12
grudnia 1954 roku umarła żona Chandlera. Była od niego o osiemnaście lat
starsza, ale dla Chandlera nie miało to nigdy znaczenia.
Do Leonarda Russella 1
Do Leonarda Russella 1
styczeń 1955 r.
...Dostałem wiele listów i dużo wyrazów współczucia.
Twój list jednak różni się od innych tym, że mówi o utraconym pięknie, nie
składa zaś kondolencji dość bezużytecznemu życiu, które trwa nadal. Cissy była
tym wszystkim, o czym piszesz, ale nie tylko. Przez trzydzieści lat była biciem
mojego serca. Była ledwie dosłyszalną muzyką na granicy dźwięku. Żałuję ogromnie,
a teraz już nadaremno, że nigdy nie napisałem nic godnego jej uwagi, żadnej
książki, którą mógłbym jej zadedykować. Planowałem, myślałem o takiej książce,
ale nigdy jej nie napisałem. Może nie potrafiłem. Może ona teraz wie, że się
starałem i że poświęcenie kilku lat niezbyt znaczącej kariery literackiej
byłoby dla mnie nikłą ceną, gdybym mógł sprawić, aby uśmiechnęła się jeszcze
kilka razy.
1 Zastępca redaktora naczelnego „Sunday Times” w Londynie.
Do Hamisha Hamiltona
Do Hamisha Hamiltona
5 stycznia 1955 r.
...Proszę Cię, nie przysyłaj mi już książek, bo mogę
je tylko posłać na skład. Sprzedałem dom i wyprowadzam się około 15 marca albo
nawet wcześniej. Zawiadomię Cię, skoro tylko sam będę wiedział, kiedy przyjadę
do Londynu. Jak wynika z Twojego listu, chciałbyś, żebym się na jakiś czas
zatrzymał u Ciebie. Otóż nie posądzaj mnie o niewdzięczność, mimo wszystko
jednak wolę być sam. Chciałbym wynająć pokój w hotelu, dopóki nie pomożesz mi
znaleźć mieszkania: nie chcę być nikomu ciężarem ani kłopotem. Jestem doszczętnie
rozbity i ten stan może trwać bardzo długo, bo cała sprawa wstrząsnęła mną
dość głęboko.
Zorientowałeś się chyba, że podczas naszego pobytu w Londynie stan
zdrowia Cissy był nie najlepszy. Po powrocie do domu czuła się i wyglądała tak
dobrze, jak się nie czuła od dwóch lat, ale trwało to krótko. Traciła siły,
coraz prędzej się męczyła. Cierpiała na mało znaną i rzadką chorobę, która
nazywa się zwłóknieniem płuc. Jest to powolne twardnienie tkanki płucnej,
proces zaczyna się od dołu i posuwa ku górze... Już w 1948 roku prześwietlenie
wykazało u Cissy ten proces, ale dużo czasu upłynęło, zanim uświadomiłem sobie,
że to może się tylko tak skończyć. Ona sama nigdy chyba nie traciła nadziei,
może w ostatnich paru tygodniach zdawała sobie sprawę z sytuacji, ale nie dała
tego po sobie poznać...
Leżała cały czas pod namiotem tlenowym, ale odsuwała go, żeby móc
trzymać mnie za rękę. Co do niektórych rzeczy plątały jej się myśli, co do
innych znów zachowywała rozpaczliwą wprost przytomność. Odwracała naraz głowę
i kiedy traciła mnie z pola widzenia, zdawało się, że wcale nie pamięta ó moim
istnieniu.
12 grudnia — była to niedziela — kilka minut po dwunastej,
zatelefonowała do mnie pielęgniarka ze szpitala i powiedziała, że jest bardzo niedobrze. Kiedy przyjechałem,
zabrano już namiot tlenowy, a Cissy leżała z półotwartymi oczami... Lekarz
trzymał stetoskop przy jej sercu i słuchał. Po chwili cofnął się i skinął
głową. Zamknąłem jej oczy, pocałowałem ją i wyszedłem.
Oczywiście, w pewnym sensie pożegnałem się z nią już dawno. W ciągu
ostatnich dwóch lat nieraz w nocy czułem pewność, że muszę ją utracić, że to
tylko sprawa czasu. Ale spodziewać się czegoś, a przeżyć to nie to same.
Zresztą rad byłem, że umarła. Nie do zniesienia była myśl, że Cissy, ten dumny,
nieustraszony ptak, może spędzić resztę życia zamknięta w pokoju jakiegoś
ohydnego sanatorium niby w klatce.
Sypiam w jej pokoju. Zdawało mi się, że się na to nie zdobędę, ale
potem pomyślałem, że jeśli pokój będzie stał pusty, zagnieżdżą się w nim duchy,
że ile razy przejdę obok drzwi, będę umierał ze strachu, jedynym więc
rozwiązaniem jest wprowadzić się do tego pokoju, napełnić go moimi szpargałami,
stworzyć tu bałagan, w jakim zwykle mieszkam. Decyzja była słuszna.
Przez trzydzieści lat, dziesięć miesięcy i cztery dni Cissy była światłem
mojego życia, całą moją ambicją. Wszystko inne, co robiłem, było tylko
ogniskiem, żeby mogła ogrzać przy nim ręce.
Do Helgi Greene
Do Helgi Greene
19 marca 1957 r.
...Byłem wierny mojej żonie nie z powodu jakichś tam
zasad, ale dlatego, że Cissy była taka urocza, tak nieprawdopodobnie
zachwycająca. Potrzeba nowych doznań, odczuwana przez mężczyzn w pewnym wieku,
którym zdaje się, że dużo tracą nie zdobywając różnych pięknych dziewcząt, była
mi zawsze obca. Ja miałem już przy sobie kobietę idealną. Kiedy była młodsza,
miewała nagłe, krótkotrwałe wybuchy gniewu, gdy rzucała we mnie poduszkami.
Śmiałem się tylko. Imponował mi jej temperament. Nie znała w ogóle strachu.
Kiedy znalazła się w trudnej lub niemiłej sytuacji, stawiała jej czoła bez
namysłu. Zawsze też odnosiła zwycięstwo, nie dlatego, żeby w chwilach
decydujących używała świadomie swego wdzięku, ale po prostu dlatego, że nie
sposób było się jej oprzeć, z czego nie zdawała sobie sprawy i o co nie dbała.
I taka kobieta musiała umierać wolno, cal po calu. Przypuszczam, że za wszystko
trzeba w taki czy inny sposób zapłacić.
Do Rogera Machella
Do Rogera Machella
7 lutego 1955 r.
...Kiedy mam chandrę, a w żaden sposób nie mogę się
tak upić, żeby zasnąć, siedzę do Bóg wie której, słuchając płyt. Noce są chyba
najgorsze. I nic się nie poprawia. Od soboty nikogo tu nie ma poza Mabel, moją
kucharką i gospodynią, Holenderką z Pensylwanii. Ma mnóstwo zalet, ale jej
towarzystwo jest słabą pociechą. Może kiedy wyjadę z tego domu i oddalę się od
związanych z nim wspomnień, uda mi się znów zabrać do pisania. Ale wtedy znów
może mnie ogarnąć tęsknota za domem, a tęsknota za domem, którego nie ma, bywa
dokuczliwa.
Jutro przypada, a raczej przypadałaby, trzydziesta pierwsza rocznica
naszego ślubu. Mam zamiar ustawić w domu moc czerwonych róż i zaprosić
przyjaciela na szampana, bo Cissy i ja taki mieliśmy zwyczaj. Bezsensowny
zapewne i głupi gest, bo moja ukochana stracona jest bezpowrotnie, a nie
wierzę w żadne życie pozagrobowe. Jednakże tak właśnie zrobię. My, silni
mężczyźni, jesteśmy w głębi duszy beznadziejnie sentymentalni.
Raymond Chandler "Mówi Chandler" (Raymond Chandler
Speaking), przekład Ewa Budrewicz, wstęp Krzysztof Mętrak, Czytelnik, Warszawa 1983.
Poruszyła mnie ta historis. Spojrzałam na Chandlera świeżym okiem!
OdpowiedzUsuńBardzo polecam tę właśnie książkę, to coś w rodzaju autobiografii mającej formę pisanych przez niego do różnych osób listów. Pogrupowane tematycznie, dają obraz człowieka i autora, jakiego nie znamy. Można się z niej dowiedzieć: co sądził o literaturze, które kryminały uważał za najlepsze i jak należy je wg niego pisać. Poza tym mamy tam wiele informacji o jego życiu, żonie i kotach. Po prostu Mówi Chandler:)
Usuńwpadłam podlać paprotkę i posiedzieć w fotelu przy oknie :)
OdpowiedzUsuńW samą porę, bo już powoli zaczęła usychać ... z tęsknoty:)
Usuń:)
Usuń