poniedziałek, 26 sierpnia 2013

"Wielki Kronopio"

Julio Cortazar
Gdyby żył skończyłby dziś 99 lat. 
Cortazar w Polsce - wspomnienia tłumaczki 
Książki [20.12.04]

Spotkanie 16 grudnia z Julio Silvą w Instytucie im. Cervantesa w Warszawie związane z promocją książki opublikowanej przez wydawnictwo MUSA SA pt. Silvalandia , stało się okazją do wspomnień o jej współautorze Julio Cortazarze. To on tchnął w nią tą atmosferę z pogranicza kronopiolandii i famolandii.
Cortázar w Polsce…
 

Jak opisać ten fenomen literacki i społeczny, tak powszechny i wszechoobecny w owych latach 70. „boomu literatury iberoamerykańskiej”? Jak pisać o autorze, którego powieść – Gra w klasy – przetłumaczona i wydana po polsku w roku 1968, wyznaczyła w Polsce początek „boomu”? Nie czuję się na siłach, aby poświęcić mu artykuł krytyczny ani tym bardziej esej (i tak dla zdefiniowania jego twórczości wylano już morze atramentu); to, co mogę zrobić, to złożyć mu ten skromny hołd przywołując garść wspomnień o nim, jakie przechowuję w pamięci.
 

Maj 1975 roku. Mam 21 lat, jestem studentką III roku Katedry Iberystyki Uniwersytetu Warszawskiego. „Boom” literatury iberoamerykańskiej w Polsce przeżywa swoje apogeum: z literatury argentyńskiej znane są już polskie wersje takich utworów jak: Tajemna broń (1967, 7 tys. egzemplarzy nakładu), Gra w klasy (2 wydania, z 1968 i 1974 roku, każde po 20 tys. egzemplarzy wykupionych na pniu), Dla wszystkich ten sam ogień (1969), Fikcje, Alef, Siedemdziesiąt razy siedem, Opowieści o kronopiach i famach (1973, 10 tys. egz.), Żeby cię lepiej zjeść, Plan ucieczki, Nowa antologia osobista, Twórca, 62. Model do składania (1974, 20 tys. egz.), Wszelka zieleń zginie, Raport Brodiego, Wynalazek Morela, Opowiadania Cortazara (1975, 20 tys. egz.) i Przeklęte tango Manuela Puiga. Obok utworów Cortazara, Borgesa, Saenza, Bioy Casaresa, Gubina Kieffera i Mallei czytane są książki Rulfo, Carpentiera, Garcii Marqueza, Fuentesa, Benedettiego, Onettiego, Alegrii, Arguedasa, Scorzy i Vargasa Llosy. Krakowskie Wydawnictwo Literackie w roku 1971 zapoczątkowuje Serię Prozy Iberoamerykańskiej, w ramach której w ciągu pierwszych pięciu lat udaje się wprowadzić na polski rynek wydawniczy 560 tys. egzemplarzy książek, wśród których znajdują się utwory 28 autorów do tej pory nie znanych. Również w roku 1971 powstaje miesięcznik literacki Literatura na świecie, który przyczynia się do wzrostu popularności prozy iberoamerykańskiej w Polsce, już od pierwszych numerów poświęcając jej swoje stronice.
 
Zainteresowanie literatura iberoamerykańską, podsycane przez wydarzenia polityczne rozgrywające się na tym kontynencie (np. ruch Tupamaros w Urugwaju, zamach stanu w Chile) rozciąga się także na inne dziedziny kultury, przede wszystkim kino, i właśnie nim jest poświęcone Ogólnopolskie Sympozjum zorganizowane przez Centrum Klubowe Politechniki Warszawskiej „Riviera – Remont”, w 10. rocznicę założenia DKF „Kwant”, w dniach 12-18 maja 1975 r.
Mam przed sobą egzemplarz (jeden z tysiąca wydrukowanych) programu owego Sympozjum: pożółkły i wygnieciony przenosi mnie w tamte gorące noce, kiedy to stłoczeni w sali widowiskowej Klubu śledziliśmy perypetie bohaterów 17 filmów, takich jak „Macunaima”, „Antonio das Mortes” czy „Szakal z Nahueltoro”, a następnie chłonęliśmy wypowiedzi i oświadczenia pisarzy, filmowców i intelektualistów iberoamerykańskich zaproszonych do Warszawy, takich jak: Juan Rulfo, Sergio Pitol, aktorka Mecha Carreño i Juan Manuel Torres z Meksyku, Alfredo Gerber z Wenezueli, Federico Artiles i Ana Machin z Kuby, Augusto Monterroso z Gwatemali, Raul Ruíz, Juan Barattini i Enrique Bello z Chile. Argentynę reprezentował Julio Cortázar.
Nie mogłam opuścić tego spotkania. Dwa miesiące wcześniej, w marcu 1975 r., z rąk redaktora naczelnego Literatury na świecie odebrałam I nagrodę w ogólnopolskim konkursie na przekład literacki. Teksty, jakie wysłałam na konkurs, pochodziły z tomu Ostatnia runda, który w całości na polskim rynku miał się ukazać dopiero za 4 lata. Wybór książki dokonał się poza mną: Ultimo Round była jedyną książką w języku hiszpańskim, jaką w tamtym czasie posiadałam (publikacje w językach obcych przenikały za „żelazną kurtynę” z niejaką trudnością). Jednak już zdążyłam zagłębić się w świecie Julia za pośrednictwem polskich wersji jego utworów: już zafascynowały mnie opowiadania, już bawiły kronopie i już zdążyłam poczuć niemal siostrzaną więź z Magą, bohaterką Gry w klasy - Zielonej Biblii (okładka jej polskiego wydania była właśnie tego koloru) tysięcy młodych Polaków mojego pokolenia. Teraz miałam zobaczyć samego Julia.
Wysoki, lekko przygarbiony, z nieśmiałym uśmiechem chłopczyka, którego rodzice chwalą przy gościach, wchodzi do sali po brzegi wypełnionej studentami, pragnącymi spotkać się z nim i usłyszeć Jego odpowiedzi na swoje pytania. Towarzyszy mu Zofia Chądzyńska, jego tłumaczka. Spotkanie właśnie ma się rozpocząć, kiedy nagle zza pleców Julia, spomiędzy śmigieł wielkiego wentylatora w pełnym ruchu, zamontowanego w ścianie, dobiega krzyk: Señor Cortázar, chcemy wejść! To moi koledzy z roku, którzy – ponieważ nie zdołali dostać się do Klubu i zostali na ulicy – innym, równie nieszczęśliwym adoratorom Cortazara udzielili szybkiej lekcji hiszpańskiego i teraz wszyscy razem zgodnym chórem domagają się prawa do uczestniczenia w spotkaniu.
I osiągają swój cel! Julio macha ręką i milicja (która poczuła się w obowiązku interweniować w owym zgromadzeniu tysięcy młodych ludzi, z którymi nigdy nie wiadomo, jak się potoczą sprawy) otwiera drzwi dla wszystkich. Czujemy się jak śledzie w beczce, ale niewygoda się nie liczy. Liczy się magia, która ogarnia nas wszystkich, głos Julia, którego stopniowo opuszcza nieśmiałość i który z jednego pytania na drugie odpowiada z coraz większą swobodą. Jego zdania są jak drzewa: mają pień, od którego odchodzą konary-dygresje, najpierw grube, potem coraz cieńsze, zakończone liśćmi, jednak nikt z obecnych nie traci wątku. Julio mówi jasno i jego słuchacze dają się prowadzić wzdłuż gałęzi jego zdań-drzew, wiedząc, że zawsze zdołają powrócić do pnia. Jeszcze nie wiem, że w tym momencie decyduje się moja przyszłość zawodowa, nie wiem, że za kilka lat będę rozkoszować się tymi zdaniami tłumacząc m.in. jego opowiadania, sztukę Żadnych przesyłek do Pehuajó, książkę-testament Autonauci z kosmostrady i Silvalandię. Na razie wraz z tłumem zgromadzonym w klubie chłonę jego słowa, kiedy mówi o swojej wizji świata, o swym przekonaniu, że oprócz rzeczywistości „realnej”, którą widzimy każdego dnia, jest i inna, którą zaledwie przelotnie można dostrzec i intuicyjnie wyczuć. Słowa Julia brzmią jak zaproszenie do podróży na drugi brzeg, gdzie nic nie jest nam dane z góry i wszystko jest możliwe, wystarczy zrobić użytek z wyobraźni.
W szarej codzienności Polski lat 70. jest to tak, jakby wręczał nam klucz do jakiegoś tajemniczego ogrodu, jakby przynosił nam wybawienie od nudy i zniechęcenia, jakby nam dawał nadzieję.
Nie mogę zostać do końca spotkania: kilka godzin wcześniej mój przyjaciel z dzieciństwa ożenił się i chcę zdążyć chociaż na koniec wesela. Przepychając się przez „śledzie w beczce” nagle chwytam urywek zdania: … pojutrze będzie w „Literaturze na świecie… Nie mam żadnej pewności, czy chodzi o Julia, ale mam tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

Dwa dni później z samego rana stawiam się w siedzibie redakcji i rzeczywiście Julio przybywa w towarzystwie Ugné Karvelis i Zofii Chądzyńskiej, która wyciąga do mnie rękę, uśmiecha się i mówi: To pani? Wiedziałam, że prędzej czy później pojawi się pani w moim otoczeniu.
Jeszcze nie wiem, że te słowa dadzą początek znajomości, która przerodzi się w serdeczną przyjaźń trwającą 28 lat, aż do śmierci Zosi we wrześniu 2003 r.
Staję przed Juliem, dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jaki jest wysoki, proszę Go o autograf na egzemplarzu Ultimo Round, dzieki któremu Go poznałam, i dla sprawiedliwienia mojej obecności… kłamię, że studenci Iberystyki zapraszają Go na spotkanie na swoim Wydziale (teraz, gdy to wspominam, myślę, że nie mogąc zostać do końca spotkania w klubie, czułam coś w rodzaju „głodu słuchania Julia”). Nie zastanawiam się, co zrobię, jeśli Julio przyjmie nieistniejące zaproszenie, ale… na szczęście przeprasza, nie może. W zamian za to redaktor naczelny miesięcznika, ten sam, który dwa miesiące wcześniej gratulował mi przekładu opowiadania „Turystyka dla wszystkich” (które Zosia przełożyła potem jako „Podróże kształcą”), teraz pozwala mi zostać na spotkaniu Julia z redaktorami i współpracownikami pisma. Siadam tuż obok niego i znowu mam szczęście go słuchać i obserwować z bliska. Patrzę na jego ręce, duże jak on sam, i wyobrażam sobie jego palce, jak tańcząc po klawiaturze maszyny do pisania powołują do życia kronopiów, Magę, siostrę Corę i innych bohaterów jego opowiadań i powieści. Fakt, że jestem tak blisko, burzy mój spokój, nie mogę śledzić przebiegu rozmowy tak uważnie jak dwa dni wcześniej, ale pod koniec spotkania redaktorzy miesięcznika zlecają mi przepisanie stenogramu dyskusji z taśmy magnetofonowej i przełożenie go na polski. Dopiero wtedy, kiedy tak puszczam, cofam i znowu puszczam taśmę w pełni dociera do mnie, o czym była rozmowa. Kiedy wreszcie polska wersja stenogramu jest gotowa i pojawia się w jednym z kolejnych numerów miesięcznika, jest moją pierwszą publikacją.
Julio Cortázar opuszcza Polskę, ale echa jego wizyty słuchać przez całe lata. W księgarniach pojawiają się – i natychmiast znikają – Wielkie wygrane (1976, 30 tys. egz.), W osiemdziesiąt światów dokoła dnia (1976, 20 tys. egz.), Ośmiościan (1977, 10 tys. egz.) i nowe wydanie Opowiadań (1977). Tymczasem kończę studia (temat mojej pracy magisterskiej dotyczy, oczywiście, twórczości Julia) i zaczynam współpracować z Ministerstwem Kultury jako tłumaczka i pilotka intelektualistów latynoamerykańskich, przybywających do Polski na zaproszenie tej instytucji. Jednym z nich będzie Julio Silva.
Czerwiec 1978 r. Jedna z najbardziej znanych warszawskich galerii sztuki, Zapiecek, organizuje wystawę małych rzeźb z brązu i rysunków, których twórcą jest jeden z autorów Silvalandii - Julio „niższy”. „Wyższy” przybywa po paru dniach, Zosia i ja jedziemy po niego na lotnisko jej samochodem, do którego ledwie się mieści, i tak zaczyna się… No tak, jak opisać te dwa tygodnie, jakie nastąpiły po naszym pierwszym: „ ześć, jak się masz? Julio nie pamięta, że poznał mnie już trzy lata wcześniej, ale to mnie nie dziwi: podczas wszystkich jego podróży podchodzą do niego zapewne tysiące onieśmielonych i zarumienionych studentek, prosząc o autograf i dedykację na książce.
Dwa tygodnie, jakie spędzamy wspólnie Julio Cortázar, Julio Silva, jego żona i ja, jako ich pilotka i tłumaczka, pełne są wywiadów i wizyt, ale dla nas stanowią nieprzerwane pasmo śmiechu, żartów i radości. To, że dwaj Juliusze tak dobrze się razem bawią, nie dziwi: wystarczy przeczytać rozdział Jeden Juliusz o drugim] z tomu W osiemdziesiąt światów dokoła dnia, żeby zdać sobie sprawę z przyjaźni i zażyłości, jaka ich łączy. Jednak fakt, że w tym związku znajduje się miejsce i dla mnie, wydaje mi się absolutnie cudowny. Czuję się, jakbyśmy się znali od zawsze, różnica 40 lat dzieląca „wyższego Julia” i mnie nie istnieje, jesteśmy rozbawionymi kronopiami, które dokazują i tylko raz przybierają oficjalny wyraz twarzy. Dzieje się tak w Łodzi, dokąd jedziemy na otwarcie wystawy „Artyści polscy dla Międzynarodowego Muzeum im. Salvadora Allende w Hawanie”, zorganizowanej przez tamtejsze Muzeum Sztuki. Cała kolekcja dzieł wchodzących w skład tej wystawy stanowi dar, który jedzie następnie na Kubę jako symbol zaangażowania i solidarności Polski z narodem chilijskim. Obecność Julia Cortazara na tym otwarciu ma szczególną wymowę i nadaje wydarzeniu transcendentalne znaczenie.
Potem jedziemy do Krakowa, gdzie właśnie otwarto VII Biennale Grafiki, które tylko Silvie udaje się zwiedzić, gdyż Cortazara dopadają młode dziennikarki prosząc o wywiad. Julio broni się, jak może, jednak w końcu ulega, pozwala się fotografować i odpowiada na pytania. Następnie zwiedzamy Zamek na Wawelu i spacerujemy po uliczkach tego pięknego miasta. My, Polacy, jesteśmy dość wysocy, jednak Julio przerasta i przyciąga spojrzenia wszystkich. To spojrzenia pełne sympatii, czasami uśmiechy, aż w pewnym momencie, kiedy tak spacerujemy po Plantach, podchodzi do nas młody chłopak, z pewnością student, i… po hiszpańsku zaprasza Julia na spotkanie na Uniwersytecie. Z trudem tłumię śmiech, bo widzę siebie sprzed trzech lat. Julio przeprasza, że niestety nie może, i chłopak oddala się, szczęśliwy, że zamienił kilka słów z Wielkim Kronopiem.
Tymczasem ten kontynuuje swój spacer i wielkimi oczami przygląda się wszystkiemu z ciekawością dziecka, które odkrywa świat, zwracając uwagę na detale, których „normalni” ludzie zazwyczaj nie dostrzegają. Tak jest w Muzeum Historycznym, dokąd zabieram go, żeby zobaczył średniowieczną rzeźbę Madonny z Krużlowej, a gdzie dzięki niemu odkrywam patio zarośnięte pnącym listowiem. Tak jest również w Kościele Mariackim, gdzie Julio pokazuje mi szczegóły architektoniczne, których nigdy wcześniej nie zauważyłam.
Wracamy do Warszawy i nasza podróż trwa dalej. Zwiedzamy Pałac w Wilanowie (ku przerażeniu i oburzeniu strażników Silva kładzie się na trawniku w parku!), Biennale Plakatu i uliczki Starego Miasta. W pewnej chwili obok chodnika, po którym idziemy, zatrzymuje się jakiś samochód, z którego wysiada kompozytor Andrzej Kurylewicz. Dzień dobry. Pan Cortázar, prawda? Przepraszam za obcesowość, ale jestem Pana wielbicielem i nie mogłem się powstrzymać. Musiałem uścisnąć Panu dłoń i podziękować za wszystko, co Pan pisze…
Kurylewicz i jego żona, piosenkarka Wanda Warska w piwnicy jednego z budynków przy Rynku Starego Miasta prowadzą klub jazzowy, do którego jeszcze tej samej nocy zapraszają nas na specjalny koncert. Julio żałuje, że nie mówi po polsku i nie rozumie poetyckich tekstów piosenek Wandy, która – żeby nie było mu przykro – szybko znajduje rozwiązanie: od tej chwili śpiewa same wokalizy, pozwalające mu docenić piękno barwy jej głosu.
Pewnej nocy Zosia zaprasza nas do siebie na kolację. Jest gorąco i Zosia podaje chłodnik na botwince i szparagi z jajkiem sadzonym, których próbuję po raz pierwszy w życiu. Julio wyjawia nam swoje wielkie marzenie: chciałby wyjechać w długą podróż, trwającą wiele dni a nawet tygodni, podobną do owych podróży koleją transsyberyjską, niejako zawieszonych w czasie…ale, oczywiście, musiałoby to być w towarzystwie kogoś tak sympatycznego jak na przykład Marta. Wyobrażasz sobie, jak świetnie byśmy się bawili? – mówi i puszcza do mnie oko.
- Żeby się dobrze bawić z kimś takim jak Marta nie musisz się zaraz pchać do transsyberyjskiego pociągu – odzywa się Zosia praktycznym tonem, godnym famy.
Julio milknie speszony.
- Rozp….łaś mi podróż, Sosia – odpowiada w końcu udając obrażonego i wszyscy troje wybuchamy śmiechem. Jeszcze nie wiemy, że za kilka miesięcy Julio pozna Carol, z którą wyruszy w swoją wymarzoną podróż, którą razem opiszą w książce Autonauci z kosmostrady, którą ja przetłumaczę i której przekład zadedykuję Zosi… Tymczasem jednak wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Jeszcze idziemy na przyjęcie do właścicielki Galerii Zapiecek, Miry Arens, gdzie w dwóch małych pokoikach zdaje się mieścić pół Warszawy (albo przynajmniej jej część artystyczna), jeszcze pożyczam Juliowi płytę Wandy Warskiej, żeby po powrocie do Paryża przegrał ją sobie na taśmę, jeszcze daję mu szklany wazon i dopiero na lotnisku zdaję sobie sprawę, jak niewygodny prezent mu zrobiłam, i Julio odlatuje. Jeszcze nie wiem, do jakiego stopnia nasza wspólna podróż naznaczyła mnie na zawsze. 





Maj 1979. Od ostatniej wizyty Julia minęło 11 miesięcy, podczas których pisaliśmy do siebie i zwrócił mi płytę (dodając elektryczny młynek do kawy w charakterze „odsetek”), gdy tymczasem Zosia przełożyła i opublikowała Jego komiks Fantomas przeciw wielonarodowym wampirom i tom Ostatnia runda, w nakładach, odpowiednio, 50 i 40 tys. egzemplarzy, które wyczerpały się w mgnieniu oka. Julio wraca do Polski, ale tym razem nie jest nam dane spędzić ze sobą zbyt wiele czasu: za kilka tygodni wychodzę za mąż i przygotowania do ślubu nie pozwalają mi mu towarzyszyć.

Powód tej wizyty jest zdecydowanie różny od poprzedniej i dowodzi coraz większego i głębszego zaangażowania politycznego Julia. Polski Komitet Solidarności z Narodem Chilijskim, na którego czele stoi Edmund Osmańczyk, wybitna postać w powojennej historii Polski (korespondent podczas Konferencji Poczdamie i Procesu w Norymberdze, następnie poseł, senator, dziennikarz i polityk), w rodzinnym mieście Kopernika – Toruniu, organizuje Międzynarodowe Forum w Obronie Kultury Chilijskiej, na które przybywają Hortensja Bussi de Allende, pisarze Ariel Dorfman i Volodia Teitelboim, malarze Roberto Matta i Nemesio Antúnez oraz inni intelektualiści chilijscy rozpierzchnięci po świecie. Julia nie może zabraknąć – już w 1975 roku wraz z Edmundem Osmańczykiem uczestniczył w Meksyku w III Sesji Międzynarodowej Konferencji do Badania Zbrodni Junty w Chile. Teraz przyjeżdża do Torunia i wygłasza komunikat, którego pierwsze słowa – My, pisarze skupieni wokół sprawy narodów, które – jak Chile – cierpią ucisk i niesprawiedliwość… – dowodzą ówczesnego zaangażowania Julia w obronę praw człowieka, będącego niczym więcej jak naturalną konsekwencją jego postawy wobec życia, wrażliwości i uczciwości. „(…) Carol i ja byliśmy w Polsce na kongresie solidarności z Chile, a wiesz, że w tej sprawie robię co mogę. Stamtąd pojechaliśmy do Włoch z podobnych powodów (follow up Trybunału Bertranda Russella) i dopiero teraz mogłem przeczytać Twoje przekłady” – pisze do Gregory’ego Rabassy, swojego tłumacza na angielski w lipcu 1979 r., odkrywając zarazem szczegóły swego ówczesnego trybu życia, w którym literatura chwilami ustępuje miejsca polityce.
 

- Zasiadając w międzynarodowych forach politycznych Cortázar marzy o powieściach, których nie pisze – czytam w „Cambio 16” z maja 1983 r., jednak ku uciesze swych wiernych czytelników Juliowi – aczkolwiek z trudem – udaje się pogodzić obie te działalności i publikuje kolejne książki, które Zosia natychmiast tłumaczy na polski. W 1980 r. ukazuje się Książka dla Manuela i Nikt, byle kto (każda w nakładzie 20 tys. egzemplarzy), w 1982 r. – Niejaki Łukasz (40 tys. egzemplarzy) i w 1983 r. – Tango raz jeszcze (60 tys. egzemplarzy).
13 lutego 1984 r. Prezenter dziennika telewizyjnego czyta wiadomość: Wczoraj, w szpitalu w Paryżu zmarł… Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. Przypominają mi się nasze spacery, nasze niekończące się rozmowy, sposób, w jaki słuchał z uwagą, która sprawiała, że każdy jego rozmówca czuł się jak ktoś wyjątkowy wygłaszający prawdy absolutne. Czuję się osierocona. W kilka dni później zdaję sobie sprawę, że w moim nagłym osamotnieniu nie jestem sama. W warszawskiej gazecie znajduję nekrolog: Ze smutkiem przyjęłam wiadomość, że najwspanialsza nadzieja – Julio Cortázar – odszedł. Pod nekrologiem widnieje podpis „Kronopie – Halinka”, a zatem jakaś osoba prywatna w imieniu wszystkich kronopiów świata w ten sposób wyraża swój smutek i żal. Nieczęsto się zdarza – lub raczej nie zdarza się prawie nigdy – aby po śmierci jakiejś znanej postaci (w dodatku cudzoziemca) anonimowe osoby prywatne w innym kraju składały mu tego typu hołd. Fakt, że dzieje się tak właśnie w Polsce, dowodzi, że oprócz podziwu i entuzjazmu, jaki twórczość Julia wzbudzała wśród polskich czytelników, On sam jako człowiek również cieszył się wielką serdecznością, którą zazwyczaj rezerwuje się dla członków rodziny czy najbliższych przyjaciół. W prasie polskiej pojawiają się przekłady jego ostatnich wywiadów, artykuły krytyczne i wspomnienia tych, którzy go znali – dołączam do tego chóru pisząc Elegię na śmierć Kronopia, jaka ukazuje się na łamach miesięcznika „Kontynenty”, w którym pracuję w dziale Ameryki Łacińskiej.

Zosia ciągle tłumaczy i w roku 1986 ukazuje się Proza z obserwatorium (50 tys. egzemplarzy) , w 1989 r. Niewpory i w 1991 r. Egzamin (10 tys. egzemplarzy). W roku 1993 książki Julia zaczynają być wznawiane: najpierw ponownie wychodzą Opowieści o kronopiach i famach, zaś począwszy od roku 1994, kiedy to prawa autorskie do jego dzieł nabywa warszawskie wydawnictwo MUZA, ukazują się wszystkie jego utwory, które na przestrzeni 10 lat, tj. do końca roku 2003, sprzedają się w łącznym nakładzie 140 tys. egzemplarzy, z czego ponad 60 tys. stanowią wznowienia Gry w klasy. W liczbie tej są również wydane w roku 1999 książki Autonauci z kosmostrady i tom opowiadań Drugi brzeg w moim przekładzie.

Tajemnica owego niezwykłego sukcesu wydawniczego, jaki odnosi w Polsce twórczość Julia, jest łatwa do wyjaśnienia: ma on szczęście znaleźć tłumaczkę - wspólniczkę, „kumpelkę” jak nazywał Zosię, która niewątpliwie winna być uznana za współautorkę jego książek wydawanych po polsku. Po zakończeniu II wojny Zosia przez wiele lat mieszka w Argentynie, gdzie poznaje nie tylko język, ale także rzeczywistość kulturalną, do której należy również Julio. Fakt, że sama także jest pisarką, daje jej swobodę, rozmach i odwagę niezbędne do tłumaczenia jego książek, do których, w ich wersjach oryginalnych, podchodzi bardzo emocjonalnie. Julio zdaje się zazdrościć Zosi przyjęcia Gry w Klasy w Polsce: Ech, cholera cię wie, che, co ty tam napisałaś. Nigdy się tego nie dowiem – mówi kiedyś oglądając i ważąc w ręku egzemplarz Zielonej Biblii.

Do popularności prozy Cortazara w Polsce przyczynia się niewątpliwie również miesięcznik Literatura na świecie, który poświęca mu dwa numery monograficzne – 9/1975 i 2/1985 – ten ostatni w pierwszą rocznicę jego śmierci. W dziesiątą rocznicę, w roku 1994, włączając się do światowych obchodów Roku Cortazara Ambasada Argentyny w Warszawie (w której od 1987 roku pracuję zajmując się promocją kultury tego kraju w Polsce) składa mu hołd wydając z tej okazji poświęcony mu pierwszy numer ”Zeszytów Kulturalnych”, zamykając zaś ów Rok wystawą fotograficzną w Poznaniu, Warszawie i Krakowie, zorganizowaną wspólnie z działającą w Paryżu Fundacją FAMA oraz Centrum Studiów Latynoamerykańskich UW CESLA. Owo ponowne spotkanie z Juliem w każdym z tych miast ma inny przebieg: w Poznaniu wystawie zdjęć towarzyszą prezentacje filmów i słuchowisk radiowych zrealizowanych na podstawie Jego opowiadań, w Warszawie ekspozycję wzbogaca obecność… pary aksolotli i dwóch żółwi, podczas gdy w Krakowie tłumacze i redaktorzy skupieni wokół Wydawnictwa Literackiego, znając upodobanie Julia do jazzu, wieczór jego pamięci organizują w klubie jazzowym, w którym wspominają swoje spotkania z Wielkim Kronopiem. Zdjęcie, na którym Julio gra na trąbce (znane z tomu W osiemdziesiąt światów dokoła dnia), żartem zostaje umieszczone za karę… w klatce na ptaki, ponieważ muzycy zgromadzeni w klubie uznają, że pomimo swego wielkiego zamiłowania, Julio trzyma w rękach instrument w sposób mało profesjonalny. Rzeczywiście, w Polsce, poza tym, że jest autorem czytanym i cenionym, Julio otoczony jest szczególnym rodzajem serdeczności i budzi uczucia, jakimi darzy się zazwyczaj przyjaciół i kumpli.
 

Styczeń 2004 r. Za kilka tygodni minie 20 lat, od kiedy Julia nie ma, a mimo to nadal jest obecny w swoich książkach i pracach magisterskich i doktorskich, jakie są mu dedykowane. Jeszcze nie wiadomo, jak zostanie uczczona ta rocznica – dopiero w tym tygodniu w wydawnictwie MUZA odbędzie się zebranie, na które zostałam zaproszona i na którym zapadnie decyzja, czy będzie to np. specjalne wydanie Gry w klasy czy też publikacja którejś z Jego książek jeszcze w Polsce nieznanych: Terytoria, Górne Peru, Silvalandia… Na razie kończę gromadzić zdjęcia mogące zaświadczyć o związkach Julia z Polską. Ich odszukanie nie było łatwe: wiatry historii, jakie powiały w tej części Europy, zmiotły wiele archiwów, zatrzasnęły drzwi wielu redakcji i zniszczyły mnóstwo dokumentów. Zdjęcia Julia wypożyczyły mi osoby prywatne, które przechowują w pamięci chwile spędzone z Wielkim Kronopiem. Wśród fotografii jest także moja, zrobiona we wrześniu 2003 r. w kawiarni London City w Buenos Aires, do której wstąpiłam, nie podejrzewając, co w niej zastanę: stolik, który kierownictwo lokalu na zawsze zarezerwowało dla Julia w podzięce za uwiecznienie kawiarni na stronicach powieści Wielkie wygrane. Robiąc to zdjęcie jeszcze nie wiedziałam, że w konsekwencji tej wizyty będę teraz wspominać Julia i pisać te słowa. Robię to, a kiedy podnoszę wzrok, widzę jego twarz na plakacie, który przywiozłam sobie z mojej pierwszej podróży do Argentyny w 1989 r. Od 15 lat wisi nad moim biurkiem, inspiruje mnie i podpowiada, kiedy tłumacząc utwory jego, Rosario Castellanos, Antonia Skarmety albo Isabel Allende, szukam najwłaściwszego słowa.
Nie wiem, co może wyniknąć dla mnie z faktu, że piszę te wspomnienia, ale jestem pewna, że będzie to coś bardzo dobrego. Ponieważ chodzi o Julia.
 

(Marta Jordan, styczeń 2004)
Artykuł nadesłany przez Instytut im. Cervantesa


Źródło: www.ksiazka.net.pl
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz