyszedł czas na otrzeźwienie. Nie
mamy pieniędzy na edukację naszych dzieci. To nasza wina. Nasza
i polityków, których w porę nie było stać na cięcia, bo są populistami
i tchórzami. Jestem w Polsce nie pierwszy raz, wydaje mi się, że u was
wygląda to trochę inaczej.
Polaków i Hiszpanów na pewno łączy słabość do pana książek.
Pamiętam, że nawet polski wydawca, sprowadzając wiele lat temu do
naszego kraju pana powieści, nie spodziewał się aż takiego sukcesu…
Sam jestem zdziwiony. Niektóre odniesienia i kody, którymi się
posługuję, są zrozumiałe jedynie dla Hiszpanów, są i takie, które
„złapią” tylko Katalończycy. Chwała tłumaczom.
W Polsce swoją premierę ma teraz „Prześwietny raport kapitana Dosa”. Powie pan o nim kilka słów?
„Raport…” był (tak jak wcześniej „Brak wiadomości od Gurba”)
drukowany w odcinkach w dzienniku „El País”. To lekka literatura
z gatunku science fiction. chyba pana trylogii o lumpowatym detektywie? Może panią zaskoczę, ale moim zdaniem ta opowieść, choć niepozbawiona
komizmu, jest bardzo smutna. To historia ludzi wyrzuconych poza nawias
społeczeństwa, wygnańców, którzy podróżują statkiem kosmicznym po
galaktyce. Kapitan ma za zadanie wywieźć ich na odległą planetę. Nie
wiedzą, że tak naprawdę są skazani na dryfowanie po wszechświecie bez
żadnego celu. Pisałem tę historię w naprawdę kiepskim dla mnie okresie.
Może stąd tyle w niej smutku.
Jest pan przywiązany do swoich książek?
Przeżywam kilka etapów. Kiedy zaczynam powieść, tęsknię, żeby napisać
kolejny jej kawałek, ale po jakimś czasie zaczyna mnie nudzić. Wkrótce
marzę już tylko o tym, żeby się wreszcie skończyła, opuściła mój dom
i przeszła w ręce kogoś innego. Po premierze zapominam o niej zupełnie.
Nigdy nie czytam swoich książek po raz drugi. Raz spróbowałem i okrutnie
się zawiodłem.
Źródło: zwierciadlo.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz