środa, 5 grudnia 2012

Podróż po Ameryce i Meksyku (2)

Eva Karpati Sandor Marai
1959

Rosarita

Obok szlabanu granicznego, nad sklepioną bramą komory celnej napis informuje wielkimi literami: MEXICO. Straż graniczna niewidoczna, wszyscy swobodnie przechodzą przez granicę w tę i z powrotem. Napis jest prowincjonalny, wędrowiec wkracza do wielkiego kraju przez furtkę. W autobusie, który z Tijuany, przygranicznego miasta, wiezie pasażerów do letniska nad oceanem, zaduch: mieszanka zapachu mięsa, tłuszczu, oleju i zwierzęcego ciepła. Pasażerowie siedzą nieruchomo w tym stajennym smrodzie, wszyscy milczą, nawet dzieci. To południowa cisza - zwierzęcy bezruch, gnuśność pełna napięcia. Tak leży na słońcu wąż, nieruchomy, lecz w każdej chwili gotów zadać śmiertelną ranę. Wysłużony autobus kołysze się powoli wśród przydrożnych skał. Wszędzie dookoła spalone słońcem kamienie, łyse góry rdzawej barwy. Budynki nadmorskie jak wymarłe. Do pokoju prowadzi przybysza pies, ogrzewanie tu podłogowe, opalają gazem ziemnym. Rankiem gwałtowny blask słoneczny jak uderzenie biczem. Tuż przed drzwiami szum przypływu, fale Oceanu Spokojnego spryskują pianą próg domu. Światło tu palące, gna człowieka do cienia, piecze w oczy. Pustkowie nadbrzeża. Kilka drzew palmowych i domów z suszonej na słońcu cegły. Pies jest przyjazny i zachowuje się jak cicerone. W pobliżu znajduje się większe osiedle, Ensenada, tam prowadzi przybysza. Około południa przypływ się kończy. Fale wyrzucają na brzeg muszle, zdechłe morskie pająki, pancerze rozmaitych skorupiaków. Pies pogodnie bawi się muszlami i pancerzami raków. Potem siada u stóp pagórka i znieruchomiały długo wpatruje się w ocean, w to ucieleśnienie nieskończonego Ruchu. Węszy obojętnie i okrutnie konsekwentną, zawsze miękką, a jednak bardziej zwartą niż jakiekolwiek ciała stałe Siłę. Wraz z odpływem pojawiają się małe ptaszki wodne, myszkują, przeszukują wilgotny piasek nadbrzeżny. W tle góry krasowe. Słońce świeci, ale teraz już nie pali tak gorąco, raczej otula jak flanelowy pled.

W Meksyku nie jest źle. Gdy przemieszka się kilka lat w Stanach Zjednoczonych, tu nagle znów nie czuje się proletariackiego otoczenia. Pomocną część Ameryki zajęli proletariusze obdarzeni awanturniczą żyłką, ludzie biedni i umiejący zmagać się z losem, którzy opanowali ten kontynent, walcząc z niezwykle twardymi warunkami życiowymi. Rewolucja przemysłowa błyskawicznie stworzyła tu cywilizację, w miejsce proletariusza-pioniera pojawił się w Stanach Zjednoczonych proletariacki parweniusz, który wsiadł do wielkiego auta, zaś Wielkie Organizacje umeblowały - na kredyt -jego dom elektrycznie napędzaną wygodą. Ten północnoamerykański proletariusz, „bogaty biedak", pędzi swój parweniuszowski żywot pogrążony w konfuzji i napięciu. W Meksyku są żebracy, ale nigdzie nie widać proletariusza. Fakt posiadania lub nie, proporcje w posiadaniu tu także tworzą duże różnice społeczne, ale nie jest to linia odgraniczająca od siebie ludzi tak nieodwołalnie jak w Stanach Zjednoczonych.

W nocy w Tijuana ta „inna ludzkość" stroi grymasy. Meksykańczycy nie są proletariuszami w klasycznym sensie tego słowa, lecz nie są też harmonijni. W zachowaniu, spojrzeniu, gestach ludzi wyczuwa się swoistą wytworność, ale owa maniana - gęsta krew dawnych ras, klimat, zmieszanie krwi hiszpańskiej z indiańską i postawa obojętnej gnuśności - nie są wytworne, raczej chore. To choroba hiszpańska, pozostawiają ją wszędzie, gdzie postawią stopę, w Neapolu, w Meksyku, w ludzkiej krwi i postawach. W Tijuanie zapach cygańskiej fermentacji nadgranicznej siedziby. Noc ciepła i najwyraźniej wszyscy wylegli na ulice. W barokowym kościele, przestronnym i zwieńczonym kopułą -ściany pobielone na śnieżny i błękitny kolor, podłoga starannie wymieciona i umyta, w niszach ściennych zezowaci, pstro odziani święci - wierni nie kroczą po kamiennej podłodze, lecz posuwają się na kolanach. Dziwne spojrzenia: Indianka, stara kobieta, z płonącymi oczyma, patrzy dziko i ponuro. Spojrzenia kobiet gdzie indziej takie same - na ulicy, w sklepach: bezlitosne, atakujące i pożądliwe. W tak jednoznaczny, drapieżny sposób spoglądają nie tylko młode kobiety; także stare patrzą tak spod czarnych chust, których końce zarzucają na ramiona - w ich spojrzeniu czai się wieczna gotowość Kreatury, by schwycić każdy okruch. Ale w tych surowych spojrzeniach nie ma żądzy zysku. Czekają na „szansę", nie na zysk. Na ulicy nie widać księży. Mówi się, że antyklerykalizm wierzącego zabobonnie ludu meksykańskiego po dziś dzień pozostał żywy i porywczy. Około północy adwokaci i prostytutki pełnią dyżur wzdłuż całej długości ulicy. Autobus ruszający późną nocą w kierunku Ensenady j est brudny i nieoświetlony. Na siedzeniach ludzie pogrążeni we śnie, pootulani w łachmany. W pustej jadłodajni po północy chiński kucharz podaje meksykańską kolację, ale trudno rozróżnić jej składniki, bo ostre, palące przyprawy tłumią wszystkie inne smaki: ryby, mięsa i jarzynowego puree, wszystko płonie mi w ustach, jakbym był połykaczem ognia

San Diego

Z powrotem do Stanów Zjednoczonych w skrzącym się świetle, pomiędzy przykrytymi folią milowymi plantacjami pomidorów. Czysty, chłodzony autobus. Woda w przydrożnej gospodzie, której można się spokojnie napić, „zemsta Montezumy" nie zagraża. Opiekuńcza, udzielająca schronienia ochrona cywilizacji. Z pięknego, dzikiego, butnego Meksyku z powrotem do proletariacko-parweniuszowskich Stanów Zjednoczonych, gdzie w ciągu minionych stu lat pomimo surowych warunków pokolenie silnych ludzi Zachodu stworzyło masom taki poziom życia, jakiego w Meksyku tamtejsi mieszkańcy, pomimo istnienia refleksów wielkiej, dawnej kultury, nie byli w stanie stworzyć przez stulecia. Południowokalifornijskie miasto od pierwszego wejrzenia robi uspokajające, przyjazne wrażenie. Powietrze jest chłodne, słodkie i słone naraz. Przy szerokich alejach duże, ale nie luksusowe sklepy, spojrzenie przyciągają pobudowane na okolicznych wzgórzach gustowne, lecz nie wielkopańskie osiedla niewielkich rezydencji. Miasto amerykańskie, w którym wszystko jest łatwo dostępne, kojąco bliskie. I eleganckie na sposób południowy, jak Palermo. Park Balboa, miasto nad zatoką z budynkami w stylu hiszpańskiego renesansu, pod arkadami - to w Ameryce rzadkość. Budynki, które mówią o czymś więcej niż tylko o swoim przeznaczeniu, korzystają z luksusowych możliwości ornamentyki. W cienistym, wielkim parku, w szeregu pałaców pod arkadami kilka muzeów. W galerii obrazów niewiele dobrze wybranych płócien: kilku Flamandów, ale jest Goya, Greco, Tycjan i Rembrandt. W parku chłodne i wonne cienie. W „Cafe del Rey Moro", w niewielkim renesansowym pałacyku, pośród rzadkich krzewów, za kamienistą bramą o szlachetnym rysunku ciche patio i bezszelestny, uprzejmy personel. Do świetnej herbaty dają chłód, woń roślin i nade wszystko czas — nie pospieszają gościa. Na brzegu Oceanu Spokojnego nagle odzywa się tu cicho Europa -dawna Europa, ze swoimi zwyczajami i formami. W jednym z porośniętych magnoliami kątów parku parterowe domki jak z piernika. Całe ich urządzenie: w jednym fortepian, w innym ekspres do kawy. Nazwa tego miniaturowego osiedla: House of Pacific Relations, jest grą słowną o podwójnym znaczeniu. Nad drzwiami wejściowymi domków z piernika napisy: Chiny, Dania, Anglia, Węgry. Zamieszkali w okolicach San Diego przybysze z daleka w niedziele mają zwyczaj odwiedzać domki tej cottage. Tablica na ścianie powiadamia, że domki i urządzane tu spotkania to living symbol of the vitality of a vibrating lifeblood of many lands and owing loyality to one flag and one country. Jest w tym coś z poczciwości kółek śpiewaczych i męskich stowarzyszeń. Ale obok dyletantyzmu jest w tym prawdziwy idealizm: duch tolerancji i zdyscyplinowanej współpracy, a to sekret Ameryki. The lifeblood of many lands, krążenie tych rozmaitych rodzajów krwi w wielkim ciele, gotowość wtopienia się w całość i przyjęcia roli. To nie gładki frazes z niedzielnych kazań - to także dziś sekret prawdziwej wielkości Ameryki. Kto wyklucza, odgradza się, chroni czystość rasy, zawsze obumiera. Żyć i być wielkim potrafi tylko ten, kto zechce otworzyć się na świat.

Phoenix

Tablica umieszczona na fasadzie hotelu wielkimi literami obwieszcza, że w pokojach hotelowych i w całym budynku przez okrągły rok utrzymywana jest temperatura siedemdziesięciu stopni Fahrenheita. Ta stała temperatura jest tu na pustyni ogromnym luksusem. Miasto pełne jest bujnych ogrodów, kwiatów o krzyczących kolorach. Zauważalnie wiele prywatnych banków, które obiecują rozmaite „pożyczki" -piaski czekają na przedsiębiorczych pionierów. Przybysz z Europy byłby niesprawiedliwy, gdyby kręcił tu nosem na brak „kultury". W ciągu minionych pięćdziesięciu lat pionierom, którzy tu zawędrowali, przychodziło rozwiązywać na co dzień zupełnie inne problemy, nie mieli czasu prowadzić dysput o poezji francuskich symbolistów. Były to codzienne, dzikie zmagania z klimatem, skalistym, piaszczystym gruntem i z ludźmi. Połowa tutejszych gruntów to piasek, druga połowa - skały. Jest trochę kopalń i ziemi ornej. Teren jest ubogi w wodę, na zboczach wzgórz widać wielkie cysterny, w które chwytają wodę z tamtejszych źródeł. Mówi się, że Indianie po dziś dzień nie spieszą się do wzięcia udziału w tej wspólnej pracy. Latem wszystko tu zostaje wypalone. Powietrze jest zupełnie pozbawione pary, a deszcze rzadkie, tropikalne. W tym suchym klimacie nerkowcy niemal zdrowieją, podobnie jak w Egipcie.

Pogórze Zabobonów

W rozświetlonym oceanie pustyni oazy, rancza - kaktusy, ogrody pełne palm i pstrych kwiatów, wyposażone w praktyczne udogodnienia parterowe pałace, które pobudowali tu jako zimowe rezydencje kacykowie Ameryki, tutejsi „arystokraci". Kto jest „arystokratą"? Z pewnością nie decyduje tu pochodzenie, ale też i nie majątek, choć deklaracja podatkowa pełni tu taką rolę, jaką w Europie dyplom szlachecki. Hotele wzniesione pośrodku morza piasku. Na jasnozielonym trawniku podlewanym drogocenną wodą hotelowi goście grają w golfa w nabożnym, liturgicznym skupieniu sekty religijnej. Na kolorowych leżakach rozłożonych wzdłuż pola golfowego wylegują się ze szklaneczką whisky wielcy darmozjadzi Ameryki. Bizantyńskie towarzystwo: stroje, jakie noszą, już nawet nie są „feministyczne", przypominają po prostu liturgiczne szaty kapłanów jakiegoś Tajemnego Wyznania. Pieniądz to Potęga - w nowym Bizancjum, a więc nie tylko w salach pancernych nowojorskich kanionów przy Wall Street, ale także tu, pomiędzy Oceanem Atlantyckim a Spokojnym, w luksusowym hotelu w Arizonie, wierzą w to kapłani należący do kleru tej pogańskiej religii. Czerwone spodnie, liliowa koszula, żółte safianowe trzewiki, jasnoniebieska chustka na szyi - tak ubierają się członkowie tego stanu, a więc Wzięty Reporter, Znany Producent Artykułów Wędliniarskich, Wybitny Agitator Partyjny. Nie wydaje mi się, że wybór podobnego przebrania musi być oznaką skłonności homoseksualnych. To objaw czegoś bardziej skomplikowanego. To kostium na sekretną zabawę maskową, strój Wielkiego Wtajemniczenia. Co się za nim kryje? Wspólnota Władzy. Jak Nerona niosła po Via Appia kwadryga, tak tych współczesnych Neronów przenoszą po amerykańskich lustrzanych szosach luksusowe samochody napędzane siłą trzystu koni mechanicznych. A kardynałowie religii pieniądza w swych żółtych, czerwonych, niebieskich, zielonych jedwabnych szatach ponuro siedzą za kierownicą. W drugiej połowie XX wieku, w świecie mas ich widok jest niepokojący. Kiedy słońce gaśnie, Phoenix, skąpane w świetle miasto w Arizonie, traci swoje pustynne lśnienie i zmienia się w bezduszne amerykańskie prowincjonalne osiedle. Nowoczesne miasto nieruchomieje w nocy niczym zimą jaszczurka w chłodnym piasku. O czym myśli w nocy Amerykanin? Dni upływają mu na odrabianiu wielkiego zadania  biznesu. Ale o czym myśli nocą, kiedy już skończył z whisky i telewizją? Ile prawdy jest w tym „stałym optymizmie", którym - podobno - nasączona jest świadomość Amerykanów zamieszkałych pomiędzy trzema oceanami? Miejsca, mieszkań, żywności starczy tu dla jeszcze setek milionów ludzi. Możliwości rozwoju są nieogarnione. Cywilizacja amerykańska i świetne metody organizacyjne na długi czas zapewnią Ameryce przewagę i przywódczą rolę. Wierzą w bezwarunkową skuteczność reklamy. Czy dobrze się przy tym czują? Europejskie przysłowie uczy, że bywają sytuacje, w których drzewa zasłaniają las. Tu, w Ameryce, las zasłania drzewa: Statystyka przesłania Jednostkę, zza rozmaitych Wielkich i Licznych nie widać Małego. Ameryka zasłania Amerykanów. Wszystkie stacje radiowe i telewizyjne, wszystkie gazety dniem i nocą huczą od informacji, że trzydzieści milionów ludzi pali takie papierosy, czterdzieści milionów Amerykanów coś tam je albo pije, pięćdziesiąt milionów wierzy w to i tamto, do tego i owego jest przekonane... Ale las składa się przecież z drzew. Poeci w tych stronach muszą być przeraźliwie samotni.

Nowy Meksyk

Od świtu do późnego wieczora szosą przecinającą Nowy Meksyk. Czterysta mil drogi, głównie górskich serpentyn wyciętych w skalistym gruncie. W głębi, pod skałami - pustynia, ponure pustkowie bez kaktusów i roślinności. Położona wysoko droga pokryta jest szronem, śliska, autobus kręci po górskich serpentynach, ślizga się, zgrzytają hamulce. Słońce Arizony nagle zgasło, jakby w operze pogaszono światła do zmienionych dekoracji następnej sceny. Na niebie ciemnoniebieskie chmury, lodowaty wiatr. Rzadko widzi się przydrożną gospodę, gdzie można dostać coś gorącego do picia. Nie widać też ludzi ani zwierząt. W przeciągu kilku godzin następuje tak ogromna zmiana klimatyczna, jakby człowiek przeniósł się z Grecji do Norwegii. I oba te klimaty - suchy i gorący Arizony i wietrzny, zimny Nowego Jorku -stykają się w bezpośrednim sąsiedztwie. Przy kasie na poczcie siedzi starsza, starannie umalowana, platynowa blondynka. Czyta tanią zeszytową powieść. W zamyśleniu spogląda na kręcących się po pomieszczeniu klientów. Z daleka od wszystkiego, co może być jej bliskie, pogrążona w wielkiej samotności, wśród skał Nowego Meksyku, ośnieżonych, oblodzonych górskich szczytów, kowbojów: miejscowa Pani Bovary. Krótkowzrocznie, z odrazą mierzy wzrokiem pasażerów. Bardzo samotna.


El Paso

Istnieje nadzieja, że podczas zimnej wojny nastąpi taki moment, w którym Sowieci, Chiny, zsowietyzowane kraje będą zmuszone zliberalizować system dyktatury, bo w świecie rozwoju technicznego obóz komunistyczny zdoła się utrzymać tylko wtedy, jeśli da więcej wolności swojej inteligencji. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zresztą, w końcu to też nie jest pewne. Czasami - odwrotnie - następuje przesyt. Nie da się „wyeksportować" amerykańskiego trybu życia. Czasami wydaje mi się wątpliwe, czy zbudowana na zasadzie zysku amerykańska droga życiowa pozostanie w dalszym ciągu atrakcyjna dla amerykańskich tłumów. „Towarem eksportowym" Ameryki są tak naprawdę tylko idealistyczni, samotni Amerykanie, lekarze, wychowawcy, pielęgniarze, agronomowie, którzy dobrowolnie wyjeżdżają do pracy na opóźnione w rozwoju tereny. Opuszczają swoje ogrzewane i chłodzone mieszkania. Nie są misjonarzami. Uczą nowych sposobów pracy, dokumentują wyniki, czynią to samotnie, powodowani idealizmem. Zdarzają się tacy ludzie. To jest ten inny amerykański „towar eksportowy". Świat nie zwraca na nich uwagi. To inna rzeczywistość.

Houston

To metropolia z bajki, która ma sławę „najszybciej rozwijającego się centrum Stanów Zjednoczonych". Obraz z powietrza jest zdumiewający: to miasto, w którym nie ma nic do podziwiania poza samym miastem. Wzdłuż drogi, która z lotniska prowadzi przez płaski teren do centrum, ogłoszenia sformułowane w przeraźliwie przesadny sposób. Ci, którzy ustawiają wzdłuż drogi te tablice z ogłoszeniami - nowi ikonoklaści - niszczą nie „obrazy", lecz kraj-obraz, zarażają jak dżumą amerykański pejzaż tymi superlatywami i dziecinnie przesadnymi określeniami. Jadąc ze stukilometrową szybkością, podróżny przez okno auta dowiaduje się, że to „światowa stolica ropy naftowej", że stąd eksportują „najwięcej bawełny", że tu produkują „najwięcej gumy syntetycznej". To stałe nadużywanie najwyższego stopnia najwyraźniej ma przekrzyczeć tak charakterystyczną dla podrostka niepewność. Auto przejeżdża obok niewielkiego prowincjonalnego cmentarzyka. Jest zupełnie mały, bo ludzie, którzy mieszkają w tym mieście, przybyli tu nie tak dawno i jeszcze nie zdążyli poumierać. Ale w hotelu książka telefoniczna firm jest niemal tak samo gruba jak w śródmieściu Nowego Jorku - tysiąc trzysta stron; tutejsi mieszkańcy żyją z dziką siłą i w wielkim pośpiechu. Na ulicach, u podnóża wieżowców przycupnęły skulone domki parterowe. Toleruje się tu tylko to, co jest w danej chwili użyteczne. Nie szczegół jest ważny, lecz całość. To miasto, które projektanci naszkicowali od razu na błękitnym niebie, niczym konstrukcję-fatamorganę, wieżowcami wyrysowali na niebie skyline i z betonu, stali i szkła urzeczywistnili wizję, z której przepędzono pojęcie piękna. Arystotelesowski, kantowski sens tego pojęcia nie ma w Houston żadnego zastosowania. Miasto jest przekornie, świadomie ponure. W trakcie podróży codzienne pensum: zobaczyć w krajobrazie historię. W Houston „historia" to nie przeszłość - bo jej tu nie ma - lecz teraźniejszość, która chciwie skrzeczy. Historię robią tu nie żołnierze, awanturnicy, mężowie stanu, lecz prenumeratorzy książki telefonicznej: sklepikarz, właściciel stacji benzynowej, przewoźnik, inżynier. Artysta jeszcze tu nie dotarł. Ornament tu zawadza, wydaje się „arogancki". Na przedmieściach - tysiącami, jedne obok drugich - tanie, budowane z miękkiego drzewa, pokryte niedbale tynkową tapetą, prowincjonalne domki z gankami. Wszystko to zbudowane jest na kredyt, więc mieszkańcy będą zmuszeni przepłacić. Właściciel, który siedzi zamyślony w fotelu na ganku w pozie podobnej do znanej rzeźby Rodina - wkracza oto w epokę mieszczaństwa. Z roku na rok coraz to nowe grupy społeczne opuszczają warstwę proletariatu i wznoszą się na wyższy poziom, początkowo drobnomieszczański, potem obywatelski. Houston to głębina, nieukryta, fermentująca, prawdziwa Ameryka. Podobny do terenu wielkiej eksperymentalnej wystawy. To nieprawda, że w zmasowanym świecie całkowicie wyginęła postawa obywatelska. Coraz to nowe tłumy chcą mieszczańskiej stopy życiowej. Rewolucja techniczna czyni to możliwym. Pytanie, kto zamieszkuje te nowe ramy życia? Nowy obywatel czy nowy parweniusz? To pytanie niepokoi Amerykanów. Nowo upieczeni amerykańscy drobno-mieszczanie siedzący w fotelach na gankach swoich domków, podobni jeden do drugiego jak wypuszczeni spod sztancy, to patrioci. Ale nie nacjonaliści. Patriota lubi to, co jego. Nacjonalista zazdrości tego, co cudze. Ameryka niczego nie chce od świata; pomimo to w drobno-mieszczańskim zadowoleniu na ganku czuje się pełen agresji niepokój. Wywołany jest on tym, że Amerykanin nie odpowiedział jeszcze światu. Cywilizacja techniczna to jeszcze nie „odpowiedź". Amerykanin czuje się odpowiedzialny za sytuację na świecie, której nie sprowokował, ale którą często - krótkowzrocznie i gnuśnie - znosił, choć miał władzę, by zapobiec jej groźnym skutkom. Sensem „nieustającej rewolucji" nie jest zmiana stosunków posiadania, lecz nowa cywilizacja, która wznosi się nie na fundamencie Zasad i Idei, ale na nowych potrzebach ludzkich. W tym cywilizacyjnym eksperymencie ważna jest nie fanatyczna Idea, tylko Człowiek, któremu -jeszcze dziś! - trzeba stworzyć bardziej ludzkie warunki bytowania. Ta codzienna możliwość bardziej niż wszelkie utopie intryguje dziś człowieka na ganku w Houston.

Nowy Orlean

O północy na Canal Street podchmieleni karnawałem Mardi Gras Murzyni brodzą w karnawałowych śmieciach. Nocą nie ma wielkich różnic pomiędzy Kreolami a czarnoskórymi, na dodatek biali Kreole mają tu wszyscy domieszkę murzyńskiej krwi. Ale vieux carre, dawna francuska dzielnica, nawet tej karnawałowej nocy jest cicha i wytworna jak stary dandys, który zabłądził w nocnej dżungli namiętności i rozgląda się przez lorgnon. Pod podwójnymi żaluzjami w oknach staroświeckich, dwustuletnich domów czarna koronka słynnych balkonów z kutego żelaza. Za oknami weneckie żyrandole, antyczne meble. W wąskich uliczkach czuje się, że przed dwustu laty były tu już salony, w których nie tylko ubijano interesy, lecz także dyskutowano i umi-zgano się. W zaułkach dzielnicy francuskiej, w sklepach europejska krzątanina, swojskość: tu się nie tylko handluje, lecz także rozmawia z klientem. Może właśnie to stanowiło o uroku Europy: tam się rozmawiało. Anglosasi nie „rozmawiają", lecz - kierowani potrzebą chwili - „powiadamiają" o czymś albo -jeśli już mająbardzo dobry humor -„konwersują".
Vieux carre trwa uparcie przy starych tradycjach, Kreolowie z muzealną troską odnoszą się do tej otoczonej żelazną koronką witryny. Jednak prawdziwie zachować tradycję można tylko w ojczyźnie, gdzie jest ona także codzienną rzeczywistością. W tradycji, którą Francuzi przywieźli tu ze sobą w czasach kolonialnych, zagnieździły się już mole jak we wszelkich wystawowych eksponatach; dotyczy to nie tylko budynków, balkoników z kutego żelaza, mebli kolonialnych, lecz także idei, smaku, który nie tu się ukształtował, lecz został importowany. Nowy Orlean, „francuskie" miasto, tak przypomina prawdziwy Orlean, miasto we Francji, jak dziewica z Nowego Orleanu - Dziewicę Orleańską. W stuletniej restauracji w dzielnicy francuskiej starzy kelnerzy szeptem zachwalają przygotowywane według sekretnych recept domowych kreolskie smakołyki. Stary sommelier o białych faworytach z nabożeństwem zakrystiana przynosi z piwnicy dobry rocznik Pouillyfuisse. W Ameryce w większości jadłodajni ludzie tylko się odżywiają. Ale tu, w Nowym Orleanie kolacja pozostała jeszcze ceremonią, liturgiczną czynnością odprawianą według dawnego rytuału. W ozdobionej stiukami sali półmrok, stoły starannie nakryte adamaszkiem, ciężkim srebrem, porcelaną z Limoges - do dziś stoi tu dom, który przed stu pięćdziesięciu laty pewien tutejszy bogaty kupiec nazwiskiem Girod urządził w tym stylu, ponieważ miał nadzieję, że uda mu się uwolnić Napoleona z Wyspy Świętej Heleny i tu go przywieźć; według legendy tylko śmierć cesarza pokrzyżowała tę awanturę. Stary kelner drobiazgowo informuje, jakie produkty trafiają do tutejszej bouillabaisse. Ubolewa, że na tym haniebnym brzegu oceanu nie łowi się langust ani homarów. Z żalem dodaje, że wobec tego trzeba się zadowolić gorzkim mięsem tutejszego raka o nazwie lobster. Powiadamia mnie o tym wszystkim zrezygnowany i macha ręką jak ktoś, kto pogodził się z faktem, że tu, w tym zapadłym zakątku świata, na obczyźnie nic nie jest takie, jakie bywa w porządnych miejscach. A w tym wszystkim kolonialna ceremonialność życia na Południu, subtropikalna powolność i duma. Jeden z tutejszych mieszkańców - który urodził się gdzie indziej, ale od trzydziestu lat tu mieszka - powiada: „Nie ma innych rozwiązań, tylko wychowanie". To ładnie brzmi. Natychmiast dodaje, że w rzeczywistości jest to najtrudniejsze rozwiązanie. Ludziom, którzy niedawno opuścili plantacje i kolonialny status niewolnika, trzeba dać, poza znajomością alfabetu, godną człowieka odpowiedzialność... Jeszcze bolą, jeszcze palą wszystkie rany. Ale już poraniona powierzchnia zabliźnia się, porasta nową skórą. Murzyni z Południa zbliżają się do przeciętnego amerykańskiego poziomu życia, choć dzieje się to powoli. Jest tak nawet wtedy, gdy pozostali na Południu i nie emigrowali na Północ. Wiedzą, że tam - wbrew wszelkim oficjalnym zachętom - nie odnajdą domu, jaki mają na Południu, gdzie biali i czarni już się zwą-chali. Nikomu nie potrzeba sentymentalnych kłamstw w rodzaju Chaty wuja Toma - Murzyni nienawidzą tej książki i gardzą nią. Wielką zmianą- tak mówią ci, którzy tu mieszkają-jest fakt, że z masy kolorowych na Południu wyłoniła się już murzyńska klasa średnia, co zmniejsza uprzedzenia między rasami. Jeśli rasa uznana za niższą udowodni, że w życiu naukowym, społecznym jest zdolna do takich samych osiągnięć jak biali, powstanie nowa sytuacja społeczna. Do tej pory biali i czarni nie ufają sobie nawzajem. Co może zmniejszyć to napięcie? Mój tutejszy rozmówca mówi: „Czas". Chwilę myśli: „Seks". Potem: „Kultura". I znowu: „Czas..." Milknie, potem jeszcze cicho dodaje: „Jeśli mamy jeszcze czas..."

Floryda

Pewien pasażer w samolocie pomiędzy Nowym Orleanem a Tampą: brodaty, w berecie, gruby, starszy Francuz. Urodzony w Nowym Orleanie Kreol. Wysoko ponad chmurami przez drogę liczącą ponad tysiąc kilometrów cały czas oddaje się jedzeniu. Ciągle o coś prosi: nieufnie bada polędwicę, wącha ją, prosi o dodatkowe przyprawy do sałaty. Bułkę odsyła z powrotem, bo jest „nie dość ciepła". Na grubym, mięsistym nosie okulary, w niewypowiedzianym skupieniu smakuje szampana, wino, brandy. Pomiędzy dwoma chmurami, nad oceanem, na wysokości obżera się jak bohater Rabelais'go. Fachowiec... Kiedy już się napchał, z serwetą na szyi, w berecie na łysej głowie, z kilkoma okruchami w brodzie, opada w tył na wygodnym siedzeniu, splata ręce na brzuchu. Zasypia. Uśmiecha się przez sen łagodnie, dziecięco. Najwyraźniej śni mu się coś ładnego, gdy tak śpi z pełnym brzuchem nad chmurami.

St. Petersburg

Tropikalny ogród rozkoszy starców, emerytów. W połowie zimy ze wszystkich stron Ameryki przyjeżdżają tu starzy ludzie nałykać się słonecznego światła, zmagazynować trochę ciepła w starczych ciałach. W głównej alei co dziesięć kroków wygodne, pomalowane na zielono ławki. Tu odpoczywają starcy, którzy nie są już w stanie długo chodzić i po kilku krokach muszą usiąść. Na skrzyżowaniach światła drogowe bardzo długo zmieniają kolor z zielonego na czerwony, żeby szurający, powłóczący nogami staruszkowie mieli dość czasu na przejście przez ulicę. Wszystko odbywacie tu jakby w zwolnionym tempie, jak we francuskim groteskowym filmie. Owa kanibalistyczna złośliwość, z jaką w Ameryce jeszcze do niedawna ludzi sześćdziesięcioletnich uważano za stare grzyby, teraz, gdy brak siły roboczej odczuwalny jest silniej niż kiedykolwiek dotąd, nie jest już tak demonstracyjna jak niegdyś. Przedsiębiorstwa zaczynają doceniać starszych, doświadczonych robotników - przynajmniej na poziomie deklaracji. Przy końcu długiego molo, wysoko nad oceanem coś w rodzaju kasyna. Wieczorami wytwornie wystrojeni starzy ludzie wiodą tu letniskowe życie. Są flirtujący starcy, siwowłose damy ubrane jak nastolatki, starzy wyjadacze, dandysi w strojach według ostatniej prowincjonalnej mody, w kapeluszach girardi, z czerwonym goździkiem w klapie. Wszyscy noszą okulary i rozmaite guziki w uszach. Jest w tym zachowaniu przekorna i pełna determinacji zawadiackość, ale taka, z jaką ktoś w gorzkiej chwili wykrzywia się na los. Mauriac, znawca starości, napisał w jednej z powieści, że w późnych latach nie zmienia się temperatura uczuć, tylko stare ciała robią grymasy do wiecznie młodzieńczych pragnień. Benedetto Croce pisał pod koniec życia o tym, że niektórzy ludzie - nieliczne jednostki - potrafią rozpuścić beznadziejność starości w swoistej bezosobowej nadziei, której projekcja dotyczy nie ich osobistego losu, lecz losu ludzkości. Starcy z Florydy nie są tak altruistyczni. Co wieczór zabawiają się przy coca-coli w kasynie. Nastrój jest gorący, typu „nie damy się!". Przed południem niedaleko wybrzeża uzbrojeni w kije starcy ostrożnie grają w golfa, możliwie bez pochylania się i z niewielką liczbą ruchów, w obawie, by nie przemęczyć zwapnionych kości. Jest tu też solarium, gdzie starzy nudyści nagusieńcy opalają się w lutym. Kąpielowy powiada, że nad zatoką samoloty przelatują czasem bardzo nisko, bo „czegoś podobnego gdzie indziej się nie zobaczy".

Miami

Tropikalny krajobraz lśni jakby pociągnięty świetlną polewą. To światło i w ślad za nim ciemne cienie przypominają fantazję Valery'ego na temat „geometrycznej wizji" - krótką rozprawkę o tym, że w krajobrazie śródziemnomorskim, w silnym, rozjarzonym świetle cienie wszystkich przedmiotów są czarne jak smoła, „geometrycznie" ostre, oddzielające. Kolory roślinności także lśnią, jakby kwiaty pociągnięto szelakiem. Bagno Everglades wodorosty zaciągnęły zielonym glonem, rzęsą wodną i powojem. Wzdłuż drogi krokodyle farmy i flamingi. Upał i wonie dają uczucie nasycenia i niemal przyprawiają o mdłości. W hotelu dniem i nocą musi być włączona klimatyzacja, nawet nocą upał jak w łaźni parowej. Pyszne ogrody, płomienne, krzyczące barwy, jakby roślinność kolorem chciała przekrzyczeć duszące światło. Tajemnicze rezydencje, w których urządzenia napędzane energią słoneczną zapewniają ciepłą wodę i ogrzewanie. Wszędzie wokół zdumiewająca rozrzutność natury i chełpliwy, pyszałkowaty luksus. Szczyt Araratu; jakby w chwili niebezpiecznego zwrotu historii to społeczeństwo postanowiło nie przejmować się więcej przyzwoitością, bo zaraz i tak zacznie się potop. Przeto obżera się bez opanowania zapachami, smakami ucywilizowanych tropików. W wielkich hotelach co wieczór uczta Trymalchiona, obsługiwana przez włoskich i filipińskich kelnerów. Obcość jest surowa, odpychająca. W Ameryce każda podróż -nawet dziś, w epoce samolotów odrzutowych - jest „ekspedycją odkrywczą". Podróżny co ranka ostrożnie przygotowuje się do drogi, z przemyślaną strategią oblicza możliwości czasu i przestrzeni, rozważa każdy krok i ruch. Trzeba rozpoznać teren zamieszkany przez członków obcego szczepu, zaobserwować kierunek wiatru, ślady stóp, poznać wierzenia tubylców, zwyczaje udomowionych i półdzikich plemion, pilnować posiłków i rachunków. W Europie z każdym krajem zmienia się kuchnia albo system pieniężny, ale „całość" jest jakoś wszędzie „europejska". W Ameryce istnieje chłodzona, kon-formistyczna powierzchnia, ale „całość" pod nią jeszcze nie osiągnęła harmonii.

Nowy Jork

O jedenastej wieczorem w Metropolitan Museum otwarcie wystawy Gauguina. Nikt tu się Gauguinem nie przejmuje, zaproszeni goście zasłaniają obrazy. Ludzie oglądają się wzajemnie: wiele starych kobiet, osobistości społecznych udręczonych zwapnieniem żył i wysokim ciśnieniem. Dalej inni: ekscentrycy, członkowie upper bohe-mian1 wielkiej metropolii. Proust umiałby opisać ten wieczór, gdyby przypadkiem zabłąkał się do Ameryki: po salach kręcą się cienie postaci z salonu księżnej Guermantes. Tu baron de Charlus: agent handlujący papierami wartościowymi. Swann: magnat filmowy. W twarzach neurotyczne napięcie, sztywność. Kobiety - postawne czarownice w przebraniach jak na balu maskowym. Mężczyźni naśladują teraz dandysów z początku wieku, noszą stroje rodem z 1900 roku, aksamitne kołnierze płaszczów, spodnie o wąskich nogawkach, bez zakładek, kończące się w kostce. Powrócił do mody melonik. Ubiory statystek bohemy niższego lotu składają się z czarnych wełnianych podkolanówek, filcowych kapci o spiczastych nosach, jakie noszono w średniowieczu, albo pół-kozaków z czarnego aksamitu, czerwonej sukni-worka; do tego rozwichrzony koński ogon.

Przy Sto Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy ruchome schody kolejki podziemnej opadają stromo na głębokość dziesięciu metrów. Pasażer, który opuścił się tu do podziemi Nowego Jorku, przy jednym z przystanków na Piątej Alei ruchomymi schodami unoszącymi go w górę na wysokość dziesięciu pięter wydostaje się na powierzchnię miasta. Stojąc na zjeżdżających w dół lub unoszących go w górę ruchomych schodach, człowiek ma wrażenie, że przebywa w organach trawiennych Wielkiej Bestii - to już nie „on" jako osoba, lecz surowiec; przez przełyk dostaje się do kiszek, potem unosi go mechanizm trawienia, potem znów przez przełyk, skąd, trochę już wilgotny i poturbowany, zostaje wypluty na zewnątrz. Gdy tak opada i wznosi się, nie „żyje", lecz staje się elementem procesu trawienia.

1960

Provincetown

Kobieta, która podaje mi klucz do pokoju, mówi: „Mój ojciec był aktorem. Znałam O'Neilla". Milczy, jakby wspominała. Potem sucho, rzeczowo: „Za dużo pił". Teatr, w którym wystawiano pierwsze sztuki O'Neilla, po dziś dzień przypomina stodołę czy szopę. Trupa składa się z aktorów zbrzydzo-nych możliwościami Broadwayu, którzy uciekli tu na lato. Dają sztukę Osborne'a, młodego dramatopisarza angielskiego. Przedstawienie jest oryginalne i wypracowane, a publiczność mądra i wdzięczna. Ale miasteczko nad oceanem zaczyna schodzić na psy. Powoli i ono zmienia się w estradę na wolnym powietrzu dla chroniących się tu, odzianych w rurowate spodnie, brodatych wyrostków nowojorskiej bohemy. To dawne osiedle, miejsce klasyczne wzniesione według pojęć Nowej Anglii, z drewnianymi domkami o stromych dachach, pobudowane w większości jeszcze na początku zeszłego wieku, a częściowo nawet wcześniej. Łazikował tu Thoreau, latem bywał tu Hawthorne. i A później O'Neill. Osiedle przypomina normandzkie czy północnoniemieckie miejscowości kąpieliskowe. Jest tu kilka restauracyjek i kawiarń z patio lub ogródkiem. I w wąskich uliczkach czuje się ożywienie, barwną ruchliwość, inność. Nocą w winiarni przesiadują dzikie stada z Greenwich Village. Większość dziewcząt chodzi boso, nawet wieczorem. Dla amerykańskiego drobnomieszczanina to miejsce jest nazbyt „kontynentalne", odpychające, brak mu klimatyzowanej woni „interesu". Woda u brzegów czysta. To rezerwat dla uciekinierów, jak Carmel w Kalifornii. Ale nie ma ucieczki.

W nadmorskim kinie można obejrzeć tybetańskiego lamę, młodego człowieka-boga, który właśnie uciekł przed czerwonymi Chińczykami z Tybetu. Lama powiedział Harrerowi, Austriakowi, który kilka lat żył w Lhasie, że „człowiek jest w stanie wypromieniować swoją osobowość z ciała, może być gdzie indziej, niż jest jego ciało", i o tej możliwości lama mówił niedbale, jakby to była tylko sztuczka, trik. Teraz jednak, gdy czerwoni żołnierze wdarli się do Potali, lama uciekł razem z ciałem.

To nadmorskie życie jest nudne i spokojne. Nudę czasami ledwie można znieść. Ale bez tego spokoju trudno się obejść.

Sandor Marai "Dziennik".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz