![]() |
George Orwell |
15 października 1934
"Rue
du Coq d'Or, Paryż, godzina siódma rano. Z ulicy słychać wściekłe,
ochrypłe wrzaski. Madame Monce, właścicielka niewielkiego hoteliku z
naprzeciwka, wyszła na chodnik, żeby zwymyślać lokatorkę z trzeciego
piętra. Na bose stopy wzuła saboty, siwe włosy opadają jej na ramiona.
Madame
Monce: — Sacree Salope! Ile razy ci powtarzałam, żebyś nie rozgniatała
pluskiew na tapetach? Kupiłaś sobie ten hotel, czy co? Dlaczego nie
wyrzucasz pluskiew przez okno, tak jak inni? Espece de trainee!
Kobieta z trzeciego piętra: — Va donc, eh! vieille vache!
W
chwilę później dochodzą zewsząd krzyki i wrzaski, w domach po obu
stronach otwierają się gwałtownie okna i połowa ulicy włącza się do
kłótni. Po dziesięciu minutach wrzawa milknie jak nożem uciął, ponieważ
przejeżdża szwadron kawalerii: wszyscy przestają krzyczeć i gapią się na
żołnierzy. Kreślę tę scenę po to, żeby oddać, choćby częściowo, klimat
rue du Coq d'Or. Pyskówki nie były oczywiście jedyną jej specjalnością,
choć nieczęsto ranek upływał tam bez przynajmniej jednej awantury tego
rodzaju. Atmosferę tej ulicy tworzyły burdy, żałosne nawoływania
handlarzy, krzyki dzieci grających na bruku skórkami pomarańczy, nocami
zaś głośne śpiewy oraz kwaśny odór wozów z odpadkami.
Była
to bardzo wąska ulica — tworzyła wąwóz wysokich, pokrytych liszajem
budynków, pochylonych dziwacznie ku sobie, jakby waląc się, zawisły
nagle w powietrzu. We wszystkich tych domach mieściły się hotele, w
których najczęściej mieszkali, stłoczeni jak śledzie w beczce, Polacy,
Arabowie i Włosi. Na parterach tych hoteli urządzono maleńkie bistra, w
których można się było upić za równowartość szylinga. W sobotnie
wieczory mniej więcej jedna trzecia męskich mieszkańców tej dzielnicy
była pijana. Walczono o kobiety, zaś arabscy robotnicy z najtańszych
hoteli mieli między sobą tajemnicze zatargi, które rozstrzygali ciosami
krzeseł, a niekiedy strzelaniną z rewolweru. Nocą policjanci patrolowali
tę ulicę wyłącznie dwójkami. Była to doprawdy okolica spod ciemnej
gwiazdy. A jednak wśród zgiełku i brudu mieszkali tam zwyczajni,
szacowni francuscy sklepikarze, piekarze, praczki oraz przedstawiciele
podobnych profesji, trzymając się razem i bez rozgłosu ciułając
niewielkie fortunki. Ot, typowa paryska dzielnica biedoty.
Mój hotel
nazywał się Hotel des Trois Moineaux. Był to ciemny, zniszczony,
zdezelowany kurnik o pięciu piętrach, podzielony za pomocą drewnianych
przegród na czterdzieści numerów. Pokoiki były niewielkie i zawsze
lepiło się tam od brudu, ponieważ nie zatrudniano pokojówek, a Madame
F., la patronne, nie miała czasu na sprzątanie. Ścianki działowe były
cienkie jak z tektury, zaś w celu zamaskowania szczelin pokryto je
różową tapetą, niezliczonymi warstwami, które odchodziły i za którymi
gnieździły się stada robactwa. Pod sufitem przez cały dzień maszerowały
niczym kolumny żołnierzy długie szeregi pluskiew, które nocą schodziły
na dół wygłodniałe jak wilki, toteż trzeba się było budzić co kilka
godzin i tłuc je tysiącami. Niekiedy, gdy pluskwy stawały się nie do
wytrzymania, paliło się siarkę, co powodowało, że owady wędrowały do
pokoju obok; wtedy sąsiad w rewanżu okadzał swój pokój, a pluskwy
powracały. W hotelu wprawdzie panował brud, ale było w nim miło jak w
domu, albowiem Madame F. i jej mąż dawali się lubić. Opłata za numer
wynosiła od trzydziestu do pięćdziesięciu franków tygodniowo. Goście nie
zagrzewali tu długo miejsca. Byli to głównie cudzoziemcy, przybywający
bez bagażu, mieszkający tydzień, a potem znikający jak kamfora.
Reprezentowali rozmaite zawody — byli więc wśród nich łatacze obuwia,
murarze, kamieniarze, niewykwalifikowani robotnicy, byli też studenci,
prostytutki, zbieracze szmat. Niektórzy biedni jak mysz kościelna. W
pokoju na poddaszu mieszkał student Bułgar wyrabiający kupowane przez
Amerykanów ozdobne kapcie. Od godziny szóstej rano aż do południa
siedział na łóżku, szyjąc w tym czasie dwanaście par, co przynosiło mu
trzydzieści pięć franków dochodu; resztę dnia spędzał na słuchaniu
wykładów na Sorbonie. Przygotowywał się do stanu duchownego, a na
podłodze jego zarzuconego ścinkami skóry pokoju walały się bezładnie
dzieła teologiczne. W innym numerze mieszkała Rosjanka z synem mieniącym
się artystą. Matka pracowała przez szesnaście godzin dziennie, cerując
skarpetki po dwadzieścia pięć centymów za sztukę, podczas gdy jej
synalek, porządnie ubrany, włóczył się po kawiarniach Montparnasse.
Jeszcze inny pokój został wynajęty jednocześnie dwóm lokatorom: pierwszy
pracował na dzienną zmianę, drugi zaś na nocną. Obok pewien wdowiec
dzielił łóżko z dwiema dorosłymi córkami — obie chorowały na gruźlicę".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz