poniedziałek, 3 grudnia 2012

Podróż po Ameryce (1)

1959

San Francisco

Na lotnisku w Nowym Jorku swojskość krzątaniny prowincjonalnych poczekalni. Nad kontynentami, chmurami i oceanami pojawił się nowy typ pasażera; większość ludzi podróżuje dziś tak samo obładowana tobołami, przybrudzona, ciągle coś podjadając, jak dawniej na prowincji podróżowała krytymi wozami. Świat zaczyna się robić prowincjonalny w kosmicznym sensie tego słowa.

Na Sutter Street na wystawie fotografa zdjęcia debiutantek: miejscowe ladies w balowych krynolinach, w wyszukanych kreacjach, wysztafirowane na pierwszy bal. Przed stu laty w tym mieście żyli niemal tylko awanturnicy. Kobiet prawie nie było. Gdy z rzadka przybijał tu statek z pasażerkami - bo czasami z portowych miast nad Morzem Śródziemnym grupy kobiet wypuszczały się w drogę ku dalekiemu, nowemu kontynentowi, skąd nadchodziły wieści, że poszukiwacze złota obsypują tam swoje damy złotym proszkiem - ludzie wybiegali na ulice, gapili się, palcami pokazywali sobie te pramatki. Większość balowych debiutantek jest prawnuczkami tych kobiet.

Telegraph Hill

W kilku miejscowych knajpach gromadzi się bohema San Francisco, to tutejszy Montparnasse. Pokolenie „mocnego uderzenia" - tak ich tu ironicznie nazywają- nie buntuje się, tylko neguje. Negacja jest dla nich nie środkiem, lecz celem. Ale partyzantka umysłowa prowadzona w regionalnych wymiarach zawsze się w końcu rozpada. W Ameryce nie istnieje „stolica" w umysłowym sensie tego słowa. Waszyngton jest centrum politycznym i administracyjnym i nie widać w nim śladu umysłowej gry zespołowej. Nowy Jork natomiast to wielki market, literacki i teatralny perski rynek, w którym obrotni kupcy handlują „artykułami umysłowymi". Jeśli kraj nie posiada intelektualnej stolicy - takiej, jaką był niegdyś Berlin i jaką do dziś jest Paryż - na okazjonalnych, regionalnych Parnasach panoszy się arogancki prowin-cjonalizm.

China Town

Obok Formozy i Hongkongu to największe skupisko Chińczyków za granicą. Zarejestrowanych jest tu ich oficjalnie trzydzieści tysięcy, ale dokładnych danych nie zna nikt, ponieważ do portu stale zawijają i odpływają z niego Chińczycy, z dokumentami lub bez. Niedawno aresztowano tu miejscowego szefa bandy przemytników ludzi, który w minionych latach przeszwarcował tu przez Hongkong bez wiz i paszportów ponad dwustu członków swojej rodziny.

Ulice tu strome i oślepiająco pstrokate. Pagodowe domki przypominają dekoracje w operze, poprzyklejano do nich od zewnątrz balkony jak ogon jaskółki, szpiczaste daszki, ozdobne wschodnie ornamenty. Smoki, demony i papierowe tygrysy szczerzą zęby ze ścian. Nazwy ulic wypisane znakami chińskimi. Dzielnica ma własną chińską centralę telefoniczną.

O północy głośno na ulicach. Wszystkie sklepy w blasku neonów, mnóstwo kupujących. Apteka, w której sprzedają zarówno penicylinę, jak i smocze zęby. Restauracje, w których karcie obok zupy z jaskółczych gniazd i bambusa na słodko widnieje schab z czerwoną kapustą. Na wystawie delikatesów różnokolorowe pudełeczka z dalekowschodnimi przyprawami. Na rogu ulicy krzykliwi gazeciarze sprzedają gazety pełne chińskich znaków. Wszystko jest tu butnie, demonstracyjnie chińskie, odrębne. Nie mają kompleksu niższości. Przy skrzyżowaniu dwóch alej bielona świątynia buddyjska, o pomocy pełna jest wiernych, którzy stale wchodzą i wychodzą. Chińczycy z San Francisco są lojalnymi obywatelami amerykańskimi. Lecz jednocześnie w głębi duszy pozostali Chińczykami i zachowali poczucie wyższości. Nie chodzi tu o kolor skóry, lecz o samoświadomość. Nie mają zamiaru się mieszać z Amerykanami, nie chcą „zjankesieć". Wielki Mur, który dawniej oddzielał Wschód od Zachodu, kończy się właśnie tu, na rogu jednej z ulic San Francisco. Są godnymi zaufania, doskonałymi rzemieślnikami i kupcami. Ale w granicach swego żółtego przygranicznego zamku żyją skierowani do wewnątrz, rządzą się własnymi prawami, mają niewidzialne, ale skutecznie działające ogranizacje sądownicze, a nawet -jak powiedział pewien tutejszy mieszkaniec, który jest dość zorientowany w ich życiu - własne więzienie. Władze amerykańskie nie są w stanie sięgnąć w głąb tej żółtej termitiery. Biznes, wychowanie, życie rodzinne, system praw, wszystko jest całkowicie niezależne od otaczającego ich życia amerykańskiego.

W jadłodajni o północy biedni Chińczycy jedzą pałeczkami z miseczek bez ucha wieprzowinę i smażony ryż. Właścicielka - wymalowana, gruba niewiasta - przechadza się w tę i z powrotem po brudnym pomieszczeniu. Tę potężną burdelmamę na pewno bardziej interesują plotki z Nankinu niż pikantne opowieści z Waszyngtonu. Siedzą tu wszyscy jak na progu, za którym zaczyna się ich świat, świat kolorowych. Plotki, sekretne i niewidoczne mrugnięcia okiem przenoszą wieści z Zachodu na Wschód. Możliwe, że kulisi Mao nie wierzą w zachodnie rozwiązania społeczne. Ale swoim krewniakom z San Francisco pewnie wierzą. Ich decyzja - jeśli kiedykolwiek ją podejmą - na długi czas zdeterminuje los połowy świata.

Wielkie Wahadło kołysze się i niewykluczone, że właśnie teraz i poza Europą przygotowuje w teraźniejszości i dla przyszłości coś, co na Zachodzie zwykło się nazywać historią. Coś się obraca, odmienia. Wielki kapitał amerykański - nie ten spekulacyjny, tylko Wielkie Pieniądze, a więc energia, energia napędu elektrycznego - powoli migruje ze Wschodu, ze wschodniego brzegu Oceanu Atlantyckiego, na Zachód, w kierunku Oceanu Spokojnego. Przemysłowe i handlowe centra San Francisco i Kalifornii stanowią dziś taki magnes dla kapitału, jak sto lat temu, w epoce pionierskiej, hasło Young man go West!1. Zarysy Wielkiego Przedsięwzięcia przyszłego wieku urzeczywistniają się na Wschodzie. A kapitał zachodni powoli, sukcesywnie przesuwa się w stronę brzegów Oceanu Spokojnego.

Highway No. 1. O świcie, wczesnym rankiem, gdy wyruszamy, dusząca mgła. Palo Alto było własnością pewnego Kalifornijczyka nazwiskiem Stanford. Dla uczczenia pamięci zmarłego syna ustanowił tu około 1880 roku uniwersytet i pozostawił mu trzydzieści milionów twardych dolarów, ponieważ - jak napisał w liście donacyjnym - chciał, żeby studenci „...poznali, jak błogosławiona jest wolność, którą reguluje prawo". W centrum kampusu wielki budynek kościelny w stylu romańsko-mauretańskim, jak w tej okolicy wszystkie klasztory i kościoły misji. Budynki kościoła, biblioteki, fakultetów charakteryzuje demonstracyjny przepych. Ta laicka odmiana dawnego ducha misyjnego dziś chce wychowywać już nie pionierów, lecz fachowców, którzy będą kontynuować misję cywilizacyjną w duchu pryncypium użyteczności.

Mgła podnosi się. Szosa numer 1 na brzegu oceanu przechodzi w El Camino Real, trasę pierwszych hiszpańskich misjonarzy i ich towarzyszy, wędrownych żołnierzy, awanturników spragnionych krwi i złota. W drugiej połowie XVIII wieku po ówczesnych bezdrożach wędrował - raz boso, innym razem obuty - Padre Serra, franciszkanin, założyciel nadbrzeżnych misji. Musiał być wyjątkowym człowiekiem: posiadał zmysł strategiczny i administracyjny i - podobnie jak święty Stefan - dostrzegł na pustkowiu miejsca, na których trzeba budować, łączył zalety wodza i inżyniera. Pozostała po nim ta droga z betonu, biegnąca wzdłuż brzegu oceanu.

W amerykańskiej przestrzeni zdumiewa, z jaką siłą i w jak krótkim czasie zajęli i poznali ten kontynent przybysze z Europy. Podbój ojczyzny przez budowę dróg jest jednym z wergiliuszowych rozdziałów bohaterskiego eposu Ameryki.

W Europie są doskonałe drogi, ale zaczynano je budować przed dwoma tysiącami lat, razem z Via Appia. Natomiast w Ameryce tę niezmierzoną i doskonałą sieć dróg ludzka wola wyczarowała z pustkowia i dzikiego stepu w przeciągu kilku dziesięcioleci.

Wzdłuż krętej nadbrzeżnej Camino Real wszędzie winiarnie i przydrożne budki, w których sprzedają świeżo zerwane awokado, pomarańcze, cytryny, rozmaitego rodzaju renklody, jabłka, gruszki, figi. Dostatek kanaański, porównywalny z bogactwem sadów Kampanii, okolic Neapolu. Drzewa rosnące przy drodze - eukaliptusy, magnolie, bananowce, cała ta roślinna grupa Laokoona - budzą dziwnie antropologiczne skojarzenia, jak drzewa figowe w Italii. Świeci słońce, ocean prawie nieruchomy, dosłownie „spokojny". Praciało wodne lśni w świetle niczym rtęć. Skaliste wybrzeże pełne patosu, jak okolice Włoskiej Riwiery koło Ravello. Ale nadbrzeżna roślinność nie jest tak swojska jak w okolicach Morza Śródziemnego. Natura jeszcze tu nie złagodniała, jak na ogół w krajobrazie europejskim. Dziwne te drzewa podczas nadbrzeżnych wichur gną się i opierają ze świstem i wyciem. Mimozy drżą i zasypują drogi wełnistymi, puszystymi lokami swych żółtych włosów.

Monterey

Miasteczko ma historyczną rangę: przed stu laty, kiedy Kalifornia, opuściwszy hiszpańsko-meksykański świat, przeszła na status janke-ski, to osiedle było stolicą, tu wciągnięto po raz pierwszy na maszt sztandar Unii. Przedziały czasowe są tu inne niż w Europie: wydarzenia sprzed stu lat grubo pokrywa mech historii. Komora celna w porcie, gdzie władze meksykańskie przesłuchiwały przemytników, domek, w którym podczas gorączki złota poszukiwacze kruszcu przechowywali zdobycz, złoty proszek, wszystko to przebrzmiała przeszłość tu, gdzie nie ma jeszcze przeszłości. Wielu intelektualistów schroniło się tu przed pustką biznesu właściwą amerykańskiej cywilizacji miejskiej. Ale ich idylla już się kończy: miasto zajmują zamożni emeryci, a spekulanci nieruchomościami zwąchali zysk „historycznego miejsca".

Jednak w Monterey pozostał swoisty historyczny zapach: po dziś dzień wyczuwa się tu hiszpańskość, inność. W porcie rybacy w czółnach o szklanym dnie obserwują podwodny świat. Powietrze można tu gryźć, kroić, jest czyste i ma dobry smak, jak gazowany, dobrze zamrożony napój orzeźwiający. Po rozgrzanym przez Golfstrom niczym pralnia, wilgotnym klimacie nadbrzeża Oceanu Atlantyckiego to powietrze działa tak jak kieliszek szampana na czczo.

Po drodze do Carmelu widoki sławnej „siedemnastomilowej drogi". W popołudniowym słońcu na nadbrzeżnych skałach wygrzewają się foki. Za jednym z zakrętów daje się słyszeć sławna „podwójna fala" oceanu: uderzenie fal nadchodzi z dwóch kierunków, podobnie jak na północy przy końcu wyspy Long Island, w zakątku Montauk Point. Kąpiel tu jest ogromnie niebezpieczna, dwie fale nieustannie zmagają się ze sobą, pędzą ku sobie i razem opadają na brzeg, jak gladiatorzy.

Carmel

To miejsce jest czymś w rodzaju Capri nad Pacyfikiem. Ma charakter hiszpański, patia domów, sklepy pełne delikatnego meksykańskiego srebra i wyrobów wyplatanych, tarasy kawiarni, wszystko hiszpańskie. Obsiadła je bohema, która przy kawie i czerwonym kalifornijskim winie tkwi w pełnym urazy i bezradnym oczekiwaniu. Na ścianach kawiarni obrazy - a właściwie „bezobrazy" - tak zwane abstrakcyjne, które wyemigrowały z piwnicznych pracowni dzikich artystów dzielnicy bohemy nowojorskiej, Greenwich Village, i przybyły tu na brzeg oceanu. Żyją tu jak Indianie w rezerwatach. Brodaci młodzieńcy w beretach trwonią czas na niczym, w kominku dymią żywiczne polana. Całe towarzystwo spowija aura wielkiej samotności. W przybrzeżnej zatoce pelikany stoją pogrążone w takiej samej pełnej oczekiwania samotności. W głębi zielonej wody oceanu wieloryby puszczają fontanny.

Droga pomiędzy Monterey a Santa Barbara, pewnie ze dwieście kilometrów nadbrzeżem, jest jednym z odurzająco pięknych nadmorskich krajobrazów kalifornijskich. Gdzieniegdzie zielone trawniki obok plaż, słynne pola golfowe, jak Pebble Beach. Cała okolica skrzy się w słonecznym blasku. Spokojna wyższość oceanu, uderzenia zielonej piany fal o brzeg, śnieżyca białych ptaków na skałach, wszędzie na granitowych głazach foki, a w spienionej wodzie wieloryby: wszystko to jest uroczyste i wielkoświatowe. Porośnięte trzciną wydmy nadbrzeża Oceanu Atlantyckiego nie są tak poetyckie. Wszędzie kwitnące drzewa mimozy. Wieje silny wiatr, surowy i słony wiatr zachodni, patetyczny jak pierwsze wersy ody Shelleya. Wzdłuż drogi na jednej ze skrzynek pocztowych wypisano białą farbą nazwisko: „Miller". Pisarz, którego książki o tematyce erotycznej mogły się przez długi czas ukazywać jedynie w Europie - Henry Miller - jest teraz wiodącym autorem rynku seksualnej powieści brukowej. Jego utwory napisane z wymuszoną dosłownością, pełne mętnych wywodów, udające erotomanię, sprzedawane są teraz w tanich wydaniach, a turyści z przejęciem zwiedzają osadę o nazwie Big Sur, gdzie ów seksuolog znalazł schronienie na stare lata. Ale to wszystko tylko interes, starannie obliczony na zbijanie pieniędzy.

W ciemnej głębi ogrodów zdarzają się budowane z kamienia, samotne domy w hiszpańskim stylu. Po drodze miejscowość San Simeon, w której Hearst, wielki mistrz amerykańskiej prasy bulwarowej, wybudował sobie szczególne wesołe miasteczko: posprowadzał z Europy kamienie z rozmaitych zamków, wieże kościelne, balkony, rzadkie meble i wzniósł na szczycie góry spektakularną stupokoj ową rezydencję, z basenem, katedrą, importowanymi palmami i kaktusami. Okolica jest pagórkowata, porośnięta cyprysami, przypomina Toskanię. W pobliżu Santa Maria w przybrzeżnych wodach stoją off-shore--oil \ jak wielkie metalowe komary, które spod wody, z głębi przybrzeżnego mułu wysysają ropę naftową. Potem jeszcze wioska duńska, gdzie na wydrążonych w skałach półkach przechowują obrośnięte pajęczyną butelki, rzadkie wina kalifornijskie. Właściciel, wzruszając ramionami, powiada, że mieszkańcy Kalifornii po dziś dzień chętniej piją mocny alkohol niż wino, bo „szybciej działa". „Nie piją tak, jak powinno się pić", powiada z przyganą.

Droga robi się stroma, przybrzeżne skały są kruche. Zimny wiatr znad oceanu z wyciem szarpie listowie cytrynowych gajów. Potem widać pola karczochów, potężna wzgórze porośnięte winoroślą, posadzonymi w równiuteńkich rzędach suchymi krzewami winorośli.

W hotelu w Santa Barbara rozgadany tłum: zjazd komiwojażerów, tych hałaśliwych statystów amerykańskiego prowincjonalnego życia hotelowego, którzy pod pozorem kolejnej kursokonferencji co jakiś czas wyjeżdżają, by - ryczałtem i grupowo - uwolnić się na kilka dni od swoich żon. Przeżuwające, pewne siebie istoty stadne, a przy tym aż do śmieszności, przesadnie wymagające. Amerykańscy turyści są prawie zawsze skromni, uprzejmi i cisi, wszędzie posłusznie czekają na swoją kolej, a za duże pieniądze, które płacą, nie żądają niczego ekstra, są dobrze wychowani i cierpliwi. Natomiast uczestnik kursokonferencji - siła w masie! -jest hałaśliwy i wulgarny.

Pasadena

Wysoko nad Los Angeles, w muzeum Huntingtona Biblia pauperum. Księga dla niepiśmiennych księży i wiernych powstała w jednym czasie z Biblią Gutenberga. Na jej stronicach małe obrazki przedstawiają najbardziej charakterystyczne momenty wydarzeń z Pisma Świętego. Prosty lud na podstawie takich właśnie obrazków dowiadywał się o sensie słów Pisma - Jonasz ukazany w brzuchu ryby. Podobnie jak dziś, kiedy w dodatkach do gazet głupawe rysunki comic strip opowiadają prymitywnemu czytelnikowi historyjki ze świata mas. Pewnego dnia te klocki z rysunkami ożyły. Potomkiem Biblii pauperum jest kino, tak jak je urzeczywistnia Hollywood. Z okien muzeum Huntingtona widać w dole miasto, do którego pielgrzymują ludzie najrozmaitszego autoramentu, kupcy i geniusze, błędni rycerze i awanturnicy ze świata fantazji, by robić filmy, nową biblię dla ubogich duchem.

Pewien tutejszy dziennikarz, urodzony w Los Angeles i zapalony patriota miasta, powiada: „W minionych dziesięcioleciach inteligencję amerykańską kusiły dwa kierunki życia intelektualnego - komunizm i psychoanaliza. Potomkowie tak jeszcze niedawnego pokolenia pionierów, ludzi twardych i rzetelnych, mogli zamiast postawy indywidualnego przetrwania wybrać bezosobową odpowiedzialność". Powiada też, że w Ameryce żołnierz zawodowy nie ma tak wysokiej rangi społecznej, jak osiągający sukcesy człowiek interesu. „To naturalne - dodaje z powagą - ponieważ tak naprawdę uchyla się on od walki. Nie chodzi o czas wojny, bo wtedy żołnierze zawodowi trwają na swoich posterunkach jak wszyscy na polu walki. Ale w czasie pokoju uchylają się od walki, wybierając stałą pensję i nęcący dobrą emeryturą status żołnierza zawodowego. W czasie pokoju trudniej jest sprzedać elektroluks, niż być żołnierzem". Pokazuje mi osiedle domków, w nich drogie mieszkania, pobudowane dla podstarzałych małżeństw żyjącej w dostatku klasy średniej; ci ludzie opuszczają swoje domy w okolicy, bo ich dzieci są już dorosłe, a życie na prowincji jest nudne. Dziennikarz informuje mnie, że w całym Los Angeles na takie domy przypada największa liczba samobójstw - bogaci starcy nie mają czym wypełnić swych ostatnich lat. Cytuje jednego z miejscowych lekarzy psychiatrów, który powiedział: „Nie wystarczy dodać życiu lat. Do tych lat potrzeba jeszcze dać życie. A to bardzo trudne".

Sandor Marai "Dziennik".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz