sobota, 24 listopada 2012

Podróż Sandora Marai po Ameryce Północnej

Kanada

Kiedy podróżny przybywający ze Stanów Zjednoczonych przekracza granicę kanadyjską i z jednego ogromnego kraju przyjeżdża do drugiego ogromnego kraju, ani przez chwilę nie czuje, że podróżuje pomiędzy „różnymi krajami". Wciąż przemieszcza się po kontynencie i ten kontynent, Ameryka, jest w większym stopniu kontynentem niż cokolwiek, co pomiędzy brzegami oceanu dzieli granica między oboma państwami. W Europie tego się nie czuje, tam zawsze podróżuje się z kraju do kraju.

W Montrealu Army Day. Po głównej ulicy defiluje jak jeden mąż armia kanadyjska, z czołgami, z kozą o złotych rogach, z grubym tam-burmajorem, Murzynem, który z mocarstwową dumą podnosi do góry laskę dyrygencką, i orkiestrą Szkotów w kraciastych spódnicach. Kanadyjczycy są świetnymi żołnierzami, bitni, zdyscyplinowani, poważni, podczas obu wojen światowych pokazali, co umieją. A jednak ta świetnie uzbrojona armia robi tak przedatomowe wrażenie... Jak dziś chyba każda armia.

Toronto

Droga prowadzi przez ponury krajobraz, tysiącami kilometrów same pastwiska. Toronto niczym wielka wieś o milionie mieszkańców, z wielopiętrowymi domami. W tavern, w której smutni ludzie popijają kwaśne piwo, napis: Entrance (a dokładniej end ranee) only for men'. Niedawno popełnił tu samobójstwo pewien emigracyjny aktor węgierski. Nowi emigranci źle znoszą tutejszy nastrój małego angielskiego miasteczka.

Niagara

Przejeżdżam taksówką most oddzielający Kanadę od Stanów Zjednoczonych, amerykański oficer graniczny zagląda przez okno, pyta, kim jestem - tak wygląda tu kontrola graniczna. Po europejskich scenach granicznych bardzo mi to odpowiada. Od lat dzieciństwa nie podróżowałem z kraju do kraju tak, jak kiedyś nasi ojcowie podróżowali po Europie: z wizytówką i wiarygodnością wypowiedzianego słowa. Ale szoferowi kanadyjskiemu amerykański żołnierz graniczny już nie wierzy i każe mu otworzyć bagażnik: Maybe, there is somebody, mówi ze śmiechem. Coś takiego czasem się przydarza.

Popołudnie na Koziej Wyspie. To tutejsze Capri. Przez kilka godzin leżę w trawie na brzegu wodospadu. Wielka gra wody, której nie potrafi zbanalizować turystyczna reklama, obserwowana bezpośrednio, z bliska, przemawia do mnie z dziką konsekwencją. Słońce mocno świeci, cień drzew jest głęboki, trawa pachnąca. Wielka woda tuż obok mnie opada w głąb. Rzeczywistość tego wodospadu w epoce atomowej przynosi szczególne skojarzenia. Leniwie kołysząca się, wolno płynąca rzeka zmienia się naraz w dziki, buchający wodospad... tak zmienia się wszystko, co istniało w chwili moich urodzin. Tak zmieniła się Epika, Tryb Życia, Odczucie Życia... Toczyły się leniwie jak rzeka, a dziś niepowstrzymanie kłębią się, szumią i buchają jak wodospad.

Buffalo

Miasto na brzegu wielkiego jeziora jest wieczorem dziwnie puste: błyszczą neony, na ulicach ludzie, ale to wielkie, prowincjonalne miasto pozostaje jednak niepojęcie „puste"; nie na zewnątrz, lecz od wewnątrz. Za mlecznymi, żółto świecącymi, zakratowanymi oknami wielkiego budynku cienie spacerują w tę i z powrotem. Siedzę na ławce i długo obserwuję te cienie. To więzienie. Dekoracja i nastrój jak z E.T. A. Hoffmanna. Ale jeszcze bardziej niepokojący, tajemniczy.

Nowy Jork

Nocny przylot do Nowego Jorku zawsze coś we mnie budzi. To miasto mówi do mnie tylko nocą, milionami kolorowych świateł, ich blaskiem. Nie sposób określić, „gdzie" się zaczyna czy kończy Nowy Jork. Wszystko skrzy się, bez żadnego celu, niebezpiecznie, nadludzko. Czuję tylko, że przyjechałem... ale dokąd? Prawie wypowiedziałem: „do domu".

L. powiada, że „sny zmieniają się stosownie do kontynentów" - człowiek nie śni „tego samego" w Ameryce, co w Europie.

Możliwe, że Proust miał rację, gdy sądził, że artysta, pisarz tak naprawdę pracuje ciągle nad jednym i tym samym tematem, pisze zawsze „tę samą" książkę, maluje wiecznie ten sam temat. On sam może się zmienić, ale temat i gatunek, który przynależy tylko do niego, pozostanie niezmienny.

Znowu sen o powrocie do kraju, zmieniają się tylko postaci, ale sen pozostaje ten sam. Strach, który opada mnie pod koniec snu - że wróciłem do domu i że już nigdy nie będę mógł stamtąd wyjechać - był tej nocy około wpół do czwartej nad ranem silniejszy niż kiedykolwiek dotąd. I przebudzenie pełne poczucia winy i ulgi, ocknięcie się, „że to tylko sen", co przynosi naraz uspokojenie i rozczarowanie.

W tych miesiącach kilka osób pisało mi: „Dobrze, że nie było pana w kraju, bo komuniści na pewno spróbowaliby zrobić z pana poputczyka - ale też żałujemy, że nie był pan tu z nami w dniach rewolucji". Tak właśnie jest chyba naprawdę.

Sandor Marai "Dziennik".

1 komentarz: