czwartek, 13 grudnia 2012

O pisarzach pustelnikach

Cape Cod

W tym miejscu brzeg oceanu nie jest tak grzebieniasto-spieniony jak gdzie indziej. Wydmy, krzewy o cierpko-słodkim zapachu, ptasie sanktuaria wzdłuż wybrzeża. Ciche miasteczka i skromne kąpieliska, gdzie ani śladu florydzkich atrakcji w rodzaju cyrku Barnuma. Wszędzie dobre formy, które pozostawili tu Anglicy, kiedy oficjalnie stąd odeszli. Krajobraz we wczesnojesiennym świetle świeży i błyszczący. Laski kosodrzewiny, pobłyskujące jeziorka, kolorowe drewniane domki, melodyjna monotonia łagodnej falistości wybrzeża, zielononiebieska gra wielkiej wody: to wszystko różni się od widoków reszty kontynentu, jest w bardziej ludzkiej skali, swojskie.

Niewielka miejscowość, Concord, prawie się nie zmieniła: dziś panuje tu ten sam malarski nieład jak w czasach Thoreau, Emersona i Hawthorne'a. W pobliżu Concord kałuża, sławne jeziorko Walden, nad którym Thoreau, ten amerykański Rousseau, przed stu trzydziestu laty własnymi rękami zbudował sobie chatkę, ponieważ „nie mógł wytrzymać tłumu i hałasu miejskiego życia". (Jeziorko zmieniło się obecnie w publiczne kąpielisko, a chatkę Thoreau rozebrano i przeniesiono do muzeum). Concord w zeszłym wieku było amerykańskim Szephalom, a nawet Weimarem. Ta mała miejscowość w stanie Massachusetts jest dziś literackim sanktuarium. Emerson był Kazinczym amerykańskiego ducha zbuntowanego przeciw literackiej wyniosłości angielskiego kolonializmu. W swej sławnej deklaracji zatytułowanej American Scholar, w połowie zeszłego wieku napisał: The nation... was certainly building railroads and launching steamboats but... no expression of a high national feeling is present. To wywołało poruszenie. Jak Dostojewski, kiedy wygłosił mowę o Puszkinie. Właściwie żaden z nich nie powiedział nic szczególnie ważnego ani nowego, ale obaj przemówili w najwłaściwszym momencie. „Duchowa niezależność amerykańska", którą ogłosił Emerson, jest pięknym wspomnieniem; dziś komercjalizm pozbawia pisarzy możliwości spotkania się z sobą samymi i ze światem tak samo jak niegdyś kolonializm.

Salem, Concord

Zabita deskami mieścina w New England. Podobnie jak Manhattan Mellville'a, Brooklyn Whitmana, Bronx Poego... Jakież to grajdoły duchowe istniały w połowie zeszłego wieku! Pisarze żyli w nich jak Indianie w rezerwatach. Thoreau, gdy spacerował sobie tu po lesie, pisał piękne wersety o tym, że „człowiek zawsze podąża na Zachód". Dla pisarzy amerykańskich „Zachód" oznaczał zawsze Dziki Zachód, ale nie tylko oni podążali na Zachód. Od chwili, gdy Człowiek - gdzieś w Środkowej Azji - stanął na nogi i zaczął chodzić, zawsze podążał na Zachód. Czasami zatrzymywał się, na przykład w Europie, na przeciąg dwóch-trzech tysięcy lat, zmieniał buty, tworzył kulturę, ale potem znów szedł na Zachód, a więc w kierunku Ameryki, w stronę Oceanu Atlantyckiego. Sensem tej wędrówki było zawsze: dotrzeć na Zachód. Do kontynentu, który uwolnił się od kolonialnego statusu, Amerykanie odnosili się z niespokojną radością lokalnych patriotów. I Thoreau pisał miłosne strofy do amerykańskiej mgły, wiatru, natury, wiewiórek i ludzi... amerykański panteizm sapie i entuzjazmuje się w patosie tej literatury. „Tylko to Wielkie, co Dzikie..." - woła. „Arcydzieło też jest tylko wtedy Wielkie, gdy jest Dzikie" - wykrzykuje tu w lesie, na brzegu bajorka Walden. I żałuje Szekspira, że już nie zaznał on natury, a więc nie mógł być „naprawdę Dziki". Ambulator nonfit, sed nascitus! - ryczał.

Istotą społecznej reformy Thoreau było przekonanie, zgodnie z którym jedynym trybem życia godnym człowieka jest „tygodniowo jeden dzień pracy i sześć dni odpoczynku". (Półtora wieku później, w epoce automatyzacji ten projekt pracy zaczyna się stawać realny). Kiedyś, około 1840 roku odwiedził Nowy Jork i przeżył wstrząs: „Tłumy pożerają tu wszystko..." - pisał. (Miał rację, Tłum to nie Wielu, tylko Inny). Stąd, ze swojej chatki, znad brzegu jeziorka chadzał do „grzesznego miasta", do Concord, zmieniać bieliznę. Mawiano o nim, że żyje w Walden jak święty Franciszek, „potrafi rozmawiać z ptakami i ze zwierzętami". Był typem pustelnika, który (według określenia Renar-da) dobrze zna kolejowy rozkład jazdy.

Emerson niezbyt dobrze znosił idyllę w Concord. Uciekał stąd, kiedy tylko mógł, wygłaszał wykłady w dalekich miastach, kilkakrotnie odwiedził Europę. Wśród pisarzy pustelników z okolic Concord Hawthorne był największym talentem twórczym. „Old Manse", dom, w którym tu mieszkał, stoi do dziś - to coś w rodzaju amerykańskiej Willi Kisfaludyego w Badacsony. Wybuch sił duchowych rzucał stąd światło daleko. Członkowie wspólnoty rozumieli, że nie są „mieszkańcami", lecz „narodem". Jąkając się, czasem sepleniąc, z purytańską skromnością lub z patosem wyzwolonego dzikusa pisarze ci opiewają kontynent, który jest naraz Ojczyzną i Mitem - otoczone z trzech stron oceanem ogromne góry, jeziora jak morza, rzeki, pustynię i dzikie lasy, a potem zwierzęta, nowe maszyny. I jednocześnie stropieni słyszą własny głos, bo w nieobjętej przestrzeni śpiewają samiusieńcy; i podejrzewają już, że żądny zysku, purytański, kupiecki świat słucha ich z niedowierzaniem. Jak dziś.

(1958)

Sandor Marai "Dziennik".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz